Głośny debiut Magdaleny Grzebałkowskiej. Bestsellerowa biografia „księdza od biedronek”. „Można powiedzieć o nim przeciwstawne rzeczy i wszystkie okażą się prawdą”.



Wszyscy znamy księdza Jana Twardowskiego, ale niewiele o nim wiemy. Jaki był naprawdę? Autorka dotarła do nieznanych zapisków księdza Jana. Dzięki nim poznajemy człowieka pełnego sprzeczności.

Dlaczego czuł się samotny? Skąd brała się u niego wielka potrzeba przyjaźni z kobietami? Czy wieloletnie kontakty z oficerem SB są rzeczywiście rysą na jego wizerunku?

Ksiądz Paradoks to niezwykła historia człowieka, który wymyka się wszelkim schematom. Poznaj jego młodość, początki niezwykłej popularności oraz ostatnie, najbardziej tajemnicze lata jego życia.

*

Magda Grzebałkowska napisała fantastyczną książkę (…). Napisała ją i mądrze, i z humorem. Mam wrażenie, że ksiądz Twardowski ze swoim dowcipnym i jasnym podejściem do świata trafił na dowcipną i jasną autorkę.
Mariusz Szczygieł

”Biografia mężczyzny, który ślubował ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. Nuda?
Gdybym nie znał autorki, nigdy w życiu nie wziąłbym tej książki do ręki.
I to by była największa strata. Ja oszalałem już przy pierwszym rozdziale.
A kiedy doszedłem do kleju od księżowskiego tupecika…
Porywające! Co za życie! Co za pióro!”
Jacek Hugo-Bader

Magdalena Grzebałkowska
Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 września 2011
Wydanie drugie ukaże się 13 sierpnia 2015


