Sięgająca początków XX wieku barwna opowieść o tej inteligenckiej rodzinie, od dawna zanurzonej w polskiej kulturze i naszej bogatej tradycji literackiej.


Galerię wybitnych przedstawicieli rodu otwierają Jan August Kisielewski, dramaturg i jeden z założycieli kabaretu „Zielony Balonik”, a także Zygmunt, pisarz, radiowiec, z przekonań piłsudczyk – ojciec Stefana Kisielewskiego. Centralną postacią książki jest sam „Kisiel”, człowiek wszechstronny: kompozytor, publicysta, pisarz, wybitna osobowość życia politycznego i społecznego, enfant terrible Polski Ludowej. Zainteresowania muzyczne przekazał swemu tragicznie zmarłemu synowi, Wacławowi Kisielewskiemu, znanemu ze wspaniałych koncertów w duecie fortepianowym Marek i Wacek. Obecnie zaś rodzinę reprezentują Jerzy Kisielewski, dziennikarz, i Krystyna Kisielewska-Sławińska, romanistka i tłumaczka.

O pierwszym z Kisielewskich mówiono „najbłyskotliwszy meteor polskiego teatru”. Zanim oszalał, stworzył tylko dwie sztuki, które zyskały mu miano geniusza. Reszta – nawet to, że był współzałożycielem i pierwszym dyrektorem legendarnego Zielonego Balonika – stanowiła tylko dodatek. Nikt lepiej niż on nie opisał tej szczególnej formacji artystyczno-intelektualnej – krakowskiej cyganerii końca XIX wieku.

Drugi przez całe życie musiał walczyć z opinią mniej utalentowanego. Nie bardzo mu się to udawało. W dodatku za jego najlepszą książkę uznano tę, w której opisał dzieciństwo swoje i brata. Dopiero po latach doceniono, jak wierny jest w jego powieściach obraz Polski, beznadziejnie oczekującej na wolność, w której nadejście coraz mniej osób wierzy.

Trzeci ukończył konserwatorium i całe życie komponował. Oprócz tego pisał. Tyrmand uznał, że utwory muzyczne Stefana mogą istnieć lub nie – i jemu, i całemu światu są obojętne. Gdyby natomiast zrezygnował z napisania jakiegokolwiek tekstu, w świecie czegoś z pewnością by zabrakło. Dawniej bez jego felietonów niełatwo było wytrzymać absurdy PRL, dziś bez jego publicystyki jeszcze trudniej zrozumieć twór, jakim była Polska Ludowa.

Czwartego uważano za wielki talent pianistyczny. Został artystą variétés i wraz ze swoim partnerem zrobił jedyną w okresie PRL prawdziwą karierę na Zachodzie. Ale najbardziej pasjonowała go polityka. Powtarzał, że przed nim był już pianista, który został premierem wolnej Rzeczypospolitej. On będzie po Ignacym Janie Paderewskim następny. Nie doczekał rewolucji 1989 roku.

Mariusz Urbanek – autor wielu poczytnych biografii, m.in. generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego – Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie (1991), Leopolda Tyrmanda – Zły Tyrmand (1992), Stefana Kisielewskiego – Kisiel (1997), Władysława Broniewskiego – Broniewski. Miłość, wódka, polityka (2011) i Juliana Tuwima – Tuwim. Wylękniony bluźnierca (2013), Stefana Banacha, Hugo Steinhausa, Stanisława Ulama, Stanisława Mazura, Antoniego Łomnickiego – Genialni. Lwowska szkoła matematyczna (2014), oraz wyboru felietonów publikowanych w miesięczniku “Odra” – Przecieki niekontrolowane (2001).
Jest także autorem bajek – Mostek czarownic. Baśnie wrocławskie (1996) i Baśnie dolnośląskie (2005), satyrycznej historii Wrocławia – Zrób sobie Wrocław (1997, z ilustracjami Tomasza Brody) oraz subiektywnego przewodnika – Dolny Śląsk. Siedem stron świata.
Jest dziennikarzem „Odry” i kierownikiem Gabinetu Świadków Historii w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich, gdzie sprawuje pieczę m.in. nad archiwum Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Władysława Bartoszewskiego.

