Mimo wielu publikacji o Agnieszce Osieckiej jej historia wciąż domaga się opowiedzenia. Prezentowany tom ma inny niż dotychczasowe książki jej poświęcone, wspomnieniowy charakter.


Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce OsieckiejNa książkę składają się wcześniej publikowane wspomnienia o poetce, takie jak fragmenty autobiografii Maryli Rodowicz Niech żyje bal, fragment przedmowy do książki Listy na wyczerpanym papierze Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory, a także teksty nigdy wcześniej nie publikowane, napisane specjalnie na potrzeby tej książki.

O poetce opowiadają między innymi: Krystyna Sienkiewicz, Stanisław Soyka, Katarzyna Ważyk, Agata Passent, Stan Borys, Ewa Błaszczyk i inni, bliscy Osieckiej ludzie. Książkę dopełniają wiersze dedykowane artystce lub inspirowane jej osobą oraz fragmenty wywiadów prasowych z Osiecką.

Dla każdego ze wspominających była inna, jedyna i wyjątkowa. Również książka, która ukazała się w 18. rocznicę śmierci poetki, jest inna, odważna, a niekiedy nawet wstrząsająca.

Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej
Opracowanie: Karolina Felberg-Sendecka
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 23 marca 2015

Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej


Wspomina

Magda Czapińska

Osiecka pierwszy raz badała się w kierunku choroby nowotworowej jako młoda matka – bardzo się bała tego badania. W tym samym czasie, czyli w latach siedemdziesiątych, jej ojciec bardzo poważnie chorował. Pisała, że umierał w prawdziwych męczarniach, zapadł nawet w śmierć kliniczną, co dodatkowo pogorszyło jego formę. Ostatnie chwile życia ojca Osiecka porównywała do czyśćca – twierdziła, że wszystko, co najgorsze, przeżył tu, na ziemi. Bała się starości, cierpienia, umierania i śmierci. Im jednak bardziej próbowała uciec od tych tematów, tym dotkliwiej przekonywała się o nieuchronności własnego końca.

Pojechałyśmy kiedyś do Wrocławia na Przegląd Piosenki Aktorskiej, gdzie Agnieszka prezentowała Białą bluzkę. Mieszkałyśmy w tym samym hotelu, ale w różnych pokojach. W porównaniu z Agnieszką pędziłam wówczas bardzo stateczne życie młodej matki, a starsza ode mnie o czternaście lat pięćdziesięcioczteroletnia Agnieszka po prostu szalała – bankietowała, spotykała się, nawiązywała kontakty – ona to uwielbiała. Nawet przyznała mi się kiedyś, że marzy o tym, żeby zamieszkać w hotelu. „Tu jest wszystko – powiedziała – obsługa, bar, personel sprzątający, nie trzeba nic robić”. Twierdziła, że mogłaby w takich warunkach przeżyć całe życie.
I rzeczywiście, w tym życiu towarzyskim była niezwykle przedsiębiorcza i dzielna. Szłam spać o przyzwoitej porze, a ona balowała do rana, po czym przychodziła raniutko do naszego pokoju i mówiła: „Puk, puk, zamówiłam wam śniadanko do łóżka”. Zawsze była świeżutka, pozbierana, zregenerowana – o wiele bardziej niż ja, choć przecież to ona zarwała noc.
Kiedyś powiedziała mi: „Wiesz, Magda, już trochę polubiłam tę moją starość, nawet przyzwyczaiłam się do tych drzemek poobiednich”. Dodam, że kiedy to mówiła, była w fantastycznej formie. Nagle jednak zmieniła ton i posmutniała: „Lecz jak pomyślę sobie, że kiedyś będzie trzeba umrzeć…”. Mówiąc to, miała łzy w oczach, a buzię w podkówkę – jak u małej dziewczynki, a przecież była wówczas pięćdziesięcioparoletnią kobietą. Bo ona – właśnie jak mała dziewczynka – w ogóle nie godziła się na to, że śmierć oznacza koniec.