Patron

Myślał, że to żart. Nie był jeszcze nieboszczykiem, więc żadnym patronem szkoły zostawać nie zamierzał. Odpisał żartobliwie, że propozycja spadła mu jak podarunek z nieba. Włożył do koperty Niecodziennik – swoją książkę z aforyzmami – i w styczniu 1992 roku wraz z listem odesłał do białostockiej Szkoły Podstawowej numer 2.
Drugi list z Białegostoku, z tej samej szkoły, już go zirytował. Dwie nauczycielki: Ewa Kosińska i Krystyna Wasiluk, pytały, czy mogą się umówić na spotkanie. Chciały omówić nadanie swojej szkole imienia księdza Jana Twardowskiego. Nie wiadomo, co napisał w liście zwrotnym, ale po latach prosił jedną z nauczycielek:
„Spal te niedobre listy”.
Szkoła nie ustępowała. Do korespondencyjnych kłótni z przyszłym patronem wytypowano Ewę Kosińską. Nauczyciele i uczniowie już kilka miesięcy wcześniej postanowili, że patronem szkoły zostanie właśnie ten poeta. W maju 1992 roku odbyło się w szkole tajne głosowanie. W Radzie Pedagogicznej na czterdzieści osób trzydzieści dwie były za patronem Twardowskim, siedem przeciw, jedna wstrzymała się. Głosowanie odbyło się też w klasach. Komitet Rodzicielski także zaakceptował wybór księdza. Powiadomiono kuratorium oświaty o planach szkoły; powołano komitet organizacyjny; dochód ze szkolnej dyskoteki i loterii fantowej, przeznaczony na organizację uroczystości, wyniósł siedem starych milionów złotych; zorganizowano konkurs recytatorski i prac plastycznych na cześć księdza.
Rzecz w tym, że poeta nie zamierzał wziąć w tym udziału. Odpisywał w listach:
„Jeszcze nie umarłem, więc nie nadaję się na patrona szkoły”, „Nie mianuje się na patronów ludzi żyjących, bo to wywołuje wiele sprzeciwów, ocenia się bardzo różnie”, „Mogę jeszcze przecież zrobić jakieś głupstwo”.
Ewa Kosińska wspomina: „W grudniu 1992 roku w przypływie desperacji postanowiłyśmy złożyć księdzu niezapowiedzianą wizytę. Przywitał nas słowami: »No właśnie, przecież to głupie«. Na szczęście tylko początek tego spotkania był niesympatyczny”.
Po długiej rozmowie poeta oświadczył nauczycielkom, że ich życzliwość wzruszyła go do łez i że się w takim razie zastanowi. Ledwie wyszły, zadzwonił do Waldemara Smaszcza z Białegostoku, swojego przyjaciela: „Były tu u mnie jakieś wariatki – oświadczył. – Mówiły, że znają ciebie. Kazałem im się wynosić. To jakaś paranoja! Przecież ja jeszcze żyję”.
Waldemar Smaszcz wspomina: „Prawdziwa bieda. Co robić? Tu, w Białymstoku, już wszystko gotowe, tylko patron się nie zgadza. Chciałem im jakoś pomóc, obie panie to moje byłe studentki”.
Ksiądz wkrótce znowu spotkał uparte nauczycielki z białostockiej podstawówki, tym razem na spotkaniu autorskim w Książnicy Podlaskiej. Poradził im, żeby szkoła poszukała innego patrona lub poczekała, aż on umrze.
– Ksiądz to nawet po śmierci wychyli się zza obłoku i pogrozi nam palcem – wypaliła rozgoryczona nauczycielka.
– E, nie. Wtedy już nie będę robił trudności – odparł.
Waldemar Smaszcz: „Wtedy wziąłem udział w drobnej intrydze. Poradziłem zmartwionym paniom, żeby napisały list do przełożonego księdza Twardowskiego. A był nim prymas Józef Glemp. Ale żeby, broń Boże, nie prosiły go o pomoc, tylko napisały o swojej biedzie. Bez żadnych sugestii, że ma cokolwiek zrobić. Prymas zachował się jak prawdziwy dyplomata watykański. Odpisał, że nie może o nic księdza prosić, bo być może zadałby mu ból. Ale, skoro nie widzi przeszkód cywilnoprawnych, to z całego serca błogosławi temu przedsięwzięciu. Po błogosławieństwie swojego biskupa ksiądz Jan nie miał wyjścia”.
W lutym 1993 roku Jan Twardowski przysłał do szkoły list z rysunkiem dziurawca, o treści: „Przyjmuję bardzo zaszczytne dla mnie i niezasłużone patronowanie Waszej szkole. Jestem wzruszony Waszą życzliwością dla mnie i uporem. Uważam, że za życia nie powinno się przyjmować takich wyróżnień. Jest to dla mnie zaszczytne, ale i kłopotliwe, bo mogę spotkać się z krytyką. Wiersze są oceniane bardzo różnie”.
Postawił jednak warunek – nadanie patronatu odbędzie się cicho i bez pompy. I żadnych dziennikarzy.
Pod koniec września 1993 roku Jan Twardowski stał się żyjącym patronem białostockiej szkoły. Powiedział: „Robię to wbrew sobie, z myślą o was”. Zaczęły się zgłaszać do poety kolejne szkoły. Skoro nie odmówił jednej, nie mógł odmówić innym. Za życia księdza około trzydziestu szkołom nadano jego imię.
Po uroczystości w szkole lubelskiej mówił: „Gdy przyjąłem ten patronat, w jakiejś gazecie ukazał się paszkwil, w którym piętnowano fakt, że człowiek żyjący zostaje patronem szkoły”. Tłumaczył, że przyjmuje te wyróżnienia nie dlatego, że chce mieć pomniki za życia, tylko dlatego że powołaniem księdza jest być dobrym duchem i przewodnikiem.
Potrafił żartować z siebie: „W jednej ze szkół podstawowych, które noszą moje imię, uczeń poproszony o wypowiedź na temat pana Twardowskiego, bohatera ballady Mickiewicza Pani Twardowska, powiedział: – Na początku jadał, pił, hulał, ale potem nawrócił się i zaczął pisać wiersze”.
Tomasz Sławiński pamięta: „Pod koniec była fala nadawania szkołom jego imienia. Raz mówię: »No, ile to już szkół nosi imię księdza?«. A on: »E, same podstawówki«”.
Po śmierci poety kolejnych kilkadziesiąt szkół przyjęło jego imię. Także gimnazja i licea.

„Za wiersze o Bogu Nobla nie dają”

Można powiedzieć o nim przeciwstawne rzeczy i wszystkie okażą się prawdą.
Taki paradoks.

