Szwajcaria od dawna stanowiła azyl dla artystów. Tak też było ze sławnym francuskim malarzem Gustave’em Courbetem, który ostatnie lata życia spędził właśnie tam.


Courbet musiał uciekać z kraju po klęsce Komuny Paryskiej. Powodem była petycja, którą skierował do Rządu Obrony Narodowej, domagając się demontażu kolumny z placu Vendome. Po rozgromieniu Komuny Courbet został uznany za winnego zburzenia kolumny i skazany na jej odbudowę na koszt własny.

Jak ostatnie lata życia spędził Gustave Courbet, autor głośnego obrazu Pochodzenie świata, jowialny olbrzym sportretowany przez Moneta na Śniadaniu na trawie? Na wygnaniu w Szwajcarii artysta oddawał się największym przyjemnościom swojego życia: malował, hulał, kąpał się w rzekach i jeziorach, do kąpieli miał bowiem szczególne upodobanie, niezależnie zresztą od pory roku.

Zaś gdy malował, zanurzał w naturze swoją twarz, oczy, usta, nos, ręce, ryzykując, że zostanie zwiedziony, olśniony, wyzwolony przez samego siebie.

Przejrzyste źródło nie jest biografią. To swego rodzaju impresja, której autor próbuje patrzeć na rzeczywistość oczami swojego bohatera, ukazując artyzm Courbeta poprzez jego człowieczeństwo.

Bosc stara się dociec, jaki sekret kryją te cztery lata spędzone w La Tour-de-Peilz, nad brzegiem Jeziora Lemańskiego, lata, które specjaliści zamykają w jednym suchym zdaniu: Courbet nie namalował w tym czasie nic wartościowego i zmarł z przepicia.

Tym sekretem jest zaraźliwa radość życia człowieka, który decyduje sam o sobie.

Malarstwo i literatura wymagają wysiłku uważnej obserwacji. Courbet miał tę umiejętność, ma ją niewątpliwie i Bosc. Przede wszystkim dlatego będę czekać niecierpliwie na jego kolejną książkę.
Laurent Perez, „ArtPress”

Kładąc drobne akcenty, zaglądając w mrok i opisując ulotne chwile ż życia poświęconego sztuce, David Bosc kreśli portret banity, który odmawia zrezygnowania zarówno ze swej profesji, jak i własnego życia.
„Le Nouvel Observateur”

David Bosc urodził się w 1973 roku w Carcassonne. Dzieciństwo spędził w Prowansji. Studiował nauki polityczne w Aix-en-Provence, a także literaturoznawstwo w Sienie, gdzie uczestniczył w seminarium prof. George’a Steinera. Mieszkał w Paryżu, następnie w Warszawie, obecnie w Lozannie.
Oprócz prezentowanego polskim czytelnikom Przejrzystego źródła, napisał dwie powieści: Sang lié (2005) i Milo (2009). Jest również eseistą i tłumaczem dzieł Jonathana Swifta i Dino Campany. Za Przejrzyste źródło otrzymał nagrodę literacką Prix Suisse de littérature 2014. Książka znalazła się również na liście Nagrody Goncourtów.

David Bosc
Przejrzyste źródło
Przekład: Jacek Giszczak
Wydawnictwo Noir Sur Blanc
Premiera: 5 marca 2015


Pięćdziesięcioczteroletni Courbet, z włosami przyprószonymi siwizną, z workiem na ramieniu, szedł ociężałym krokiem ulicą de la Froidière, a jego zarośniętą twarz rozjaśniał dziarski uśmiech. Tam gdzie bruk się urywał, odwrócił się i błękitna smuga fajkowego dymu zafalowała w powietrzu. Młody Ordinaire, jego podopieczny, przybrał poważną minę, rozglądając się bacznie na prawo i lewo i dając do zrozumienia — to było zabawne — że jest gotów do bójki, wręcz nieustraszony.

W sinej poświacie brzasku nurty rzeki Loue mają gęstość oliwy. Solidny dom ojcowski jest w niej zanurzony na całej długości, czerstwy chleb namaczany w wodzie dla gęsi czy jakichś legendarnych uskrzydlonych stworzeń. I Courbet ruszał w drogę z radosną, instynktowną ufnością, wiedząc, że w domu ojca zawsze znajdzie spokojną przystań, zbawienny port w razie burzy czy śmiertelnego znużenia, azyl, w którym może się schronić przed zgiełkiem i ciszą. Nawet jeśli sprawa kolumny z placu Vendôme i związane z nią tarapaty tym razem zmusiły go do ucieczki.

