Niemal tysiąc stron, kilkadziesiąt wątków i postaci — Księgi Jakubowe imponują literackim rozmachem,  wielością poziomów i możliwych interpretacji. Olga Tokarczuk pełnymi garściami czerpie z tradycji powieści historycznej, poszerzając jednocześnie jej granice gatunkowe.


Z ogromną dbałością o szczegóły autorka przedstawia realia epoki, architekturę, ubiory, zapachy. Odwiedzamy szlacheckie dwory, katolickie plebanie i żydowskie domostwa, rozmodlone i zanurzone w lekturze tajemniczych pism. Na oczach czytelników pisarka tka obraz dawnej Polski, w której egzystowały obok siebie chrześcijaństwo, judaizm, a także islam.

Księgi Jakubowe to nie tylko powieść o przeszłości. Można ją czytać również jako refleksyjne, momentami mistyczne dzieło o samej historii, jej zakrętach i trybach, które decydują o losach całych narodów. To właśnie w połowie XVIII wieku, u progu Oświecenia i przed rozbiorami, wybitna pisarka poszukuje odpowiedzi na pytania o dzisiejszy kształt naszej części Europy.

Rok 1752. Do Rohatyna na Podolu przybywają kasztelanowa Katarzyna Kossakowska i towarzysząca jej poetka Elżbieta Drużbacka. Jednym z gości na powitalnej kolacji jest miejscowy proboszcz Benedykt Chmielowski, autor pierwszej polskiej encyklopedii. Ksiądz i poetka, osoby rozmiłowane w księgach, szybko znajdują wspólny język – rozpoczynają rozmowę, którą później kontynuować będą  w listach.

Nieco później, także na Podolu, pojawia się młody, przystojny i charyzmatyczny Żyd – Jakub Lejbowicz Frank. Tajemniczy przybysz z odległej Smyrny zaczyna głosić idee, które szybko dzielą społeczność żydowską.

Olga Tokarczuk – jedna z najpopularniejszych i poczytniejszych polskich pisarek, laureatka wielu prestiżowych nagród, w tym nagrody Nike 2008 (za Biegunów).
Należy do jednych z najczęściej tłumaczonych polskich pisarzy.

Olga Tokarczuk
Księgi Jakubowe
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 22 października 2014

O strasznych skutkach zniknięcia amuletu

Nad ranem, gdy wszyscy po weselu śpią po kątach, a trociny w wielkiej izbie są tak zdeptane, że przypominają zbity kurz, w izbie u Jenty pojawia się Elisza Szor. Jest zmęczony, ma przekrwione oczy. Siada przy niej na łóżku, kiwa się w przód i w tył i szepcze:
 – Już po wszystkim, Jento, możesz odejść. Nie miejże mi za złe, że cię przytrzymałem. Innego wyjścia nie było.
Delikatnie wyciąga zza jej dekoltu garść sznurków i rzemieni; szuka tego jednego, przekłada przez palce pozostałe, i wciąż sądzi, że tego najważniejszego nie zauważył, że zmęczone oczy go nie widzą. Robi to kilka razy – zlicza malutkie terafim, puzderka, woreczki, kościane tabliczki z wydrapanym na nich zaklęciem. Wszyscy je noszą, ale te stare kobiety mają ich zawsze najwięcej. Zapewne wokół Jenty krążą dziesiątki aniołów, duchów obronnych i innych, bezimiennych. Ale jego amuletu nie ma. Został sznurek, sam, pusty. Zaklęcie zniknęło. Jak to możliwe?
Elisza Szor natychmiast trzeźwieje, jego ruchy robią się nerwowe. W końcu zaczyna obmacywać starą. Podnosi bezwładne ciało i szuka pod plecami, pod biodrami, odkrywa chude kończyny biednej Jenty, jej kościste duże stopy, które wystają sztywno spod spódnicy, grzebie w fałdach koszuli, sprawdza wnętrze dłoni, w końcu, coraz bardziej przerażony, szuka w poduszkach, w prześcieradłach, kołdrach i derkach, pod łóżkiem i wokół łóżka. Może upadło?
Śmiesznie wygląda ten dostojny starzec buszujący w pościeli starej kobiety, jakby ją wziął za młódkę i się do niej niezdarnie dobierał.
 – Jento, ty mi powiedz, co się stało? – mówi do niej przenikliwym szeptem, jak do dziecka, które dopuściło się strasznego przewinienia, ale ona oczywiście nie odpowiada, tylko drżą jej powieki i przez chwilę gałki oczne poruszają się w jedną i w drugą stronę, a na wargi wypływa niepewny uśmiech.