*

Był przeczulony na punkcie swoich wierszy. Chciał mieć nad wszystkim kontrolę. Bardzo uważał, żeby nie zmieniono mu ani słowa. Dbał o kolejność drukowanych utworów, o jakość tomików i ich oprawę. Swoje stare wiersze uważał za słabe, nie chciał ich wydawać.
Dlatego w 1986 roku chciał wyrwać dwadzieścia dziewięć pierwszych stron ze zbioru Nie przyszedłem pana nawracać. Złość poety wywołało to, że nie dostał wcześniej książki do korekty i w druku ukazały się jego starsze utwory, których nie chciał publikować.
Maria Kędzierska: „10 października 1986 rok. Chciał mi napisać dedykację: Fatalnej kobiecie, fatalne wiersze, fatalny mężczyzna… Zadzwoniłam wieczorem, że wcale źle się nie stało, można się zapoznać z pierwszymi wierszami dziadka. Dziękował za pocieszenie. 12 października 1986 rok. Wpadłam w kapeluszu do dziadka. Wciąż zmartwiony ostatnim tomem”.
Troszczył się o wygląd książek.
Z dziennika Marii Kędzierskiej: „13 lutego 1987 rok. (…) Złościł się na ilustracje w Nowym zeszycie w kratkę. Powiedział, że woli opowiadania dla dzieci niż wiersze. 16 lutego 1987 rok. (…) Twierdził, że biedronki mają nogi schowane, a na Nowym zeszycie są jakieś pluskwy czy stonki”.

*

Wcale mu aż tak bardzo nie zależało na wierszach. Nie bał się prosić innych do pomocy w ich pisaniu. Lubił czytać znajomym swoje utwory. Słuchał ich rad.
Stosował się do nich.
Ksiądz Roman Trzciński zapamiętał, że ksiądz Twardowski, na początku lat siedemdziesiątych, czytał mu swoje wiersze z małych kartek i pytał o ich odbiór: „Pamiętam, że wiersz Śpieszmy się kochać ludzi miał ze dwie linijki więcej. To był jakiś lekki, dowcipny komentarz odnoszący się do zmian politycznych. Potem zniknął.
Pamiętam też, jak później napisał wiersz o papieżu w krótkich spodenkach. I pytał, czy tak może być, czy to nie jest gorszące, niepoprawne”. Ksiądz Józef Dziekoński, także poeta, duszpasterz w białoruskich Baranowiczach, przyjaciel Jana Twardowskiego, pisze do mnie w liście: „Gdy byłem już diakonem, w 1986 roku, przywołał mnie do zakrystii i powiedział: »Ty znasz moje wiersze. Szukam tytułu do tomiku. Może Po prostu, Zwyczajnie«. Tak głośno myślał.
Ja na to: »W wierszach księdza jest przyroda, jakiś taki naturalny ogród ZOO«.
Ksiądz Jan chwycił ze stołu Nowy Testament i otworzył na chybił trafił. Zaczął czytać tekst: „pokorny jedzie na osiołku”. Ja przerwałem mu, konstatując: Na osiołku. I tak powstał tomik Na osiołku. Podarował mi potem jeden taki tomik i podpisał, ale komuś się spodobał”.
Ada Schollenberger: „Kiedyś ksiądz Jan zaszczycił mnie prośbą o korektę tomika wierszy. Miałam sprawdzić, czy nie ma błędów w maszynopisie. Były literówki! Poprawiłam. Byłam cała dumna”.
Waldemar Smaszcz na początku lat dziewięćdziesiątych opracowywał dla wydawnictwa Łuk tom poezji Jana Twardowskiego. Wspomina: „Ksiądz dał tytuł tomiku Niewidzialne ręce. Wydawca odmówił. Niewidzialne ręce kojarzyły się z książką Arkadego Gajdara Timur i jego drużyna. Ksiądz Twardowski mówi do mnie: »To ty coś wymyśl«. Ja: »Może Tyle jeszcze nadziei?«. I tak poszło, ksiądz był zadowolony. Zażartowałem, że tytuł jest dobry, bo ksiądz go sam napisał.
Był prostolinijny. Kiedy brakowało mu w wierszu jakiegoś słowa czy zdania, potrafił poprosić: »Podpowiedz«.
W marcu 1997 roku byłem u księdza jak zwykle co tydzień. Ksiądz cały rozemocjonowany:
»Całe szczęście, że jesteś! Za trzy godziny będzie tu telewizja z programem Ziarno i chcą ode mnie wiersz na Niedzielę Palmową. A przecież ja o tej porze wierszy nie piszę«. »A ma ksiądz coś?« »No mam, parę frazesów, ale gdzie im tam do wiersza«. I rozpoczęła się praca. Przytakiwałem księdzu, czasem podrzucałem pojedyncze słowa. W końcu liryk Dwa osiołki był gotowy. Nieoczekiwanie ksiądz powiedział: »Ale podpisujemy razem«, i naprawdę nie żartował. Mówię:
»No, proszę księdza, nic z tego. Po pierwsze, oni chcą wiersz od księdza, nie ode mnie. Po drugie, ja jestem krytykiem, a nie poetą. Po trzecie dwóch autorów do małego wierszyka to niepoważne«. To ksiądz na to, że w takim razie wiersza nie da. Jak tu wybrnąć? Telewizja ma być za pół godziny. Nagle wpadłem na pomysł:
»Moja córka ma jutro urodziny. Niech ksiądz Dominice ten wiersz zadedykuje i jakiś Smaszcz przy nim będzie«. Tak się stało”.
Dwa lata przed śmiercią, w 2004 roku, oddanie całkowitej kontroli nad swoją twórczością postronnej osobie skończyło się kompromitacją księdza. Aleksandra Iwanowska otrzymała w prezencie ślubnym od poety wiersz Cień. Zamieściła go w wydanym w tym samym roku tomie poezji Zawsze na zawsze z dedykacją Aleksandrze i Tadeuszowi. Promocja odbyła się w Bibliotece Narodowej.
Nauczyciel akademicki, który chce pozostać anonimowy, mówi, że rozdzwoniły się telefony. Do niego zadzwonił kolega jeszcze z korytarza biblioteki: „Słuchaj, straszna chryja w Narodowej. Promują wiersz Lechonia jako Twardowskiego”.
Wiersz Cień okazał się lekko zmienionym utworem Jana Lechonia Mickiewicz zmęczony, który ukazał się po raz pierwszy w nowojorskim „Tygodniku Polskim” w 1944 roku.
Lechoń:
„Powróciwszy do domu od Sekwany strony,
Mickiewicz się rozebrał z splamionej czamary
I położył na łóżku. Nie był jeszcze stary,
Lecz bardzo wiele cierpiał i był już zmęczony.

