Nie istnieje chyba żaden współcześnie piszący twórca fantastyki naukowej, który mógłby równać się talentem, inteligencją i rozmachem z Ianem McDonaldem (…) i cieszyłby się równie wielkim uznaniem krytyków.


“Brasyl” to klasyczny McDonald: imponująca szybkim tempem, choć pełna głębokich myśli, historia przygodowa, badająca kwantowy wszechświat, łącząca pełnokrwiste, wiarygodne postacie z hipnotycznym językiem i narracją.

Powieść składa się z tryptyków, których kolejne rozdziały przeskakują między teraźniejszością, bliską przyszłością i XVIII wiekiem, a ich bohaterowie to: uzależniona od botoksu producentka reality TV – Marcelina Hoffman, playboy i kombinator, „człowiek interesu” – Edson oraz zakonnik Luis Quinn poszukujący w amazońskiej dżungli zbuntowanego kapłana.

Cała trójka jednoczy się w walce o kształt samej rzeczywistości naszego świata. McDonald odmalowuje Brazylię – czy raczej: Brazylie – tej historii z właściwym sobie polotem i porywa czytelnika w podróż jak żaden inny autor.

Ian McDonald (ur. 31 marca 1960 w Manchesterze) – angielski pisarz science-fiction, tworzący w stylu postcyberpunk. Zdobywca Nagrody Hugo, wielokrotnie nominowany do innych nagród. Od piątego roku życia mieszka w Belfaście. Rozpoczął pisać fantastykę w wieku 9 lat, pierwszy utwór sprzedał w wieku 22 lat, a od 27 roku życia utrzymuje się z pisarstwa. Akcja jego utworów często umiejscowiona jest w krajach rozwijających się.

Ian McDonald
Brasyl
Przekład Wojciech Próchniewicz
Seria: Uczta Wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera 4 lutego 2015

