Historia wychudzonej dziewczynki z nieślubnego związku, która stała się symbolem seksu. Opowieść o drodze od epizodycznej roli w ekranizacji Sienkiewiczowskiego Quo vadis po nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej za całokształt twórczości.


Wieść o pierwszym Oscarze dotarła do niej, gdy przygotowywała pomidorowy sos. W wieku 72 lat wzięła udział w sesji dla kultowego kalendarza Pirelli. Z miłości do mężczyzny zgodziła się na bigamię, odrzucając oświadczyny Carry Granta. Sophia Loren — ostatnia wielka ikona kina.

Naprawdę nazywa się Sofia Scicolone. Przyszła na świat 20 września 1934 roku w Rzymie na specjalnym szpitalnym oddziale dla samotnych matek. Dzieciństwo, naznaczone nędzą, wojną i głodem, spędziła w prowincjonalnym miasteczku pod Neapolem, by następnie wyruszyć w filmową podróż życia.

Wczoraj, dziś, jutro to historia wychudzonej dziewczynki z nieślubnego związku, która stała się symbolem seksu. Opowieść o drodze od epizodycznej roli w ekranizacji Sienkiewiczowskiego Quo vadis po nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej za całokształt twórczości.

Wypełnione anegdotami wspomnienia aktorki żyjącej w błysku fleszy, współpracującej z największymi artystami dziesiątej muzy, jak Vittorio De Sica, John Wayne, Anthony Quinn czy Marlon Brando.

Autobiografia Sophii Loren to spełniona baśń o Kopciuszku i rzetelna historia złotego okresu kinematografii w jednym.

„Gdy myślę o swoim życiu i karierze, czasami sama się dziwię, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Może pewnego ranka zbudzę się i zrozumiem, że to był tylko sen. Oczywiście, nie zawsze było łatwo. Bywało trudno, bywało wspaniale, niczego nie żałuję”.
Sophia Loren

“Wczoraj, dziś, jutro to fascynująca opowieść o sztuce cieszenia się każdą chwilą, o wielkim kinie i o prawdziwym szczęściu”.
GRAŻYNA TORBICKA, “KOCHAM KINO” TVP2

Sophia Loren
Wczoraj, dziś, jutro. Moje życie
przełożyła Monika Woźniak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 marca 2015

II. KUŹNIA BAJEK

Księżniczki w karecie

Przemianę brzydkiego kaczątka w łabędzia ukazuje pożółkła okładka „Sogno”, relikt minionej epoki, który rozbudza we mnie wspomnienia. Nosi datę z 1951 roku i podaje moje stare, niemal zapomniane imię: Sofia Lazzaro. Wojna się skończyła, Włochy wróciły do normalnego życia, ludzie do swoich marzeń. Za tym powłóczystym spojrzeniem godnym bohaterki obrazkowych romansów nawet mnie trudno jest rozpoznać ową Wykałaczkę, którą byłam niewiele wcześniej.
Prawda jest taka, że w ciągu kilku sezonów zmieniłam kształty, twarz, imię. A także miasto.
Była to prawdziwa rewolucja, niespodziewana jak każda wielka transformacja. Niekiedy zdarza się, że czas nagle przyspiesza, stary porządek ustępuje miejsca nowym wyzwaniom i wszystko przyjmuje nowy kształt, a my zaczynamy podążać nieznanym i zaskakującym szlakiem.
Moja przemiana z dziewczynki w kobietę zaczęła się dużo później niż u moich koleżanek, w chwili gdy właściwie przestałam już na nią czekać. Wtem, na progu piętnastego roku życia, odnalazłam się w pełnym energii, zgrabnym i ponętnym ciele. Kiedy chodziłam uliczkami Pozzuoli, chłopcy odwracali się za mną i gwizdali z uznaniem.
Pierwszy zauważył to mój nauczyciel gimnastyki. Był to przystojny młody człowiek, przyzwyczajony do tego, żeby myśleć o świecie jak o prostym zestawie ćwiczeń. Pewnego wiosennego dnia przyszedł do nas do domu, poważny, z kapeluszem w ręce, aby poprosić o moją rękę.
— Pani Romildo, żywię do pani córki szczere uczucie. Mam dom, pewną pracę. Gdyby się pani zgodziła, moglibyśmy się pobrać we wrześniu.
— Panie profesorze, bardzo mi przykro, ale o tym nie może być mowy. Sofia jest zbyt młoda, aby myśleć o małżeństwie.
Odprawiła go uprzejmie, ale bez chwili wahania. Żal jej było tego dobrze wychowanego młodzieńca, ale miała wobec mnie inne plany. Przyglądałam się tej scenie z pewnego oddalenia, jak gdyby mnie nie dotyczyła, ale rzeczywiście poczułam ulgę. Musiałam najpierw zrozumieć, kim naprawdę jestem, o małżeństwie jeszcze nawet mi się nie śniło.
Był też inny chłopiec, który na chwilę zawrócił mi w głowie. Miał na imię Manlio i mieszkał w La Pietra, kilka przystanków pociągiem od Pozzuoli. Spotkaliśmy się na ulicy, spodobaliśmy się sobie i pewnego dnia wypuściłam się poza granice mojego małego światka, żeby go spotkać. Pamiętam tylko jego zaczerwienione oczy i natarczywość, na którą nie byłam przygotowana. Może coś wypił dla dodania sobie animuszu, może to był tylko młodzieńczy zapał, w każdym razie mocno mnie wtedy przestraszył: na pewne rzeczy bynajmniej nie byłam gotowa i uciekłam, nie oglądając się za siebie. Choć miałam już ciało kobiety, w środku byłam jeszcze nieśmiałą i skrytą dziewczynką. Czułam, że muszę się rzucić na głęboką wodę, ale nie wiedziałam ani jak, ani gdzie to zrobić. A może też — z jakiego powodu miałabym to zrobić.