Mariusz Urbanek
Kisielewscy. Jan August, Zygmunt, Stefan i Wacek
Wydawnictwo Iskry
Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione
Premiera: 12 maja 2015


Premier Cyrankiewicz przyznał posłowi Kisielewskiemu duże mieszkanie w domu przy alei Szucha (w PRL przemianowanej na I Armii WP). Musiało się w nim znaleźć miejsce dla dwóch fortepianów, krótkiego, przy którym pracował Stefan, i półkoncertowego seilera Wacka.
Dom nie był zwyczajny. Przed wojną samobójstwo popełnił w nim premier Walery Sławek, w czasie wojny mieszkali oficerowie gestapo, po wojnie Stanisław Mikołajczyk i Władysław Gomułka, a po nich rozmaici byli i aktualni funkcjonariusze partyjni. Codziennie Stefan mijał się z nimi na podwórku.
Druga kadencja posła Kisielewskiego przypadła na okres mówienia LAMPA. Drażnił się z nowym sejmem jeszcze bardziej niż z poprzednim. W komisji spraw wewnętrznych, do której się zapisał, jako jedyny głosował przeciw uchwaleniu budżetu Urzędu Kontroli Prasy. Podobnie było podczas głosowania nad ustawą o rybołówstwie morskim.
– Dlaczego? – zapytał groźnie Jerzy Zawieyski, który nie lubił demonstracji.
– Bo ją przeczytałem! – odparł.
Represje za nieprawomyślne przemówienia i głosowania posłów „Znaku” były dotkliwe. Po głosowaniu przeciwko ustawie o upaństwowieniu własności kościelnej na ziemiach zachodnich partia obcięła nakład „Tygodnika Powszechnego” o 10 000 egzemplarzy. Taka sama kara spotkała pismo po podpisaniu przez Kisielewskiego i Turowicza Listu 34.
Czasem coś się udawało. Na przykład utrącić, „kosztem niekończących się kłótni i awantur”, pomysł opodatkowania datków rzucanych w kościołach na tacę albo uratować od surowej kary starego szewca oskarżonego o zrobienie pary nowych butów. Jako emeryt mógł tylko reperować stare. To jednak nie rekompensowało Stefanowi poczucia narastającego absurdu sytuacji, w której tkwił.
Któregoś roku złożył interpelację, dlaczego w radiu z okazji Wielkanocy nie było żadnych akcentów religijnych. Otrzymał odpowiedź, że jak najbardziej były. W Wielki Piątek nie nadawano jazzu, a w odcinku cyklu „W Jezioranach” mówiono o pisankach. Nie można było posłom „Znaku” wyraźniej wskazać, gdzie jest ich miejsce w szeregu.
W 1962 roku Kisiel pojechał w podróż do Francji i Niemiec. Nie wiedział, że to ostatni wyjazd za granicę na dziewięć kolejnych lat.
Po powrocie zaczął w „Tygodniku” przekonywać, że pora już przestać bać się Niemców i spróbować się z nimi dogadać. Wypędzeni wcale nie chcą wracać do Prus i na Śląsk, a reszta, skupiona na pracowitym tworzeniu „cudu gospodarczego”, dawno zarzuciła myśli o zmianie granicy na Odrze i Nysie.
Tak się wtedy o Niemcach nie pisało. Rewizjonistyczne żądania ziomkostw, krwiożerczy kanclerz Adenauer, groźba utraty Szczecina i Wrocławia były ulubionymi straszakami polskiej propagandy. Stanowiąc przy okazji argument za umacnianiem „nierozerwalnych więzi” ze Związkiem Sowieckim, a w szczególności z jego stacjonującą w Polsce niezwyciężoną armią. Bo kto inny obroni Polskę przed napaścią imperialistów?
Kisielewski nieproszony psuł precyzyjną układankę. Za karę Zenon Kliszko polecił zatrzymać mu paszport. Ktoś, kto nie wyjeżdża za granicę, nie może wyciągać niesłusznych wniosków z wyjazdów.