Po tym, co pani powiedziała, rozumiem, że ona miała prawo już wówczas tak bardzo bać się końca.
I pewnie, tak sobie myślę, stąd wzięło się jej picie, to zagłuszanie w sobie lęku przed śmiercią, tego, że życie, to życie, które ona tak kocha, i które ją tak kocha, musi się kiedyś skończyć. Wtedy też uświadomiłam sobie, że jak przyjdzie co do czego, to ona będzie strasznie biedna i pewnie nie poradzi sobie z tą sytuacją. I rzeczywiście, kiedy niebezpieczeństwo stało się już naprawdę bliskie, ona o nim nigdy nie mówiła wprost. Przynajmniej nie ze mną. W ogóle nie wolno było zadać jej pytania, jak się czuje, co się z nią dzieje. Pamiętam, że nawet w bardzo zaawansowanej chorobie odpowiadała: „A dlaczego mnie o to pytasz?”. Myślę, że to był jej sposób, by tupnąć lekko nóżką, by nawet w sytuacji już bardzo poważnej ciągle tę rzecz odsuwać i twierdzić, że nie ma w ogóle żadnej sprawy. Nie dość tego – ona umierała, moim zdaniem, heroicznie. Sama załatwiała swoje sprawy z życiem i śmiercią: wpierw załatwiła sobie miejsce w szpitalu, potem – na cmentarzu, czym zaskoczyła ponoć nawet własną rodzinę. Ponadto motyw śmierci w jej późnej twórczości był mocno obecny – rozgrywała go na bardzo głębokim poziomie.

A czym pani odpowiadała na jej zacięte milczenie na temat własnej choroby?
Patrzyłam na nią z moim zawodowym skrzywieniem, bo w końcu jestem psychologiem, i zastanawiałam się, co się dzieje w tym niedefiniowalnym człowieku. Agnieszka była z całą pewnością osobowością złożoną, wieloraką. Nawet i dziś można ją na wielu bardzo różnych płaszczyznach analizować, tylko po co? Moim zdaniem, ona była po prostu jedyna w swoim rodzaju i niedefiniowalna – stąd rozliczne podejmowane próby opisania jej fenomenu nie udają się, a fascynacja nią wcale nie niknie. Ale rzeczywiście – kiedy nadciągało najgorsze, przy Agnieszce się o tym nie mówiło. Ona sama zachowywała się jak gdyby nigdy nic, choć przecież dobrze wiedziała, co się z nią dzieje, i w tyle głowy z pewnością słyszała odliczanie. Dlatego właśnie zapamiętałam jej odchodzenie jako okres heroiczny, kiedy nie uciekała od spotkań, od zobowiązań, nadal żywo brała we wszystkim udział. Pamiętam, że kiedy była już bardzo słaba, przyszła na koncert Maryli Rodowicz i tam się właściwie ze mną pożegnała (co zrozumiałam, oczywiście, znacznie później). Większość śpiewanych przez Marylę piosenek wyszło, rzecz jasna, spod jej pióra. I pamiętam, że kiedy Maryla śpiewała Niech żyje bal, ludzie wstali – bardzo silny był wtedy odbiór tej piosenki. My też wstałyśmy, a Agnieszka żartobliwie do mnie powiedziała: „Wiesz, to moje” – jakbym o tym nie wiedziała. Miałam świadomość, że w kontekście tego, iż Agnieszka stoi obok, ta piosenka znaczy coś jeszcze więcej. Ona mnie wtedy wzięła za rękę i tak mnie strasznie za tę rękę ściskała – aż do bólu. Czułam – dosłownie – każdą jej kosteczkę i jej pierścionek, który wrzynał się w moją rękę. No więc tak – nie mówiła o tym, ale żegnała się z nami, żegnała ze światem. Doskonale przecież wiedziała, że wiemy o jej chorobie. Ale i tak nas – bliskie koleżanki – po swojemu ustawiła w stosunku do własnej śmierci.

Pani czuła się jej koleżanką?
Tak. Nie nazwałabym się jej przyjaciółką. Zresztą, ona konserwowała w sobie nieco już dla mnie archaiczne i śmieszne pojęcie „koleżeństwa”. Dla niej ciągle pozostawało ono ważne, często wspominała, że na studiach miała takiego czy innego kolegę, że ktoś był lub nie był koleżeński. Tymczasem w moim pokoleniu mówiło się raczej „kumpel”, „kumpela” – nikt nie odnosił się już do zetempowskiego nieco pojęcia „koleżeństwa”.