Moje pierwsze zdjęcie w kostiumie kąpielowym, kiedy miałam czternaście lat.

Trampoliną okazał się konkurs ogłoszony przez Koło Prasowe w Neapolu. Nigdy bym tam nie poszła, gdyby nie zaprowadziła mnie mamusia, na przekór mojej nieśmiałości i naszej biedzie. Trochę jak dobra wróżka, która wbrew wszelkim oczekiwaniom wiezie Kopciuszka na bal. Nic na to nie poradzę, historia mojego życia w tamtych latach przypomina trochę bajkę, która sen zmienia w rzeczywistość.
Pewnego jesiennego dnia 1949 roku odwiedził nas sąsiad, trzymający w ręce wycinek z gazety. Była tam mowa o konkursie piękności ogłoszonym przez popołudniówkę „Corriere di Napoli”. Miały na nim zostać wybrane Królowa Morza i jej dwanaście księżniczek. Zwyciężczynie czekała przejażdżka karetą przez ulice miasta, gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wojenne ruiny miały się zmienić w zaczarowane królestwo.
Oczy Romildy zabłysły i rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Nadeszła nasza chwila, na którą ona od dawna czekała. Odpowiedziałam ze zwykłą potulnością: — Skoro nalegasz… Pięniedzy wystarczało zaledwie na jedzenie, ale mamusia nie miała zamiaru zaprzepaścić takiej okazji. Jej samej rodzice przekreślili podobną szansę i nigdy im tego nie zapomniała. Teraz miała to sobie powetować. Nie osiągnęłam jeszcze wieku zezwalającego na udział w konkursie, ale zaczesała mi włosy do góry, żebym wydawała się starsza, i całym sercem zaangażowała się w przygotowania. Nawet mama Luisa nie ośmieliła się tym razem protestować i chcąc nie chcąc ona także pomagała.
Na prawdziwym balu nie można się obejść bez sukni i pantofelków. Babcia ściągnęła więc zasłony z różowej tafty i raz dwa przemieniła je w wieczorową sukienkę, może nie olśniewająco elegancką, ale co najmniej ładną. Miałam tylko jedną parę butów, ściemniałych i zniszczonych: wystarczyło trochę je rozjaśnić wybielaczem i już były jak nowe.
— Matko Najświętsza, żeby tylko nie zaczęło padać — mruczały pod nosem obie wróżki.
I tak mamusia i ja wsiadłyśmy do wagonu trzeciej klasy pociągu do Neapolu. Było zimno, więc na sukienkę założyłam codzienny płaszcz, jedyny, jaki miałam. Wszyscy mi się przypatrywali, wyglądałam jak przebrana na karnawał. Wystarczyłyby powiew wiatru czy chwila spóźnienia, by moja kareta zamieniła się w dynię, a moje marzenie rozwiało na zawsze.
Konkurs zaczynał się w Cineramie, kinoteatrze przy via Chiaia, a finał miał się odbyć w Klubie Prasowym w parku miejskim. Był to piękny zabytkowy gmach, dzisiaj już w ruinie. Ale wtedy był dumą miasta, odbudowującego się w pocie czoła ze zniszczeń wojennych. Szłam na spotkanie swego losu niczym baranek ofiarny na rzeź, ale gdy tylko znalazłam się w środku, zorientowałam się, że jurorzy mnie zauważyli. Być może ich uwagę przyciągnęło moje skromne zachowanie, tak odmienne od postawy innych dziewcząt, które chichotały w grupkach. Wzięłam głęboki oddech i poszłam na całość: przed członkami jury, na tle połyskliwej Zatoki, moja nieśmiałość ustąpiła miejsca wesołości.
Tak dzieje się zawsze, także i dzisiaj: przed każdym występem zjada mnie trema, ale gdy tylko zapalają się reflektory, trema znika i jakimś cudem daję z siebie wszystko. Po naradzie, która wydawała się nie mieć końca, jury wydało werdykt. Do dziś pamiętam radość, jaką poczułam, kiedy moje nazwisko zostało wymienione pośród wybranych księżniczek. Było to połowiczne zwycięstwo, bo nie zostałam królową, ale to nie miało wielkiego znaczenia.
Nie odpowiadałam klasycznym normom piękności, co na pewno miało jakiś wpływ na wynik wyborów. Ale właśnie ta odmienność, oceniona przez doświadczone spojrzenie, miała się stać jedną z tajemnic mojego sukcesu. Na razie ważne było, by uwierzyć w siebie.