Nie pomógł fakt, że rok wcześniej opublikował kilka pełnych pochlebstw reportaży z podróży do ZSRR, o co z kolei dąsał się prymas. „Zachód używa – Wschód się męczy – notował Kisiel w przekazanym później Ossolineum notesie podróżnym. – Po czyjej być stronie! (…) Wróciłem utwierdzony w obowiązku «pośrednictwa duchowego» Polski”.
Nie pomogło nawet to, że jednocześnie z reportażami z Niemiec ogłosił w paryskiej „Kulturze” Mój testament, który oburzył emigrację.
„…w dziedzinie podstawowej eksperyment komunistyczny w Polsce powojennej osiągnął sukces – pisał. – (…) Kto nie zna wcale Polski dzisiejszej, nazwijmy ją «komunistyczną», ten nie zna ojczyzny, lecz tylko jej wizję, wizję z przeszłości. Czy to aby nie za mało, zwłaszcza jeżeli chce się na życie w ojczyźnie oddziaływać?”
„Kultura” tekst opublikowała, ale zareagowała obszernym artykułem Oprotestowujemy testament Kisielewskiego, ten powtórzył swe argumenty w „Tygodniku Powszechnym” („Jestem o b u r z o n y atakiem Kisiela na «Kulturę» i na Pana” – pisał do Giedroycia Konstanty Jeleński), ale w oczach Zenona Kliszki nawet taka lojalność nic nie była warta.
Przez dziewięć kolejnych lat nie mógł wyjechać z Polski, w której robiło się coraz bardziej duszno. Rozwiązany został Klub Krzywego Koła skupiający opozycyjnie nastawioną inteligencję, Jacek Kuroń i Karol Modzelewski zostali skazani na trzy lata więzienia za List otwarty do partii, szalała cenzura, na przemiał skazywano całe nakłady wydrukowanych już książek, a „Tygodnik” coraz częściej ukazywał się bez felietonów Kisiela.
Rozgoryczony, postanowił opisać komunizm od środka. Planował dwanaście sensacyjnych powieści: o pijaństwie, erotomanii, chuligaństwie, zboczeniach, obłudzie itd., czyli o zjawiskach, których oficjalnie w Polsce nie było. Napisał – pod pseudonimem Teodor Klon – dwie: Miałem tylko jedno życie, potem Kobiety i telefon. Zaczęły się ukazywać w „Przekroju”, ale druk wstrzymał kierownik Wydziału Prasy KC PZPR Artur Starewicz, zarzucając powieściom drastyczność.
Kisielewski interweniował, nie przyznając się, że sam jest Klonem, ale usłyszał, że przecież jako katolik nie może czegoś takiego popierać.
Było oczywiste, że na książki o mechanizmach władzy w komunizmie nie znajdzie w Polsce wydawcy. Powieść Widziane z góry – tym razem podpisana Tomasz Staliński (Tomasz to był pseudonim Bolesława Bieruta, nazwisko Staliński tłumaczyło się samo) – ukazała się dopiero po czterech latach w Paryżu.
Na przełomie lutego i marca 1964 roku Antoni Słonimski i Jan Józef Lipski zaczęli zbierać podpisy pod protestem przeciwko zmniejszaniu puli papieru na książki i czasopisma oraz zaostrzaniu cenzury. Trzydziestu czterech wybitnych pisarzy i uczonych uznało, że zagraża to rozwojowi kultury narodowej. Zażądali polityki kulturalnej zgodnej z konstytucją i dobrem narodu. Wśród sygnatariuszy byli: Maria Dąbrowska, Maria Ossowska, Antoni Słonimski, Tadeusz Kotarbiński, Stanisław Mackiewicz, Paweł Jasienica, Karol Estreicher, Stanisław Pigoń, Melchior Wańkowicz i Stefan Kisielewski.
W Liście 34 nie było żądań radykalnych, nastroje dopiero zaczynały się zaostrzać. Histeryczną reakcję wzbudziła nie jego treść, ale waga nazwisk pod tekstem. W komunizmie nie było dotąd obyczaju zbiorowych demonstracji przeciwko polityce państwa.