Zatem ostatnie urodziny spędziła w gronie koleżanek?
Na jej ostatnich urodzinach (rzecz jasna, pojęcia nie miałyśmy, że są to jej ostatnie) dużo i często się śmiałyśmy. Ale potem, oglądając zdjęcia z tego przyjęcia, uświadomiłyśmy sobie, że wszystkie miałyśmy bardzo smutne oczy. Niemniej jednak to była jej aranżacja. To ona chciała żegnać się z nami w śmiechu i tańcu. Od Magdy Umer, która spędzała z nią mnóstwo czasu, bo przecież kręciły razem wieloodcinkowy cykl Rozmów o zmierzchu i świcie, wiedziałam, że jej choroba postępuje. Magda mówiła, że czasem Agnieszka prosiła o przerwanie nagrania i szła gdzieś na stronę, gdzie się dosłownie wiła z bólu i mówiła: „Jak Agusię boli”. Tak właśnie – w trzeciej osobie i jak o małym dziecku – mówiła o sobie samej. Zdaniem Magdy te momenty fizycznego cierpienia, które już wówczas miało miejsce, były wstrząsające. Oglądałam kilka razy Rozmowy… i uważam, że są one niezwykłym zapisem żegnania się ze światem. Myślę, że Agnieszka była w trakcie ich kręcenia bardzo dzielna: nie popadała w ton pożegnalny, żałobny, tylko opowiadała o swoim życiu. Myślę, że doskonale wiedziała, po co to robi, i że była w tym bardzo szczera. W poszczególnych odcinkach przeszła przez całe swoje życie. Z tego, co pamiętam, Agnieszka obejrzała pierwszy i być może drugi odcinek. Tyle Magda zdążyła zmontować i właśnie na tych ostatnich urodzinach pokazywała nam wersję roboczą pierwszych części, a Agnieszka – oglądając je – czyniła przeróżne komentarze. I nawet wówczas trzymała fason. Krótko mówiąc, ona się przy nas nie kładła do łóżka – niczego takiego żadna z nas nie widziała. Do końca grała rolę osoby, która nie bardzo wie, o co chodzi w pytaniach o jej zdrowie oraz samopoczucie, po co są one w ogóle stawiane. Zrobiła z tego temat tabu i w ten sposób uważała tę sprawę miedzy nią a innymi ludźmi za ostatecznie zamkniętą – wręcz zatrzaśniętą.

Jakie jeszcze tematy tabuizowała?
Agata słusznie kiedyś zauważyła, że jej matka była mistrzynią unikania odpowiedzi na pytania, na które nie chciała odpowiadać. Kiedyś zapytałam Agnieszkę o jej drugiego męża, pana Jesionkę. Zapytałam wprost, kto to był, na co ona odpowiedziała: „Pan Jesionka, to był pan Jesionka” – tyle. W taki na poły żartobliwy sposób zamknęła ten temat i dała mi do zrozumienia, że o tym nie będziemy mówić. Ona w ogóle często „nie słyszała” jakiegoś pytania albo zgrabnie przeskakiwała na inne zagadnienie. Wiadomo, poetom więcej wolno, więc korzystała z przysługujących jej przywilejów i cudownie nimi żonglowała – w tym była świetna. Agnieszka nie zwierzała się ze swojego życia – przynajmniej nie mnie, choć mam wrażenie, że i tak była bardzo szczerą osobą.