Święta Pani od widowiskowości

17-19 maja 2006

Marcelina obserwowała, jak biorą samochód z Rua Sacopã. Mercedes C-klasa, w sam raz dla dealera narkotyków, megaodwalony przez ekipę z Odpicuj mi brykę: Brasileiro – alufelgi, spoilery, niebieskie diody pod podwoziem, co tylko chcieć. Subwoofery wielkie jak walizy. Nieźle im wyszło, wyglądał na full kasy, o wiele więcej niż cztery tysiące reali, które Marcelina dała za niego na policyjnym parkingu.
Raz przeszli obok niego – trzech gości w koszykarskich szortach, koszulkach, czapkach. Za pierwszym razem się patrzy. Za drugim się sprawdza, udaje się zainteresowanie felgami, różańcem, brelokiem klubu Flamengo zwisającym z lusterka (fajny detal, udał się), a do muzy ma zmieniarkę czy podłączenie do MP3?
Bierzcie, chłopaki, bierzcie, chcecie przecież, myślała Marcelina na tylnym siedzeniu samochodu pościgowego, zaparkowanego w zaułku dwieście metrów pod górę. To wszystko dla was, wszystko wam zorganizowałam, nie możecie się oprzeć, prawda?
Za trzecim razem się bierze. Odczekali dla bezpieczeństwa dziesięć minut, które Marcelina przesiedziała z nosem w monitorze, w obawie, czy wrócą – może ktoś inny będzie pierwszy? Nie, oto szli z góry, wielkie, przystojne chłopaki-luzaki, o długich nogach i rękach. Dobrzy byli, ­bardzo dobrzy. Prawie nie zauważyła jak sprawdzają drzwi, ale miny, gdy się otworzyły, były nie do pomylenia. Tak, ktoś nie zamknął. Tak, zostawił kluczyki. I już byli w środku: drzwi zamknięte, silnik odpalony, światła zapalone.
– Jedziemy! – Krzyknęła Marcelina Hoffman do kierowcy i od razu walnęło nią o monitor, gdy terenówka ruszyła. Jezus Maria, jak docisnęli, wyjąc silnikiem i wlatując na Avenida Epitácio Pessoa. – Do wszystkich! Do wszystkich! – wołała Marcelina do interkomu, gdy jeep cherokee przeciskał się między samochodami. – Wzięli auto! Wzięli auto! Jadą na północ do tunelu Rebouças. – Szturchnęła mocno w ramię kierowcę, pracownika administracji, który przyznał się kiedyś, że lubi się ścigać. – Nie zgub ich, ale też nie wypłosz. – Nic nie widziała na monitorze. Walnęła go pięścią. – Co jest z tym szajsem? – Ekran wypełnił się obrazami z miniaturowych kamerek w mercedesie. – Potrzebny mi kod czasowy, nie widać go?
Żeby tylko kamer nie zauważyli, pomodliła się Marcelina do Świętej Pani od Widowiskowości, swojej patronki. Trzech gości, czarno-złoty prowadzi, drugi w koszulce „Nike”, trzeci bez koszulki, z wiechciem sztywnych włosów na piersi pomiędzy sutkami. Syrena obniżyła się dopplerowsko – Marcelina podniosła wzrok i zobaczyła wóz policyjny zawracający przez cztery pasy i jadący za nimi.
– Gdzie jest dźwięk?!
João-Batista, dźwiękowiec, zamachał głową jak Hindus. Gest karykaturalnie podkreśliły ogromne słuchawki. Pomajstrował przy zawieszonym na szyi mikserze, niepewnie podniósł kciuk. Marcelina ćwiczyła to wszystko w kółko, sto razy – a teraz nie mogła przypomnieć sobie ani słowa. João-Batista łypnął na nią: No jedziesz, to twój program.