Władze zorganizowały akcję podpisywania kontrlistu. Zebrano pod nim prawie tysiąc podpisów. Obok „pisarzy”, o których nikt nigdy ani wcześniej, ani później nie słyszał, podpisali go Wisława Szymborska i Tadeusz Różewicz. Dziesięciu spośród 34 sygnatariuszy nie wytrzymało presji; napisali drugi list, zaprzeczając represjom, jakie zastosowały wobec nich władze. Tymczasem decyzją cenzury nazwisko Kisielewskiego (obok 11 innych) miało zniknąć z radia, telewizji i tygodników. Nie zmienił tego nawet fakt, że jeszcze przez rok był posłem do sejmu, „najwyższego – jak stanowiła konstytucja – organu władzy państwowej”.
Zapis cenzorski, zakaz wyjazdów zagranicznych, ataki w prasie, na które nie mógł odpowiedzieć, okupowana coraz większą frustracją obecność w sejmie, wszystko to spowodowało, że postanowił wycofać się z czynnej polityki. Odmówił kandydowania do sejmu po raz trzeci. Uznał, że eksperyment polityczny się nie powiódł, a dalsze udawanie, że można na Wiejskiej zrobić coś pożytecznego, jest oszukiwaniem wyborców i samego siebie. Nie chciał dłużej żyrować narzuconego Polsce ustroju.
Jerzy Zawieyski uznał, że Kisielowi się znudziło, Stomma, że zniechęcił się coraz gorszą aurą polityczną w Polsce, a Kliszko orzekł, że nie będzie prosić. Kisielewski napisał, że sejm coraz bardziej przypominał ponurą groteskę.
„W rezultacie niesmak i blisko 10 lat zmarnowanego życia” – podsumował.
Poseł na sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej był przez urząd kontroli myśli kneblowany tak samo brutalnie jak każdy inny piszący. A autorowi najbardziej w polskiej prasie czytanych felietonów patrzono na ręce szczególnie surowo. Im zaś dalej w lata sześćdziesiąte, tym było gorzej. Zdaniem cenzorów prawie każdym zdaniem naruszał podstawy ustroju i podważał sojusze.
Aluzją mogło być wszystko. O filmie Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Hasa napisał: „Jest to mistrzowska, z ogromem wyobraźni i pracy zrealizowana wizja spraw i czasów na pozór nie istniejących oraz problemów na pozór nieważnych. (…) Jak się nie ma (do dyspozycji) Polski z lat dziewięćset sześćdziesiątych, to się lubi Hiszpanię sprzed lat kilkuset…”
Cenzura zdecydowała, że felietonu drukować nie można.
Kpił, że tylko innym narodom trafiają się źli przywódcy. Anglikom bandyta Churchill, Amerykanom głupi Eisenhower, Francuzom bałwanowaty de Gaulle. A w dodatku ani Anglicy, ani Amerykanie, ani Francuzi nie mają z tego powodu kompleksów, tylko szargają swoje świętości, ile wlezie. Cała literatura amerykańska jest w istocie antyamerykańska, a Francuzi pisali nieustający paszkwil na Francję. „I jakoś ojczyzny ich źle na tym nie wyszły, przeciwnie, mają dzięki nim dużo chwały w świecie. Bo ojczyzny nie tuczą się ani pochlebstwem, ani frazesem”.
Cenzorzy uznali widocznie, że głupi przywódcy trafiają się nie tylko innym. Tekst nie ukazał się.
Zadrwił z latających talerzy. Przez lata rozbrzmiewał na ich temat chóralny rechot dziennikarzy, bo skoro niewiele jest rzeczy, z których wolno szydzić, to szydzi się z tych, z których można. „Aliści nagle śmiech zamarł im na zbielałych wargach”, pisał, rząd Związku Radzieckiego powołał komisję naukową do zbadania sprawy talerzy.
„Znając dobrze nasz piszący ludek, wiedziałem, że odtąd temat talerzy potraktowany będzie z przykładną powagą” – pisał Kisiel.