W jaki sposób pani stała się jej koleżanką?
Na początku Agnieszka była po prostu panią, która mi bardzo pomogła. A konkretnie, sprawiła, że Maryla zaśpiewała piosenkę z moim tekstem. Chodzi, rzecz jasna, o Remedium (Wsiąść do pociągu) – tekst, który Agnieszka znalazła w szufladzie Jana Borkowskiego, a który jej się spodobał, czyniła więc z jego powodu w moim kierunku rozmaite miłe gesty. Ja sama byłam wówczas młodą osobą, zaczynającą pracę w zawodzie psychologa, i nie interesowało mnie wówczas zajmowanie się pisaniem tekstów. Wysłałam, co prawda, do radia ten tekścik (powstały zresztą w trakcie ślęczenia nad pracą magisterską). Piosenka wygrała w konkursie na debiut, ktoś nawet ją nagrał (z inną zresztą muzyką), lecz – gdyby nie Agnieszka – to by i tak umarło śmiercią naturalną. Bo dopiero kiedy ona po kilku miesiącach wygrzebała ten tekst z radiowej szuflady swojego przyjaciela i zarekomendowała go Maryli Rodowicz, która go w końcu zaśpiewała, oraz Sewerynowi Krajewskiemu, który napisał muzykę, obdarzyła go drugim, dłuższym o wiele życiem. Ponadto Agnieszka zaczęła mówić dobrze o mnie różnym ludziom. Do dziś nie wiem, skąd miała mój numer telefonu, ale zdobyła go i, co więcej, rozdawała. Dzwonili do mnie z jej polecenia różni ludzie – na przykład z propozycją napisania piosenki reklamowej dla jakiegoś koncernu albo tekstu na opolski festiwal. Z racji moich planów zawodowych i wykształcenia oferty te wydawały mi się wówczas zupełnie nierealne, z drugiej strony – stanowiły dla mnie duży komplement. Myślałam sobie: „Boże, taka kobieta wierzy, że coś jednak potrafisz!”. Dzisiaj nie pamiętam już nawet, kto pierwszy do kogo zadzwonił, lecz mam głęboką świadomość tego, że zanim do tego doszło, Agnieszka wiele już dla mnie zrobiła. To była właśnie ta idea koleżeństwa, w którą ona tak bardzo wierzyła: zobaczyła w moim tekście przebłysk talentu czy zdolności i natychmiast zaczęła mi pomagać – a przecież nie wiedziała nawet, kim jestem i czy tego rzeczywiście potrzebuję. Słowem, zrobiła dla mnie coś, czego nawet ja sama dla siebie nie chciałam ani tym bardziej od niej tego nie oczekiwałam. Stąd Agnieszka kojarzy mi się z wielkodusznością. Miała łatwość w obdarowywaniu ludzi przeróżnymi rzeczami – nawet takimi, jakich oni w ogóle się nie spodziewali.

A kiedy pani o niej po raz pierwszy usłyszała?
Pamiętam, że byłam wówczas małą, ale umiejącą już pisać dziewczynką, a w radiu puszczano coś w rodzaju lekcji piosenek – jakaś pani grała na fortepianie, ktoś dyktował tekst. W jednej z takich audycji usłyszałam zaśpiewaną przecudnym głosem uwielbianej przeze mnie Kaliny Jędrusik piosenkę Mój pierwszy bal2. Dla mnie, małej dziewczynki, ten walczyk był tak zachwycający, że od razu wyobraziłam sobie rozmarzoną pensjonarkę – słowem, wyobraźnia ruszyła. Zaczęłam spisywać ten tekst i dowiedziałam się przy okazji, że pani, która napisała muzykę, nazywa się Franciszka Leszczyńska, natomiast te koronkowe słowa stworzyła pani Agnieszka Osiecka. „Agnieszka Osiecka” – spodobała mi się już sama zbitka tego imienia z nazwiskiem, bo wyobraziłam sobie kogoś w typie Ani z Zielonego Wzgórza. Od tamtej pory bardzo chciałam zobaczyć, jak naprawdę wygląda Agnieszka Osiecka (a były to czasy, kiedy nie miałam nawet telewizora), no i zamarzyłam, by kiedyś również tak sobie pisać. Bardzo więc wcześnie zauważyłam istnienie Agnieszki Osieckiej – choć, przyznam, nie znałam jej innych piosenek. Ale odtąd ona już tkwiła we mnie. Niesamowite, bo kiedy kilka lat później w naszym domu pojawił się telewizor i wreszcie ją zobaczyłam – spełniły się moje związane z nią oczekiwania. Właśnie tak sobie ją wyobrażałam. Zresztą ona nawet jako dorosła kobieta miała wdzięk młodej dziewczyny. Moim zdaniem na zawsze pozostała młodą dziewczyną.