– Podoba się auto? Podoba się? – Zabrzmiała jak piskliwa, rozwrzeszczana prezenterka. João-Batista zerknął na nią z ubolewaniem. Goście w aucie zrobili miny jakby pod LED-ami w podwoziu eksplodowała bomba. O Mario Panno, żeby tylko się nie spłoszyli. – Jest wasz! To wasza wielka nagroda! Jesteście w telewizji, to jest gra!
– Gówniany stary merc, byle jak podpicowany przez grafików – mruknął Souza, kierowca. – I oni to wiedzą.
Marcelina wyłączyła interkom.
– Ty tu jesteś reżyserem? Co? Co? Na pilota wystarczy.
Terenówka raptownie skręciła, Marcelina poturlała się po tylnym siedzeniu, zapiszczały opony. Jezus, jak ona to uwielbia.
– Do tunelu nie jadą. Skręcili do Jardim Botânica.
Marcelina zerknęła na GPS-a. Samochody policyjne wyświetlał jako pomarańczowe flagi, ich elegancki szyk przecinający Zonę Sul rozsypał się i uformował na nowo, gdy ścigany samochód nie zechciał wjechać w pułapkę. I o to właśnie chodzi, powiedziała do siebie. To właśnie jest telewizja. Wracamy do interkomu.
– Jesteście w programie Ucieczka. Nowy reality show kanału Quatro! Bierzecie w nim udział! Zostaniecie gwiazdami!
Zaczęli spoglądać po sobie. Gwiazdorzenie. Nie oprze się temu żaden próżny carioca. Cariocas to najlepsi uczestnicy programów reality na świecie.
– Auto jest wasze, gwarantowane, wszystko legalnie. Musicie tylko przez pół godziny nie dać się złapać psiarni. Już im daliśmy znać, gdzie jesteście. To jak, gracie?
Nawet na hasło reklamowe może się to nada? Ucieczka. Grasz?
Gość w koszulce „Nike” poruszał ustami.
– Nic ich nie słychać! – krzyknęła Marcelina.
João-Batista przekręcił kolejną gałkę. Terenówką zatrząsł baile funk.
– Słyszysz mnie? Za tego rzęcha? – „Nike” przekrzyczał basowy beat.
Souza z piskiem opon wziął kolejny zakręt. Pomarańczowe policyjne flagi gromadziły się, odcinając ulica za ulicą możliwe drogi ucieczki. Marcelina po raz pierwszy uwierzyła, że może będzie z tego program. Pstryknęła, wyłączając interkom.
– Gdzie jedziemy?
– Albo Rocinha, albo przez Tijucę na Estrada Dona Castorina. – Terenówka przemknęła przez kolejne skrzyżowanie, strasząc sypiących kaskadami piłek żonglerów i chłopaczków od mycia szyb, z wiadrami i gąbkami. – Nie. Rocinha.
– Coś od nich słychać? – zapytała João-Batistę.
Pokręcił głową. W życiu nie spotkała dźwiękowca, który nie byłby milkliwym gburem. To samo dotyczyło kobiet.
– Ej wy, możecie trochę przykręcić muzę?
Rytm DJ-a Furaçao uspokoił się. João-Batista podniósł kciuk.
– Jak się nazywacie?! – zawołała Marcelina do typka w koszulce „Nike”.
– Myślisz, że ci powiem, w kradzionej furze, z połową Zony Sul na dupie? Wrobić mnie chcesz?
– Jakoś musimy was nazwać – przymiliła się Marcelina.
– No dobra. Słuchajcie Canal Quatro: ja jestem Malhaçao, to jest América. – Kierujący podniósł ręce z kierownicy i zamachał. – A to O Clono. – Sierściuch wydął usta do kamery w zagłówku kierowcy, w klasycznej pozie rockmena z MTV.
– To będzie coś jak Ônibus 174*? – zapytał.
* Ônibus 174 (Autobus 174) – brazylijski film dokumentalny o młodym człowieku ze slumsów Rio, który przez cztery godziny trzymał pasażerów autobusu jako zakładników. Całość była na żywo transmitowana przez telewizję (przyp. tłum.).