 – Coś ty tam napisał? – pyta ojca Chaja natarczywym szeptem. Rozespana, w nocnej koszuli i chustce na głowie, przybiegła tutaj na jego wezwanie. Elisza jest strapiony, zmarszczki na jego czole układają się w miękkie fale, ich wzór przyciąga wzrok Chai. Ojciec zawsze tak wygląda, kiedy czuje się winny.
 – Ty wiesz, co napisałem – mówi. – Zatrzymałem ją.
 – Powiesiłeś jej to na szyi?
Ojciec przytakuje.
 – Ojcze, miałeś to włożyć do pudełka i zamknąć na kluczyk.
Elisza bezradnie wzrusza ramionami.
 – Jesteś jak dziecko – mówi Chaja, jednocześnie czule i ze złością. – Jak mogłeś. Tak jej to po prostu założyłeś na szyję? I gdzie to jest?
 – Nie ma, zniknęło.
 – Nic nie znika tak o!
Chaja bierze się do szukania, ale widzi, że to nie ma sensu.
 – Zniknęło, szukałem.
 – Ona to zjadła – mówi Chaja. – Połknęła.
Ojciec milczy wstrząśnięty, a potem bezradnie pyta:
 – Co można zrobić?
 – Nie wiem.
 – Kto jeszcze o tym wie? – pyta córka.
Elisza Szor zastanawia się. Ściągnął z głowy futrzaną czapkę i trze czoło. Włosy ma długie, rzadkie, spocone.
 – Ona teraz nie umrze – mówi Szor do córki z rozpaczą w głosie.
Na twarzy Chai pojawia się dziwny wyraz niedowierzania i zaskoczenia, które z każdą chwilą zmieniają się w rozbawienie. Śmieje się najpierw cichutko, potem coraz głośniej, w końcu jej niski, głęboki śmiech wypełnia małą izbę i przenika drewniane ściany. Ojciec zatyka jej usta.

Jak w mieście Krajowie
Moliwda-Kossakowski spotyka Jakuba

Po dwóch latach Moliwda ma teraz, wiosną 1753 roku, trzydzieści pięć lat i nieco zeszczuplał na diecie bogomiłów. Oczy ma jasne, wodniste, trudno wyczytać z nich cokolwiek. Jego broda jest rzadka, szaroruda, koloru jutowego worka, twarz ogorzała od słońca. Na głowie biały turecki zawój, bardzo przybrudzony.
Idzie zobaczyć tego szaleńca, bożego głupca, o którym wszyscy Żydzi mówią, że weszła w niego dusza Mesjasza, dlatego nie zachowuje się po ludzku. Widział już takich wielu, jakby dusza Mesjasza lubiła wcielać się w kogoś co kilka dni.
Nie podchodzi za blisko. Staje po drugiej stronie uliczki, opiera się o mur, nabija fajkę spokojnymi, powolnymi ruchami. Paląc, przygląda się całemu zamieszaniu. Kręcą się tu głównie młodzi mężczyźni, młokosy Żydzi, Turcy. Coś dzieje się wewnątrz budynku, grupka mężczyzn przedziera się przez drzwi, słychać wybuchy śmiechu.
Skończywszy palić, Moliwda decyduje się wejść do środka. Musi schylić głowę, przejść przez ciemną sień aż do podwórka, na którym małą studnię zmieniono w coś w rodzaju fontanny. Jest tu chłodno, rośnie drzewo o szerokich liściach, pod którym rozłożyli się mężczyźni, prawie wszyscy w tureckich ubraniach, ale jest i kilku w żydowskich chałatach – ci nie siedzą na ziemi, lecz na stołeczkach. Są tu też po wołosku ubrani i wygoleni mieszczanie i dwaj Grecy, których poznaje po charakterystycznych wełnianych płaszczach. Zebrani przez chwilę patrzą na Moliwdę podejrzliwie, w końcu zaczepia go szczupły mężczyzna z ospowatą twarzą, pytając, po co tu przyszedł. Wtedy Moliwda czystą turecczyzną odpowiada: „Posłuchać”. Tamten odsuwa się, ale niechęć w jego oczach pozostaje. Odtąd zerka na Moliwdę podejrzliwie. Na pewno myślą o nim, że to szpieg. Niech myślą.