I oto ledwo zasnął, a w tej samej chwili
Zobaczył starą ławkę nad srebrnym jeziorem
I w sukni, którą miała pamiętnym wieczorem,
W lekkiej woni akacji spłynął cień Maryli.

Jej wargi wyszeptały: „Nasza miłość – cmentarz,
Między nami jest morze rozlane ogromnie,
I za dnia tylko bitwy i wodzów pamiętasz,
Lecz kiedy zamkniesz oczy, zawsze myślisz o mnie”.

Twardowski:
„Powróciwszy do siebie od Sekwany strony
Mickiewicz się rozebrał ze splamionej sukmany
i położył do łóżka. Nie był jeszcze stary
ale wiele wycierpiał i był już zmęczony.

I właśnie w takiej chwili kiedy zamknął oczy
zobaczył czarną ławkę nad srebrnym jeziorem
i w sukni w której była pamiętnym wieczorem
w rzewnym blasku akacji ujrzał cień Maryli.

Jej usta wyszeptały: – Nasza miłość – cmentarz
między nami rzeki wezbrały ogromne
za dnia tylko bitwy i wojny pamiętasz
lecz kiedy zamkniesz oczy tylko myślisz o mnie”.

Nauczyciel akademicki: „Jan Twardowski znał poezję Lechonia. Przypuszczam, że spisał ten wiersz z pamięci, podarował go pani Iwanowskiej. A ona wydrukowała go jako wiersz księdza. Ale sądzę, że zrobiła to zupełnie nieświadomie”.
Wiersz Cień ukazał się jeszcze w dwóch innych książkach pod nazwiskiem Jana Twardowskiego, lecz z adnotacją Śladami Jana Lechonia.
Nauczyciel akademicki: „I to już niedopuszczalne. Przecież wiadomo, że nie był to wiersz księdza Jana, po co więc udawać, że jest inaczej?”. Pytam: „A może ksiądz myślał, że to jego wiersz? Miał już prawie dziewięćdziesiąt lat”.
Odpowiada: „Nie, nie. Był już bardzo stary, ale tak bardzo nie mógłby się pomylić”.