– A chcecie skończyć jak ten gość z Ônibusa 174? – mruknął Souza. – Jak spróbują pojechać na Rocinhę, to 174 wypadnie przy tym jak impreza na pierwszą komunię.
– I co, będę wielką gwiazdą? – zapytał O Clono, cały czas puszczając buziaka do kamery.
– Będziecie w Contigo. Znamy ludzi, coś zorganizujemy.
– A spotkanie z Gisele Bundchen załatwicie?
– Możemy wam załatwić sesję z Gisele Bundchen, wszystkim, oprócz samochodu. Gwiazdy Ucieczki i ich auta.
– Ja tam wolę Anę Beatriz Barros – mruknął América.
– Słyszałeś? Gisele Bundchen! – O Clono wetknął głowę między siedzenia i krzyczał Malhaçao prosto do ucha.
– Gówno, nie będzie żadnej Gisele Bundchen ani Any Beatriz Barros – powiedział Malhaçao. – To telewizja, wszystko ci powiedzą, żeby tylko program leciał dalej. Ej tam, Canal Quatro, a jak nas złapią, to co? My się do programu nie pchaliśmy.
– Ale brykę wzięliście.
– Chcieliście, żeby go wziąć. Zostawiliście otwarty z kluczykami.
– O, etyka, super – odezwał się João-Batista. – Za wiele etyki to w telewizji nie ma.
Ze wszystkich stron syreny, coraz bliżej, coraz bardziej zgodne w fazie. Radiowozy przemknęły po obu stronach, wycie, smuga dźwięku i błyskających świateł. Marcelina poczuła, jak serce dudni jej w piersi, ten wspaniały moment, kiedy wszystko się spina w całość, idealnie, automatycznie, bosko. Souza wrzucił najwyższy bieg i przyśpieszył wzdłuż rzędu pozasłanianych pancernymi roletami maszyn budowlanych na budowie kolejnego muru wokół faweli.
– I Rocinha też nie – powiedział Souza, wyprzedzając cysternę. – Co tam jeszcze zostało? Może Vila Canosa. Jezus.
Marcelina podniosła wzrok znad monitora, na którym już planowała montaż. Coś ją tknęło w jego tonie.
– Stary, wystraszyłeś mnie.
– Zrobili bączka na drodze.
– I gdzie są?
– Lecą prosto na nas.
– Ej, Canal Quatro. – Malhaçao szczerzył się do kamery w osłonie przeciwsłonecznej. Miał bardzo ładne, białe i wielkie zęby. – Ten wasz program ma jeden błąd. Żadna atrakcja dla mnie, iść do pierdla za szajsowatego używanego merca. Ale jakby to było coś, co da się ładnie opchnąć…
Mercedes przeleciał ślizgiem przez pas zieleni, siejąc po całej drodze efektami pracy grafików. Souza stanął na hamulcach. Terenówka zatrzymała się o włos od nich. Malhaçao, América i O Clono już wysiedli, stali z pistoletami trzymanymi bokiem, jak to się zrobiło modne po Mieście Boga.
– Wysiadamy, wysiadamy! – wrzasnęła Marcelina.
Ekipa wysypała się na jezdnię, pomiędzy pędzące samochody.
– Ale zostawcie mi chociaż dysk, jak nie mam dysku, to nie mam programu, zostawcie mi dysk.
América już siedział za kółkiem.
– Ten jest mega – obwieścił.
– No dobra, weź – zdecydował Malhaçao, podając Marcelinie monitor i terabajtowy przenośny dysk!
– W sumie to fryz masz prawie jak Gisele Bundchen! – zawołał O Clono z tylnego siedzenia. – Tylko kręcony, no i mniejsza jesteś.
Silniki zawyły, opony zadymiły, América okręcił się na ręcznym wokół Marceliny i pogonił na zachód. Parę sekund później zabłyskały radiowozy.
– To się nazywa telewizja – powiedział João-Batista.