Most Nahin za zakrętem drogi szeroko otwierał oczy swoich starych arkad, gdy kaczka ze stadkiem młodych wycisnęła z nich łzy. Z Ornans do krzyżówki w La Main droga będzie długa, ponad dwadzieścia kilometrów w górę rzeki Loue. Tobołki zaczną im ciążyć, zrolowane płótna, kaseta z farbami i przewieszone przez ramię trójnożne sztalugi. Gdyby Courbet miał pod ręką Gérôme’a, po raz kolejny obarczyłby go tym wszystkim, ale Gérôme był teraz starszym jegomościem i został we Flagey, by większą część dnia spędzać w cieniu jabłonki.

Gdy wstało słońce i oślizłe istoty — żaby, ślimaki, larwy — znowu ukryły się w wodzie lub w cieniu, a owady wspinały się w upale na wyżej położone miejsca — długie trawy, suche gałęzie, przydrożne kamienie — Marcel Ordinaire ściągnął z szyi apaszkę, uwalniając się od nieznośnego napięcia, jakie towarzyszyło mu od chwili przebudzenia. Spokojny marsz sprawiał mu większą radość niż wcielanie się w rolę wspólnika uciekiniera; Courbet dreptał obok, cicho sapał, rzadko się odzywał. Co jakiś czas przystawał, wsparty jak dziecko na prostym kiju z ostrokrzewu. Ordinaire patrzył, jak przechyla głowę i cybuchem fajki kreśli w powietrzu kadr. Niebo, skały, woda, drzewa: żetony wielkiej gry.

Za polami wokół miasteczka Montgesoye, które przez ponad kilometr ciągną się pod niebem, droga i rzeka łączą się ze sobą: rząd platanów spina je aż do Vuillafans. Ktoś przybywający z nieco suchszych okolic mógłby na pierwszy rzut oka uznać je za chore — ich konary są pokrzywione jak gałęzie dębu, pędy zwisają jak witki wierzby płaczącej — ale tak właśnie rosną, w wilgotnej okolicy, nad wartkim nurtem, rozlanymi wirami. Zobaczyli dwukółkę wiozącą kamienie, ciągniętą przez konia z klapkami na oczach. Kamieniarz na koźle kiwał się w przód i w tył. Minęli się bez słowa.

W przełomach rzeki na wysokości Nouailles, między miasteczkiem Lods i Mouthier-Hautepierre, Courbet rzucił worek na ziemię i zdjął z siebie ubranie. Ugiąwszy kolana, ze spuszczoną głową, obiema dłońmi chwycił za kołnierzyk i powolnym gestem ściągnął z grzbietu koszulę. Jedna stopa zzuła but z drugiej. Rozpięte, sflaczałe spodnie zsunęły się na ziemię.

Popędził całkiem nagi — nagość ludzi otyłych jest jakby mniej rażąca — ścieżką usianą drobnymi kamykami, omijając osty, wystające korzenie, biegł, jakby wciąż miał na nogach saboty. Ordinaire, ubrany od stóp do głów, od razu ruszył za nim, pośliznął się, upadł na siedzenie, zaklął, oparzył dłonie o smukłe liście pokrzywy. Wściekły, że się ubrudził, wrócił na skraj drogi, gdzie nie należało zresztą zostawiać manatków. Courbet wskoczył do wody, tak jak to robią konie, unosząc nos do góry i z wypiętą piersią. Po wczorajszej burzy rzeka wezbrała, choć kamieniste łożysko i skaliste brzegi sprawiają, że nurt jest tu silny o każdej porze roku.

Rozkosz ciała, gdy minęło pierwsze uczucie chłodu, i nieme szczęście, którego jesteśmy źródłem, szczęście, które wydobywa z nas nieco amerykański młody męski śmiech, byśmy jeszcze bardziej radowali się ciszą, kiedy echo umilknie, uśmiechali się, widząc na wysokości oczu nieruchomą ważkę. Na stromym zboczu po drugiej stronie rzeki widać gałęzie podobne do ramion, które dają znaki.

 
Wesprzyj nas