*

Skromność Jana Twardowskiego była legendarna. Znał jednak swoją wartość jako poeta.
Jan Turnau, dziennikarz katolicki: „Kiedyś przysłał nam do »Więzi« tekst o początkującym poecie, którego chwalił. To był malutki tekścik, słabiutki. Musiałem to przepychać w redakcji, żeby wzięli. Ale jak mu powiedziałem, że są opory, złościł się, choć w ogóle imponował mi skromnością. Należało to wydrukować, bo napisał to ksiądz Twardowski, autorytet pisarski i moralny”.
Cenił współczesnych poetów. Lubił poezję Wisławy Szymborskiej. W 1986 roku, po przeczytaniu jej wierszy, zmartwił się, że jego są takie błahe.
„Uważał, że jest mistrzynią formy – mówi ksiądz, który znał dobrze poetę. – Ale jej wiersze były dla niego obce, bo bez Boga. Czytał je jednak uważnie, z zainteresowaniem, poznawał zupełnie inny świat. Gdy dostała Nagrodę Nobla, spytałem: »Kiedy czas na mistrza?«. Odburczał: »Za wiersze o Bogu Nobla nie dają«”.
Jerzy Illg, redaktor naczelny Znaku, na początku lat dziewięćdziesiątych odpowiadał w wydawnictwie za poezję. Spotykał się wtedy z księdzem Twardowskim.
Opowiada: „Właściwie lejtmotywem naszych spotkań było zdanie księdza:
»Ach, pan taki łaskaw dla mnie. A czy pan nie dokłada do mnie, czy to się sprzedaje?«.
Oczywiście miał pełną świadomość tego, że sprzedaje się świetnie. Ale mruczał jak zadowolony kocur, kiedy mówiłem, że nie tylko kupują, ale i kochają. I kiedy mówiło się przy nim o Miłoszu czy Szymborskiej, że te Noble, te splendory, to on, tak wyczuwałem, myślał sobie: »Dobra, dobra, ale to i tak moje książki mają największe nakłady«. Ta jego skromność i pokora maskowały spore ego”.

W piekle

Sława

Był wszędzie. W setkach tysięcy egzemplarzy. Jan Twardowski w okładkach miękkich, Jan Twardowski w okładkach twardych, z biedronką na obwolucie, zdjęciem ptaka, rysunkiem dziewczynki, z tłoczonymi na płótnie złoconymi literami, w wydaniu bibliofilskim i masowym, w kiosku Ruchu, księgarni, na straganie, na zaproszeniach ślubnych i w nekrologach.
Między rokiem 1980 a 1989 wydano zaledwie jedenaście tomików poezji księdza i dwie książki z prozą dla dzieci. Między rokiem 1990 a 1995 wyszło około dwudziestu zbiorków poezji, nie licząc wznowień, prozy dla dzieci, zbiorów i wyborów myśli, aforyzmów, anegdot i tomów wierszy łączonych z prozą.
Nikt nie jest w stanie zliczyć, ile tak naprawdę wydano książek z wierszami księdza do 2006 roku. Ale wszystko, co zostało po 1989 roku sygnowane nazwiskiem Twardowskiego – sprzedawało się na pniu.

„Poszedł już!?”