***

Czarna Ptaszyna paliła w montażowni. Marcelina nie cierpiała tego. Podobnie jak wszystkiego u Czarnej Ptaszyny, zaczynając od ciuchów z lat pięćdziesiątych, które nosiła kompletnie bez ironii, w pogardzie dla trendów i mód (querida, bez własnego stylu nie ma mody) i które mimo to wyglądały na niej fantastycznie, przez prawdziwe nylonowe pończochy, ze szwem – rajstopy, w życiu, żeby nie dostać strasznej strasznej grzybicy – aż po żakiet od Chanel. Gdyby mogła tu siedzieć w ciemnych okularach i chustce na głowie, toby siedziała. Nie cierpiała, że laska jest tak pewna siebie i tak jej z tym dobrze. Nie cierpiała, że Czarna Ptaszyna jest w stanie żywić się tylko importowaną wódą i papierosami „Hollywood”, w życiu się nie skalała żadną aktywnością fizyczną, a mimo to po nocce w studiu miała wdzięk jak Grace Kelly, a nie czaszkę rozsadzoną od glukozy i guarany. A już najbardziej wkurzało ją, że Czarna Ptaszyna skończyła medioznawstwo rok przed nią i teraz była jej wydawcą. Marcelina na piątkowych drinkach w Café Barbosa tyle razy zanudzała researcherów i producentów opowieściami o przekrętach i podstępach, które Czarna Ptaszyna musiała urządzić, żeby zostać szefową Programów Dokumentalno-Rozrywkowych w Canal Quatro, że teraz potrafili je recytować jak mszę świętą. Nie wiedziała, że ma włączony mikrofon i wszyscy na nasłuchu słyszeli jak mówi… (Wszyscy razem): „Rżnij mnie, aż będę pierdzieć…”.
– Muzyka to kluczowy wyróżnik produktu. Idziemy w klimat Grand Theft Auto i retro z lat osiemdziesiątych. Był taki angielski zespół new romantic, mieli numer o Rio, ale klip kręcili na Sri Lance.
– To był chyba numer Save a Prayer – odezwał się Leandro, podsuwając Czarnej Ptaszynie terakotową popielniczkę z doniczką w roli pokrywki. Był jedynym montażystą, który jeszcze wpuszczał do siebie Marcelinę i uchodził za ocean spokoju, niczym Dalajlama, nawet po nocce w studiu. – A w Rio kręcili Rio. Jak sama nazwa wskazuje.
– Normalnie guru od angielskiego new romantic z lat osiemdziesiątych – zadrwiła Marcelina. – Jeszcze się chyba wtedy nie urodziłeś, co?
– Według mnie ten konkretnie numer Duran Duran jest z 1982 – powiedziała Czarna Ptaszyna, starannie kiepując peta w podsuniętej popielniczce i zamykając pokrywkę. – A wideo kręcili na Antigui. Aha, Marcelina, a co zrobili z naszym wozem?
– Policja go znalazła, na granicy Mangueiry, rozebrany do gołej ramy. Ubezpieczenie pokryje. Ale to pokazuje, że produkt zagrał, no wiesz, format trzeba trochę poprawić, ale obiecujący jest. Dobry show.
Czarna Ptaszyna zapaliła następnego papierosa. Marcelina kręciła się nerwowo przy drzwiach do montażowni. No daj mi ten serial, daj mi!
– Dobry show. Jestem zainteresowana.
Od Czarnej Ptaszyny trudno było o większy komplement. Serce Marceliny zadygotało na moment, ale to pewnie od energetyków. Wszyscy mówią, że trzeba schodzić powoli, a potem normalnie wieczorem ­położyć się spać. Z doświadczenia wiedziała, że tak najlepiej po nocce. Oczywiście, gdyby udało jej się to sprzedać, mogłaby pójść prosto do Café Barbosa, zastukać Augusto do drzwi specjalnym Masońskim Pukaniem i przez resztę dnia jechać na szampanie i patrzeć, jak suną przed nią chłopaczki na rolkach, z tyłkami niczym brzoskwinki.
– Dobrze wymyślone, ostre i idealnie trafia w naszą demografię, ale nie zrobimy tego. – Czarna Ptaszyna uniosła rękę w koronkowej mitence, powstrzymując protesty Marceliny. – Nie możemy. – Puknęła w bezprzewodowy pulpit i puściła kanał informacyjny Quatro.