Powitały mnie burza oklasków, flesze aparatów fotograficznych, pytania dziennikarzy proszących o wywiad. Wręczono mi też piękny bukiet. Mój pierwszy publiczny występ okazał się triumfem i to dodało mi wiary we własne siły. Przy akompaniamencie orkiestry przejechałyśmy ulicami miasta, a ludzie obrzucali nas kwiatami. Na przedzie królowa w złoconym powozie, a zaraz za nią my, księżniczki. Via Caracciolo, via Partenope, piazza Municipio, via Depretis, corso Umberto, a potem przez piazza Nicola Amore na via Duomo, piazza Cavour, via Roma, która dzisiaj nazywa się via Toledo, i znowu w stronę morza. Wspominając dziś tę scenę, widzę, że miała w sobie coś z filmów De Siki! Byłam w siódmym niebie, nie obchodził mnie nawet padający deszcz, dzięki któremu wszystko wydawało się zresztą jeszcze bardziej romantyczne i nierealne. Kroniki z epoki zanotowały, że najpiękniejsze dziewczęta z Neapolu podziwiali między innymi Tina Pica, Sergio Bruni, a nawet Claudio Villa.
Wtedy nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak bardzo ten dzień zaważy na moim życiu. Tak jak każda dziewczyna cieszyłam się przede wszystkim nagrodami, które wydały mi się zbyt cudowne, żeby mogły być prawdziwe: tapety w wielkie zielone liście, które uszczęśliwiły mamę Luisę, obrus i dwanaście serwetek, oraz dwadzieścia trzy tysiące lirów, suma, jakiej nie widziałam w całym swoim dotychczasowym życiu. I co najważniejsze — bilet kolejowy do Rzymu, który wtedy nie zrobił jednak na mnie wrażenia.
W tym czasie przyjmowałam zawsze nadąsaną minę, bo wydawało mi się to szykowne.
Za to mamusia była nim ogromnie podekscytowana: miałyśmy w ręce przepustkę do Cinecittà.
Najpierw zapisała mnie do szkoły recytacji w Neapolu, opłacanej lekcjami gry na pianinie, które znowu zaczęła dawać. Nie była to zresztą prawdziwa szkoła, tylko owoc sprytu życiowego, który pozwala zrobić coś z niczego — typowego dla rdzennych neapolitańczyków. Actors’ Studio w cieniu Wezuwiusza, gdzie stawiałam pierwsze kroki, opierało się w istocie na długoletnim doświadczeniu jego jedynego nauczyciela Pina Serpego, który chwalił się, że potrafi przemienić w aktora nawet kamień. W jaki sposób? Ucząc robienia min. Wszystkie nasze muskuły były poddane intensywnym ćwiczeniom polegającym na wyrażaniu szerokiej gamy ludzkich uczuć: strachu, radości, rozpaczy, smutku, zaskoczenia, arogancji, nadziei. Największą rolę odgrywały brwi. Może zabrzmi to jak żart, ale te mimiczne gierki, których wymagało prezentowanie scen przed innymi, bardzo mi się potem przydały w świecie fotoromansów, do którego niebawem trafiłam.
Kilka lat później, kiedy byłam już w Hollywood, dostałam list: „Jestem D’Amore, chodziliśmy razem na lekcje do Serpego, pamiętasz mnie?”. Wzruszyłam się, że mój kolega o mnie nie zapomniał. Sama pamiętałam go doskonale: pochodził ze wsi, miał talent, lubił jeść. Płacił za lekcje chlebem, kiełbasą i jajkami.
To właśnie maestro Serpe załatwił mi pierwsze sesje fotograficzne, zdobył dla mnie rólki w Sercach na morzu Giorgia Bianchiego i w Il voto (Przyrzeczeniu) Maria Bonnarda, a przede wszystkim to on mi powiedział, że wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer szuka w Rzymie statystów do wielkiego filmu historycznego rozgrywającego się w starożytnym Rzymie. Mamusia znowu miała jasny pogląd na to, co powinnyśmy zrobić — i wbrew woli dziadków postanowiła, że przeprowadzimy się do stolicy. Maria, jeszcze mała i dość chorowita, została z babcią i dziadkiem, a my dwie, pełne entuzjazmu i obaw zarazem, wyruszyłyśmy, by zrealizować nasze marzenie.