Znalazł się w piekle popularności. Jeszcze się z początku bronił. Zakazywał organizować wystawy na swoją cześć, „bo to bardziej obmówią, niż obejrzą”, odmawiał wyjazdów na wieczory autorskie. Powoli się jednak poddawał. Czytelnicy i wierni szturmowali nieustannie.
Tadeusz i Czesław Olszewscy, bracia sąsiedzi, przyjaciele, starali się zapewnić księdzu spokój. Wspominają: „Zakrystię upodobały sobie szczególnie starsze panie, które zamęczały księdza opowiastkami o wnuczkach i kotkach. A on cierpliwie ich słuchał. Ale bez przesady, były tam i poważne rozmowy”.
Siostra Nepomucena pamięta jedną panią, która nie dawała księdzu spokoju.
Mówi: „Raz mnie ksiądz poprosił: »Siostro, nie mam już do niej siły, nie bardzo się czuję. Może siostra z nią porozmawia?«. Ona była psychiczna, ale ksiądz nigdy nie dał jej tego odczuć, że wie. Zniknął, a ja musiałam z nią godzinę rozmawiać”.
Tadeusz Olszewski: „Raz dobija się do drzwi kapelanii młoda dziewczyna. Schodzę na dół, otwieram. Ona mówi, że musi koniecznie teraz się widzieć z księdzem. Ja na to, że ksiądz śpi, musi odpocząć. A ona: »To obudźmy go teraz, a potem sobie znów uśnie. Bo ja napisałam cztery wiersze i ksiądz musi je przeczytać, ocenić i zdecydować, jaką mam dalszą drogę obrać. Studiuję fizykę, właśnie mam okienko«”.
Czesław Olszewski: „Takie historie to codziennie. Setki telefonów, nieraz o jedenastej w nocy. Koniecznie muszę poprosić księdza do telefonu, bo to coś bardzo pilnego. No dobrze, budzę go, przychodzi na korytarz gdzie telefon, bierze słuchawkę, a tam jakaś pani: »Proszę księdza, tak się martwię, kotka mi uciekła!«.
Po piętnastu minutach ta sama pani, ale ja już księdza nie wołam. »Dobrze, to proszę powiedzieć księdzu, żeby się nie martwił. Kotka wróciła«”.
Tadeusz Olszewski: „Jak ksiądz trafiał do szpitali, to zawsze staraliśmy się zapewnić mu spokój. Jeden pan, co pisał wiersze, zamęczał księdza, żeby napisał dla niego wstęp do książki. Przyszedł: »Ale ksiądz musi mi to napisać«. Tłumaczę, że ksiądz w szpitalu, na OIOM-ie, i lekarze nie wpuszczają. On na to: „A ja wiem, jak się tam wchodzi. Trzeba włożyć biały fartuch i udawać lekarza«. Ja: »Za bardzo cenimy zdrowie księdza, żeby na coś takiego pozwolić«. To nas wyzwał. Mówię: »Ksiądz jest śmiertelnie chory«. On: »Dla mnie moje wiersze to też sprawa życia i śmierci!«”.
Wciąż miał gości w mieszkaniu.
Mówi jeden z przyjaciół księdza: „Czasem nie mógł nawet pójść do toalety. Posyłał wtedy gościa do kiosku po ołówki, choć wcale ich nie potrzebował, ale zyskiwał w ten sposób chwilę dla siebie”.
Tadeusz Olszewski: „Czasem ksiądz był zmęczony albo zajęty pilną sprawą i prosił, żeby nikogo nie wpuszczać. Ktoś pukał, schodziłem, mówiłem, że księdza nie ma. Jeszcze gość nie wyszedł, a ksiądz dekonspirował się wołaniem z góry: »Poszedł już?! Nie gniewa się?«”.
Krystyna Gucewicz, poetka, przyjaciółka księdza, mówi: „Przychodziło mnóstwo ludzi, całe wycieczki. Basia Stefańska, emerytowana śpiewaczka operowa, opiekunka księdza pod koniec jego życia, dobry człowiek, ale naiwny, wpuszczała wszystkich. Dzieci ze szkół w całym kraju, nawiedzonych turystów, cwaniaków, którzy chcieli wykorzystać nazwisko księdza do swoich celów. Podsuwali mu jakieś papiery do podpisania, nie czytał, tylko z uśmiechem »rozdawał autografy«.
Byłam świadkiem takich scen, sama wyprosiłam młodych ludzi, którzy podsunęli księdzu manifest zielonoświątkowców. Prosili »tylko« o podpis potwierdzający patronat księdza Twardowskiego”.
Bywało, że goście zabierali sobie coś na pamiątkę z wypełnionego przedmiotami pokoju poety bez jego zgody. Ginęły anioły.
Aldona Kraus opisała to we wspomnieniach: „– Niedawno jednego anioła ukradła mi znajoma pani i do tego na moich oczach – ksiądz zamyślił się. (…) – Jak to ukradła? – pytałam zdumiona. – (…) Tego dnia po rozmowie długo oglądała wszystkie moje stojące i wiszące skarby. Nagle jednego anioła schowała do torby. Widząc, co robi, oniemiałem. Patrzyłem na nią jak sroka w gnat. Milczałem. »– Co się tak ksiądz patrzy?« – ofuknęła mnie. – »Po co Twardowskiemu tyle aniołów? Żałuje mi ksiądz czy co?« Dalej milczałem, zdumiony jeszcze bardziej. »– A jednak ksiądz mi żałuje« – powiedziała z przyganą w głosie. – »Czy ten anioł ze złota?« »– Nie ze złota, ale to pamiątka« – nareszcie odzyskałem głos”.

 
Wesprzyj nas