Poranny program prowadziła Ausiria Menendes. W połowie dnia pewnie Heitor wezwie ją w przerwie obiadowej. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, były nerwy i niepokoje prezenterki w średnim wieku. Na ekranie wyświetliło się coś jakby żywcem wyjętego z jej mózgu – radiowozy otaczające samochód na poboczu szerokiej autostrady. „São Paulo”, głosił podpis. Cięcie, widok z helikoptera na wojskowe wozy i transportery do tłumienia zamieszek parkujące przed bramą więzienia Guarulhos. Ze środka więzienia unosiły się spiralnie kłęby dymu, parę postaci na częściowo zniszczonym dachu machało transparentem z prześcieradła z namazanymi czerwonym sprejem literami.
– PCC wypowiedział policji wojnę – powiedziała Czarna Ptaszyna. – Zabili co najmniej kilkunastu. Mają zakładników w więzieniu. A zaraz zacznie się na meczu Benfiki, a wtedy… No nie, nie możemy tego zrobić.
Marcelina stała pod drzwiami, powoli mrugając, gdy obraz telewizyjny kurczył się do rozmiarów maleńkiego pyłku na końcu długiego, ciemnego tunelu, buzującego puszkami kuata i amfetaminą, w którym goniły ją dziwaczne limuzyny Leandro i Czarnej Ptaszyny. Usłyszała własny głos, jakby z kieszonkowego głośniczka:
– Podobno miało być kontrowersyjnie i głośno.
– Kontrowersyjnie i głośno, tak, ale nie aż tak, żeby nam koncesji nie przedłużyli.
Czarna Ptaszyna wstała, otrzepała piękne mitenki z popiołu.
– Przykro mi, Marcelina.
Obleczone w nylon łydki zaszeleściły elektrycznie, gdy otwierała drzwi od montażowni. Oślepiające światło, Czarna Ptaszyna jak bezkształtny cień pośrodku snopu blasku, jakby weszła prosto w słońce.
– Uspokoi się zaraz, zawsze się…
Sprzeniewierzyła się własnej zasadzie. Nigdy nie kwestionować, nie pytać, nie błagać. Trzeba program polubić na tyle, żeby go dobrze zrobić, ale nie na tyle, żeby nie wytrzymać, jak go odwalą. W gatunku, który wybrała – dokumentalnej rozrywce – do produkcji wchodziło co najwyżej dwa procent. Wyhodowała sobie grubą skórę, nauczyła się kung‑fu: nigdy niczemu nie wierz, póki nie zobaczysz umowy na piśmie, a i wtedy szef ramówki jedną ręką daje, a drugą odbiera. Ale każdy taki cios pozbawiał ją odrobiny energii i napędu; to coś, jakby zatrzymywać supertankowiec przez strzelanie do niego piłkami futbolowymi. Już nie pamiętała, kiedy ostatnio uwielbiała swoją robotę.
Leandro zamykał materiały i archiwizował listę montażową.
– Nie chcę cię poganiać, ale zaraz mam Lisandrę i jej Plastykę w przerwie obiadowej.
Marcelina zebrała papiery, dysk twardy i pomyślała, że teraz przydałoby się rozpłakać. I to bardzo. Ale nie tutaj, w życiu nie tutaj, nie przy Lisandrze.
– O, cześć Marcelina, szkoda, że nie wyszło z Ucieczką, naprawdę szkoda. Ale widzisz, tak się pechowo złożyło…
Lisandra usiadła w fotelu Marceliny i precyzyjnie ułożyła na stole swoje notatki i butelkę z wodą. Leandro rozklikał nowe foldery.
– Ale to ciągle się tak dzieje, nie?
– Wiesz co, strasznie filozoficznie do tego podchodzisz. Ja na twoim miejscu po prostu poszłabym gdzieś i się porządnie nawaliła.
Rozważałam to, ale teraz, jak ty to powiedziałaś, to szybciej się umaluję gównem, niż pójdę do Café Barbosa.
Marcelina wyobraziła sobie, że polewa twarz Lisandry kwasem z otwartego akumulatora samochodowego, kreśląc na brzoskwiniowej cerze barwy lodów kleksy w stylu Pollocka. I niech ci to, pizdo jedna, naprawi Plastyka w przerwie obiadowej.