Zachowywała się jak podlotek?
Czasem tak. Pamiętam, że zrobiła kiedyś u siebie Lament, czyli spotkania naszej nieformalnej grupy, w skład której wchodziła ona, Krystyna Janda, Zuzanna Olbrychska, Magda Umer i ja. Schodziłyśmy się po kolei, a Agnieszka każdej z nas mówiła w przedpokoju, że ma na dziś prezent, ale będzie on jeden i wspólny dla nas wszystkich, bo czasy są ciężkie. Musiałyśmy się zatem uzbroić w cierpliwość. Czekałyśmy w napięciu w tym jej dziewczęcym pokoiku, bo ona – choć zrobiła prawdziwą karierę i pewnie duże pieniądze – nadal mieszkała skromnie. Pamiętam, że był tam tapczan z jakimiś poduszeczkami, jakieś wyhaftowane przez Krysię Sienkiewicz kotki, biurko, na którym znajdowały się pod szybą zdjęcia jej bliskich, słynna maszyna do pisania, którą dostała od Marka Hłaski, sekretarzyk, piec kaflowy – i właściwie to wszystko! Niewiarygodne, że ona – gwiazda polskiej piosenki – żyła skromnie jak pensjonarka. Widocznie właśnie tyle potrzebowała do szczęścia. Wracając jednak do tego spotkania, do naszej stałej ekipy dołączyła tego wieczoru Ewa Bogacka3 (żona muzyka Janusza Bogackiego4) – bardzo miła i skromna osoba, do której Agnieszka co rusz mówiła: „Ależ ty mnie onieśmielasz”. Ewa dopytywała, skąd to wrażenie, a Agnieszka szczerze odpowiadała: „Bo czuję w tobie taką arystokratyczną krew”. Nawiasem mówiąc, Ewa faktycznie pochodzi z rodziny Żuławskich, lecz przecież nigdy tego nie ogrywała: w rzeczywistości jest równie skromną osobą co i Agnieszka. Ale tamtego dnia prezentem dla nas wcale nie była Ewa, tylko sam Janusz Głowacki, którego ona – właśnie w tej roli, choć bez jego wiedzy o tym – dla nas zaprosiła. Oczywiście myśmy były bardzo szczęśliwe z powodu tego prezentu, choć z drugiej strony widziałyśmy zakłopotanie Janusza, który również jest dość nieśmiałą osobą. Natomiast Agnieszka była zachwycona, że jej się cały ten psikus udał, i miała tamtego dnia w oczach błyski filuterne. A potem całe to zdarzenie cudownie się rozwinęło w wieczór bułgarski, bo okazało się, że Agnieszka i Janusz mieli mnóstwo przeróżnych wspomnień z wakacji w Bułgarii i wprost przerzucali się anegdotami. To był żywioł Agnieszki, była mistrzynią tego typu sytuacji. Ona ciągle gdzieś jeździła, coś przeżywała, reżyserowała jakieś niezwykłe zdarzenia. Kiedyś w Nowym Jorku spotkałam na ulicy dobrą znajomą, która mi powiedziała, że u niej w domu czeka na mnie list od Agnieszki Osieckiej. Do dziś nie wiem, skąd ona znała ten adres, lecz to wcale nie był jedyny raz, kiedy zaskoczyła mnie w taki sposób. Co więcej, nie miała wówczas żadnej ważnej sprawy do mnie – ot, chciała mnie pozdrowić, stąd słała przez ileś osób i pod najprzeróżniejsze adresy znaki od siebie. Ona cała składała się z takich właśnie gestów. Choć była trochę chaotyczna i neurotyczna, choć była mistrzynią w uciekaniu, to jednocześnie bardzo myślała o nas – o drugim człowieku – co przejawiało się w najrozmaitszych jej gestach.