Na punkcie dowcipów z udziałem Związku Sowieckiego cenzura była drażliwa najbardziej. Felieton „spadł”.
Na miejsce zatrzymanego felietonu Kisiel pisał następny, gdy także ten się nie nadawał, wysyłał do Krakowa kolejny. Któregoś razu, zirytowany, trzeci z rzędu felieton napisał o pogodzie. Cenzor długo szukał w tekście godzących w sojusze aluzji. Nie znalazł, co było dla niego dowodem, że autor sprytnie ukrył je przed funkcjonariuszem najlepszego na świecie ustroju. Postanowił Kisiela przechytrzyć. Skonfiskował felieton o pogodzie, a do druku zwolnił tekst zatrzymany uprzednio.
W 1967 roku w Paryżu nakładem Instytutu Literackiego ukazało się Widziane z góry, powieść Tomasza Stalińskiego. Maszynopis książki, którą Kisiel zaczął pisać cztery lata wcześniej, przemycił do Paryża Andrzej Micewski. Powieść była pierwszą z cyklu kronik politycznych PRL-u.
„Chciałbym komunizm utrwalić, bo przeminie i nikt nie będzie wiedział, co to było!” – mówił Stefan Kisielewski.
Powstała książka o władzy, która ogranicza świat do ścian gabinetu w Komitecie Centralnym partii. Gdzie ważne są tylko personalne intrygi i pajęczyny wzajemnych zależności, podłości, które się popełniło samemu i te, za które trzeba się zemścić na innych. Utrzymanie władzy jest celem samym w sobie.
Widziane z góry to powieść z kluczem. Po Warszawie krążyła, sporządzona ponoć w KC, lista rozszyfrowująca bohaterów książki. To był koszmar dla bezpieki, wspominał Giedroyc. Bardzo chcieli się dowiedzieć, kto jest autorem tak świetnie zorientowanym w meandrach i tajemnicach komunistycznej elity. Przyjaciele mylili pogoń, podsuwając myśliwym fałszywe tropy.
„…dla zdezorientowania poufnie mówiliśmy, że autorem jest Putrament” – wspominał Giedroyc. Stanisław Stomma zasugerował podczas wizyty w MSW, że być może napisał ją inny z oficjalnych literatów, Wojciech Żukrowski.
Feliks Widy-Wirski, działacz Stronnictwa Pracy, a później PZPR, napotkany przez Kisielewskiego na schodach domu, w którym obaj mieszkali, zdradził, że SB także jego pytało o Stalińskiego.
– Przyszli do mnie z tego Urzędu i mówią: Wy jesteście oczytani, doktorze, a tu taki Staliński napisał książkę. Kto to może być, chyba Kisielewski? Wiecie, co im odpowiedziałem: „Nie, wykluczone. Kisielewski by napisał z furią, z jadem, z wściekłością. A to jest takie łagodne, taka fotografia”. Przekonałem ich.
„Nie pytał się mnie, czy to ja, tylko tak opowiadał” – wspominał w Abecadle Kisiel.
Temperatura w bezpiece jeszcze podskoczyła, gdy okazało się, że powieść Stalińskiego została przez Wolną Europę uznana za najlepszą krajową książkę 1967 roku.
Młodszym dzieciom nie zdradził, że pisze powieści, które ukazują się w Paryżu. Musiał bać się dziecięcej gadatliwości. Jerzy nie wiedział o powieściach Stalińskiego aż do 1972 roku, kiedy w Paryżu zaczął czytać otrzymaną w Maisons-Laffitte książkę i nagle wybuchnął śmiechem. Zaczął rozpoznawać miejsca, w które jeździli razem z ojcem. Sopot i najdłuższe w Europie molo, wielka fabryka traktorów w Ursusie, gdzie ojciec tyle razy jeździł kolejką i rowerem.
Czy wiedział Wacek? Mógł wiedzieć. Był dorosły. Od pewnego momentu wyjeżdżał na Zachód łatwiej i częściej niż ojciec. Woził Giedroyciowi maszynopisy. Byłoby naturalne, że Stefan mówił mu, co zawierają.

 
Wesprzyj nas