***

Gunga nadawała rytm, basowy puls, tętno miasta i góry. Médio brzmiało jak gawęda, beztroskie i bezczelne plotki z miasta i z baru, wieści o celebrytach. Violinha – jak śpiewak, wysoko ponad basem i rytmem, wyśpiewujący hymn do wszystkiego, to opadający na rytm gungi i médio, to oddalający się od niego, jak sam duch capoeiry, wdający się w rytmiczne ucieczki i parady, finty i improwizacje, kręcący tyłkiem po całej scenie.
Marcelina stała boso w kręgu muzyki, pierś falująca, ręce w górze. Z łokci i podbródka pot obficie skapywał na podłogę. W rodzie ­dozwolone są wszystkie sztuczki, wszystkie podstępy. Zaprosiła przeciwnika uniesioną ręką, odpowiednio wyzywająco. Ten zatańczył ginga, gotowy do wyprowadzenia i przyjęcia ataku, wszystkie zmysły wyczulone. Takie bezczelne wezwanie przeciwnika do walki miało jeito, było malicioso.
É, poszedłem na spacer,
zaśpiewali capoeiristas,
W chłodny poranek
I spotkałem Wielkiego São Bento
Jak grał w karty z Psem.
Cała roda klaskała w kontrapunkcie do niecierpliwego, dzwoniącego rytmu berimbau. Taki z pozoru prymitywny instrument, ten berimbau, wywodzący swój rodowód z bojowego łuku, widoczny w krzywiźnie drewnianego pałąka i napiętej strunie. I taka samoróbka – tykwa, kawał drutu z samochodowej opony, kapsel od butelki przyciśnięty do struny, kij, żeby w nią uderzać, i tylko dwie nuty mieszczące się w okrągłym brzuchu. Instrument faweli. Marcelina, gdy zaczynała tańczyć capoeirę, pogardzała berimbau: ona przychodziła tylko dla walki, taneczny aspekt jogo miała na drugim planie; ale nie ma tańca bez muzyki, i w miarę uczenia się kolejnych sekwencji zaczęła doceniać brzękliwe, jakby slangowe dźwięki, a potem, z czasem, także rytmiczne niuanse kryjące się w trio instrumentów mających do dyspozycji tylko sześć nut. Mestre Ginga niestrudzenie powtarzał, że lekceważąc berimbau, nigdy nie dojdzie do corda vermelha. Bo capoeira to coś więcej niż walka. Marcelina nawet zamówiła sobie médio z Fundação Mestre Bimba w Salvadorze, duchowej stolicy klasycznej Capoeira Angola. Leżało obok kanapy w wyściełanym futerale, nigdy nieotwarte. Marcelinie, w rybaczkach w czerwono-białe paski i krótkiej koszulce, cały czas czującej dławiącą w gardle gulę porażki w pracy, teraz mogła pomóc tylko walka.
Mestre Bimba, Mestre Nestor
Mestres Ezequel i Canjiquinha
Oto ludzie znani w świecie
Nasi mistrzowie śpiewu i gry,
skandowała roda, ludzie ustawieni w trzech rzędach na wilgotnym, zarośniętym prostokącie, wymalowani w umbandowych świętych i historycznych mistrzów uchwyconych w powietrzu, w skoku emanującym gracją unoszących się na linkach mistrzów kung‑fu. Marcelina jeszcze raz zaprosiła go z uśmiechem. Rytm zwolnił z bojowego São Bento Grande do canto de entrada, zwyczajem angolańskiej szkoły, który Mestre Ginga przyswoił dla swojej własnej Senzala Carioca, opiewającej słynnych i zmarłych mistrzów. Jair przeszedł przez rodę i splótł uniesioną dłoń z ręką Marceliny. Stojąc twarzą do siebie, obeszli powoli, uroczyście jak foro, cały krąg dłoni, głosów i brzęczących berimbau. Jair był bezczelnym chłopakiem starszym o dziesięć lat od Marceliny, wysokim, czarnoskórym i przystojnym, choć ostentacyjnie i krzykliwie, pewnym siebie aż po arogancję. Z kobietami i białymi się nie bił. Biali ruszają się jak drzewa, jak świnie wiezione ciężarówką do rzeźni. Kobiety nie są w stanie w ogóle zrozumieć malicii. To jest męska sprawa. A już drobne białe kobiety z niemieckim nazwiskiem i niemiecką cerą to jakiś absurd – w ogóle nie powinny tracić czasu na zabawę w capoeirę.
Jednakże drobna biała Niemka zaskoczyła go już dwa razy, najpierw lirycznym S-dobrado, które zaczęło się od pozorowanego kopnięcia z podłogi – tylko dłonie i stopy mogą jej dotknąć – po którym nastąpił obszerny cios prawą nogą, z podparcia na ręce; Jair uniknął go, opadając w obronną negativa i unosząc ramię, żeby ochronić twarz. Marcelina bez problemu przewidziała i uniknęła zamaszystego kopnięcia meia lua.
– É! É! – wykrzykiwali widzowie.
Za drugim razem sapnęli i rozklaskali się, gdy zanurkowała w meia lua pulada, kopnięcie z obrotu na ręce, będące wielkim wkładem Rio-Senzala w capoeirę. Kątem oka dostrzegła Mestre Gingę; kucał ze swoją rzeźbioną lagą jak stary król Angoli, z kamienną twarzą. Stary dziad. Nic mu nie było w stanie zaimponować. Żaden z ciebie Yoda.
Potem poszedł chapeu-de-couro, z wyskoku, Jair znalazł się całkiem w powietrzu, tak że Marcelina ledwie zdążyła opaść w queda de quarto, opierając się dłońmi i stopami o parkiet, patrząc, jak stopa przelatuje nad jej twarzą.

 
Wesprzyj nas