Spotkały się panie w Ameryce?
Nie, ale i tak część moich amerykańskich wspomnień wiąże się właśnie z nią. Kiedyś mój znajomy zaprosił mnie do Lawrence (miasteczka uniwersyteckiego w stanie Kansas) i zapytał, co chciałabym zwiedzić. Odparłam, że chciałabym zobaczyć ten słynny dworzec w Kansas City.
– A z czego on właściwie słynie? – dopytywał się mój gospodarz.
– No jak to… z piosenki Wieczór na dworcu w Kansas City Osieckiej.
Pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że kolej zbankrutowała tam wiele lat temu, a dworzec jest zatrzaśnięty na cztery spusty. Na dachu rosła trawa, a nawet krzaki, ale ja mimo to bardzo chciałam wejść do środka i wczuć się w to, co słyszałam w jej piosence („Siedzę na dworcu w Kansas City / i smutek mi ozdabia twarz”5). To mi się, rzecz jasna, nie mogło udać, bo takiego dworca, jaki ona zapamiętała lub też jaki sobie po prostu wymyśliła, już dawno w Kansas nie było. A kiedy byłam w Cambridge pod Bostonem (Agnieszka mieszkała tam z okazji stypendium Daniela Passenta i, z jednej strony, lubiła tam być, bo miała dużo wolnego czasu i możliwość słuchania przeróżnych wykładów, z drugiej, bardzo tęskniła za największa miłością swojego życia, dla której tam właśnie napisała tomik Wada serca6), wróciły do mnie inne jej opowieści: a to o poznanych w Cambridge ludziach, na przykład profesorach, których lubiła odwiedzać, bo mieli wspaniale zaopatrzone barki, a to o wykładach, na które sobie chadzała podług własnych potrzeb i upodobań, a interesowała się wówczas szczególnie psychologią, ale również o podjętej tam właśnie ucieczce do ukochanego, za którym niewyobrażalnie tęskniła.

Osiecka była dobrym psychologiem?
Myślę, że tak. Na przykład w Zabawach poufnych, uroczej i mądrej książce, którą się czyta jak poradnik. Natomiast we własnym życiu bywała w tej materii rozbrajająco nieporadna. Dzwoniła do mnie o najprzeróżniejszych porach, na przykład w nocy, by zapytać mnie „jako lekarza psychiatrę” o taką czy inną sprawę. Tłumaczyłam jej, że nie jestem ani lekarzem, ani tym bardziej psychiatrą – że jestem tylko psychologiem, na co ona odpowiadała, że to właściwie bez znaczenia, po czym kontynuowała referowanie problemu, z którym akurat dzwoniła.
– Powiedz mi – mówiła kiedyś – jak się nazywa takie zaburzenie, kiedy mężczyzna, któremu przygotowałam miłe gniazdko do schronienia się i pracowania, a w zamian liczyłam tylko na to, że będę miała obok niego miejsce, jakiś mały fotelik, w którym bym mogła przycupnąć, by grzać się w jego cieple, któregoś dnia rozwiesza nad swoim biurkiem plan zajęć, a z planu tego jasno wynika, że on od rana do wieczora jest bardzo zajęty…
Odpowiedziałam, że może to świadczyć na przykład o nerwicy natręctw albo o osobowości kompulsywnej.
– A to nic poważniejszego? – dopytywała.
A ja, udając, że nie wiem, o kogo chodzi, coś jej tam pokrętnie próbowałam tłumaczyć, ale w końcu przyznałam, że może on (czyli Zbyszek) chciał jej po prostu tym planem coś zakomunikować.
– Ale co? – dopytywała.
– Że ma mnóstwo zajęć i nie jest do twojej dyspozycji!
Na co zdumiona Agnieszka odparła:
– Niemożliwe.
Ona uroczo komplikowała nawet tak prostą sprawę, bo reagowała obronnie na to, czego nie chciała przyjąć do wiadomości. Z dwojga złego wolałaby już, żeby Zbyszek okazał się opętany jakimś natręctwem czy poważniejszą chorobą psychiczną, niż żeby okazało się po prostu, że on wcale nie pragnie poświęcać jej czasu.
(…)
Magda Czapińska (ur. 1951) – Poetka, scenarzystka, z wykształcenia psycholog. Napisała teksty piosenek dla m.in. Hanny Banaszak, Haliny Frąckowiak, Edyty Geppert, Anny Marii Jopek, Seweryna Krajewskiego, Natalii Kukulskiej, Alicji Majewskiej, Krystyny Prońko, Danuty Rinn, Ryszarda Rynkowskiego i Magdaleny Umer. Z Agnieszką Osiecką kolegowała się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wraz z Krystyną Jandą, Zuzanną Łapicką-Olbrychską, Agnieszką Osiecką i Magdaleną Umer współtworzyła nieformalną grupę Lament.

 
Wesprzyj nas