Quo vadis?

Rzym przyjął nas z otwartymi ramionami, przynajmniej takie odniosłyśmy wrażenie. Nie można tego powiedzieć o moim ojcu, do którego Romilda zadzwoniła zaraz po wyjściu z dworca. Była tak niedoświadczona, że nie umiała nawet korzystać z publicznego telefonu na żetony i musiała zadzwonić z baru. Riccardo, wymigując się jak zawsze, w końcu zgodził się, acz niechętnie, na spotkanie z nami w domu swojej matki. Wyraźnie nie w smak mu było to nasze niespodziewane przybycie.
Babcia Sofia dała mi szklankę mleka. Potem, nie zadawszy mi żadnego pytania, bez jednego czułego gestu, zostawiła nas w salonie. Kiedy mój ojciec się pojawił, rzucił mi roztargnione i urażone spojrzenie. Nie okazał zdziwienia, że tak wyrosłam, za to z wielką swadą zaczął nas odwodzić od naszych planów. Gdyby to od niego zależało, wróciłybyśmy pierwszym pociągiem do Pozzuoli, zostawiając go w spokoju razem z jego nową rodziną. Tak, bo tymczasem ożenił się z inną kobietą, z którą miał później dwóch synów, Giuliana i Giuseppe. Pamiętam dzień, w którym przyjechał do Pozzuoli, żeby poinformować moją matkę o swoim rychłym ślubie. Do tamtej chwili nie rozumiałam ogromnego ładunku cierpienia między nimi dwojgiem. Kiedy mała Maria weszła do pokoju, on zapytał z pogardą: — A to kto? — choć przecież doskonale wiedział.
W salonie babci Sofii mamusia nie dała się zniechęcić chłodnym zachowaniem swojego pierwszego i jedynego ukochanego, i nawet przez chwilę nie brała po uwagę możliwości porzucenia swoich planów. Zwróciła się z prośbą o gościnę do swoich dalekich krewnych. Oni także próbowali nas przekonać do powrotu do domu, ale kiedy trwałyśmy przy swoim, pozwolili nam spać na kanapie. Rankiem drugiego dnia po przybyciu do Rzymu ruszyłyśmy do „fabryki snów” przy via Tuscolana, dla większego szyku ubrane na czarno.
Historia brutalnie obeszła się także z Cinecittà, które w czasie wojny zostało obrócone w ruinę, tak jak reszta kraju. W listopadzie 1943 roku wszystkie kamery i sprzęty wywieziono na Północ, a wielkie hale zamieniono na magazyny niemieckiej broni. Siedem najważniejszych studiów filmowych zostało zniszczonych przez alianckie bomby. Po wyzwoleniu miasta na terenie Cinecittà umieszczono obóz dla uchodźców, a w budynkach Pisorno di Tirrenia miało siedzibę centrum operacyjne wojsk amerykańskich. Robotnicy, technicy, reżyserzy i aktorzy, którzy nie dali posłuchu pochlebstwom republiki Salò, wyciągnęli nieliczne kamery, które udało im się ukryć, i wrócili do pracy, w oczekiwaniu na wyzwolenie pozostałej części Włoch. Zdjęcia do Rzymu, miasta otwartego Rosselliniego zaczęły się w styczniu 1945 roku, a film wszedł do kin we wrześniu, kilka miesięcy po zakończeniu wojny.
Włoscy reżyserzy zaczynali od zera i realizowali nowe projekty, mając niewielkie środki, ale wspaniałe pomysły. Życie wracało do normy, było wiele ważnych i pięknych rzeczy do przekazania. Zaczynała się epoka neorealizmu, który miał zmienić na zawsze historię kina. Podczas gdy Rossellini, De Sica i Visconti wychodzili na ulicę, aby rejestrować rzeczywistość, podpatrywać codzienność, twarze i przedmioty, amerykańskie ekipy zalewały Włochy hollywoodzkimi produkcjami, które ukazywały odmienny obraz świata, w triumfalistycznym, zwycięskim duchu.
Do otwartej konfrontacji między włoskimi reżyserami i producentami a wielkimi amerykańskimi wytwórniami filmowymi włączył się także młody poseł Giulio Andreotti, od 1947 roku podsekretarz w Prezydium Rady Ministrów, który z wielką energią zaangażował się w odrodzenie Cinecittà.
Przygotował ustawę, dzięki której udało się zamrozić we Włoszech dochody z amerykańskich filmów, ściągając do Rzymu pieniądze i tworząc miejsca pracy. Kiedy do stolicy odbudowującego się kraju przyjechała wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer, żeby kręcić Quo vadis?, Hollywood przeniósł się nad Tybr. I tak zaczęła się także moja historia.

Tego majowego ranka 1950 roku mamusia i ja wyruszyłyśmy niebieskim tramwajem, który odjeżdżał z dworca Termini, i wysiadłyśmy na ostatnim przystanku. Moje spojrzenie zatrzymało się na rzeszy rzymian koczujących przed bramami Cinecittà w poszukiwaniu pracy, gotowych zaoferować swe usługi każdemu, kto tylko skinie na nich palcem. Potem zobaczyłam długą kolejkę ludzi z nadzieją czekających na statystowanie w filmie lub otrzymanie nieco bardziej prestiżowej i lepiej płatnej roli epizodycznej. Także i my ustawiłyśmy się w kolejce, wierząc, że będziemy miały szczęście.
Zaraz po przybyciu Mervyn LeRoy, reżyser Quo vadis?, ustawił nas w szeregu, żeby wybrać najbardziej interesujące twarze. Moja matka kazała mi odpowiadać twierdząco na wszystkie jego pytania. Szkoda tylko, że on mówił po angielsku, a ja nie.
Przygotowałam się, jak umiałam najlepiej do tej małej szarady, nie wiedząc, jak komiczna się okaże.
Kiedy mnie zawołał, postąpiłam krok do przodu i obdarzyłam go swoim najbardziej czarującym uśmiechem.
— Do you speak English?
— Yes.
— Is it your first time in Cinecittà?
— Yes.
— Have you read „Quo vadis?”?
— Yes.
— What’s your name?
— Yes.
— How old are you?
— Yes.
LeRoy zaczął się śmiać i w rezultacie, być może rozczulony moją naiwnością, dał mi małą rólkę, w której nie musiałam nic mówić. Miałam grać prostą służkę, która rzuca kwiaty przed tryumfującego Marka Winicjusza, granego przez przepięknego Roberta Taylora. Natomiast mamusia przez cały dzień stała z wielkim koszem z brązu na głowie i pod wieczór nie czuła szyi. Potem odkryłyśmy, że inne, bardziej doświadczone statystki cofnęły się w ostatniej chwili, zostawiając nowicjuszce ten niewdzięczny honor.
Pamiętam jeszcze hałas, światła i krzyki, dławiący upał, na planie setki ludzi przesuwanych z jednego miejsca w drugie niczym paczki na poczcie. Statyści byli piątym kołem u wozu i nie zawsze traktowano ich dobrze, zwłaszcza kiedy mimowolnie zdarzało im się zepsuć ujęcie i trzeba było kręcić wszystko od początku. Kiedy stałam w pierwszym rzędzie przed kamerami, łudziłam się, że ja także znajdę się w kadrze. W rzeczywistości byłam poza strefą ostrości ujęcia, nieważny szczegół w wielkiej majestatycznej scenie. Z reguły czułam się mała i nieważna, wiedziałam jednak, że znajduję się na właściwym miejscu i w duchu żywiłam przekonanie, że cierpliwość i wytrwałość pomogą mi zdobyć miejsce pośrodku sceny.
Wśród statystów, o czym nie mogliśmy wtedy wiedzieć, znajdował się także młody Carlo Pedersoli, przyszły Bud Spencer, ówczesny włoski mistrz w pływaniu. Dzięki swej atletycznej budowie otrzymał rolę legionisty. W niewielkiej roli wystąpiła także Elizabeth Taylor, która była tylko o kilka lat starsza ode mnie, ale już zyskała sobie światową sławę rolą w filmie Lassie, wróć!
Rozmarzonym wzrokiem patrzyłam na Roberta Taylora i Deborah Kerr, których tyle razy widziałam w kinie Sacchini. Wydawało mi się niewiarygodne już choćby to, że oddycham tym samym powietrzem, co oni.
Nie ma jednak róży bez kolców i najgorsze miało dopiero nastąpić. Gdy reżyser dokonał już wyboru, zaczęto wzywać przez megafon statystów, którzy otrzymali angaż, aby zarejestrować ich na liście płac. Gdy po „Villani” wywołano „Scicolone”, przed stołem produkcji stawiły się dwie osoby. Jedną z nich byłam ja, drugą — żoną mojego ojca. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak rozegrała się ta scena, ale nigdy nie zapomnę uczucia głębokiego upokorzenia, jakie wtedy przeżyłam. Byłam jeszcze prawie dzieckiem i nie interesowały mnie intrygi dorosłych. Poza tym jakie znaczenie mogło mieć dla mnie to nazwisko, skoro człowiek, który mi je dał, odmówił mi swojej ojcowskiej miłości?
Żona mojego ojca wpadła we wściekłość i wobec wszystkich obrzuciła mnie obelgami. Moja matka broniła mnie, jak umiała. Prawdziwy winowajca był jak zwykle nieobecny.
Stałam w milczeniu i nie wiedziałam, co robić. W końcu przyszedł mi z pomocą pracownik wytwórni, precyzując:
„Scicolone… Sofia”.
Z pewnością była to sytuacja niezręczna dla nas obu, czy raczej dla wszystkich trzech, lecz na szczęście nie powtórzyła się więcej. Ten jeden raz wystarczył aż nadto. W każdym razie zarobiłyśmy w sumie pięćdziesiąt tysięcy lirów, za które żywiłyśmy się przez dwa tygodnie. A potem? Potem skończyły się pieniądze, a wraz z nimi przygasły nadzieje Romildy. Wreszcie pewnego dnia, patrząc mi prosto w oczy, powiedziała:
— Sofi’, może przyszła chwila, aby wrócić do domu…
Chociaż byłam jeszcze dziewczynką, nie poddałam się jej lękom, ostatecznie uzasadnionym.
— Co ty mówisz, mamusiu? Musimy zostać, musimy być wytrwałe. Prędzej czy później…
Być może przekonała ją iskra w moich oczach. Zrozumiała, że jej marzenie było także moim.
Przyszły jednak wieści, że Maria znowu zachorowała i mamusia musiała wrócić w pośpiechu do Pozzuoli, zostawiając mnie na kilka dni samą w domu kuzynów. Byłam przerażona i usiłowałam stać się całkiem niewidoczna. Wychowana w szkole mamy Luisy, próbowałam nikomu nie wchodzić w drogę, kładłam się ostatnia i wstawałam o świcie, chowając starannie wszystkie swoje rzeczy do torby. Moja matka przed wyjazdem wygłosiła długą mowę, przestrzegając mnie przed niebezpieczeństwami miasta, które tak dobrze znała. Ale niepotrzebnie się martwiła. Miałam swój rozum i jasno określony cel, nie groziło mi wpadnięcie w łatwe pułapki. Pomogła mi także pewna sprzyjająca okoliczność: zauważył mnie redaktor naczelny „Sogno”, który wprowadził mnie w magiczny świat romansów fotograficznych.

 
Wesprzyj nas