Wewnątrz szerokiego, luźnego półokręgu stoi wysoki, postawny mężczyzna, ubrany z turecka. Mówi dość niedbale donośnym, wibrującym głosem, w taki sposób, że trudno mu przerwać. Mówi po turecku – powoli, z jakimś dziwnym, obcym akcentem, przy tym nie jak uczony, ale jak kupiec, a może nawet włóczęga. Używa słów rodem z targu końskiego, ale znienacka wtrąca wyrazy greckie i hebrajskie, niewątpliwie uczone. Moliwda krzywi się mimowolnie, kontrast jest zbyt duży i robi nieprzyjemne wrażenie. To nie może być nic ciekawego, myśli, ale potem nagle zdaje sobie sprawę, że to jest język tych wszystkich, którzy go tu otaczają, tej mieszanki ludzi, którzy ciągle są w drodze, nie zaś język ksiąg złożonych w jednym miejscu do użytku nielicznych. Moliwda jeszcze nie wie, że w każdym języku, którego używa Jakub, słychać obcy akcent.
Twarz tego Franka jest pociągła, dość jasna jak na Żyda tureckiego, skóra na niej nierówna, zwłaszcza policzki pokryte są drobnymi zagłębieniami, niby bliznami, jakby świadectwem czegoś niedobrego, jakby płomień jej dotknął w dalekiej przeszłości. Coś niepokoi w tej twarzy, myśli Moliwda, i budzi mimowolny respekt – wzrok Jakuba jest zupełnie nieprzenikniony.
Kossakowski z wielkim zaskoczeniem rozpoznaje starca, który siedzi najbliżej tego niby-proroka i pali fajkę, zamykając oczy przy każdym zaciąg­nięciu się. Jego broda jest gęsta, siwa, zażółcona od tytoniu; stary nie ma turbanu, lecz zwykłą turecką czapkę, spod której wystają równie bujne i siwe włosy. Daje sobie trochę czasu, żeby sobie przypomnieć, gdzie go widział.
 – Jaki świat mały – mówi do starego po turecku niby obojętnym tonem. Tamten odwraca się do niego i po chwili z jego gęstej siwej brody wyłania się serdeczny uśmiech.
 – A to, patrzcie, nasz wielki pan, arystokrata – mówi reb Mordke ironicznie, wskazując Moliwdę palcem i zwracając się do jednookiego mężczyzny, smagłego jak Arab. – To udało ci się uciec, widzę. – Śmieje się głośno, ucieszony, że coś może zdarzyć się dwa razy.
Obejmują się i witają znacznie bardziej zażyle, niż się się rzeczywiście znają.
Zostaje z nimi do wieczora i obserwuje nieustanny ruch – mężczyźni przychodzą i odchodzą, wpadają na chwilę, a potem wracają do włas­nych interesów, do karawan, do straganów. Na boku dają sobie adresy i nazwiska urzędników tureckich, których można przekupić. Spisują je w małych zeszycikach, które można nabyć tu na straganach. Potem przyłączają się do rozmów, jakby nigdy stąd nie odchodzili. Dysputa trwa cały czas, pada jakieś pytanie, czasem głupie, czasem prowokacyjne, i zaczyna się wyścig: każdy chce na nie odpowiedzieć, przekrzykują się. Czasem się nie rozumieją – niektórzy złapali skądś taki akcent, że teraz muszą powtarzać wszystko po dwa razy; są też tłumacze – wtedy Moliwda rozpoznaje żydowski język z Polski, dziwną mieszankę niemieckiego, polskiego i hebrajskiego. Kiedy to słyszy, ogarnia go nagle wzruszenie. Nachman mówi tak, jak mówiły ukochana Malka i jej siostry, i naraz Moliwdę przykrywa jakby ciepły płaszcz obrazów z dawnych czasów. Na przykład: zboże, zboże po horyzont, jasnożółte, a w nim ciemnoniebieskie punkty chabrów; dopiero co udojone mleko i świeżo ukrojona pajda chleba leżąca na stole; i bartnik w aureoli pszczół, wyciągający plastry oblepione miodem.
Cóż z tego, miód jest przecież także w Turcji, i chleb. Moliwda jest sam sobą zawstydzony. Upycha rozkwitły niespodziewanie bukiet obrazów gdzieś z tyłu głowy i wraca znowu tu, gdzie dyskusja właśnie się sama wyczerpuje i gdzie teraz prorok opowiada historyjki, a kiedy opowiada, na jego twarzy czai się złośliwy uśmieszek. Mówi, jak walczył ze stoma rozbójnikami, jak ich siekł niby pokrzywy. Ktoś mu przerywa, wykrzykuje coś nad głowami zebranych. Inni odchodzą albo odsuwają się dalej, w głąb oliwkowego cienia, i tam, paląc fajki, półgłosem komentują to, co usłyszeli. W pewnym momencie głos zabiera Nachman. Mówi uczenie i składnie. Przywołuje Izajasza. Trudno go przegadać. Ma dowody na wszystko. Kiedy cytuje odpowiedni fragment z pism, podnosi oczy do góry, jakby gdzieś tam w powietrzu wisiała niewidoczna dla innych biblioteka. Jakub żadnym gestem nie reaguje na wykłady Nachmana. Kiedy ten kończy, Jakub nawet nie skinie ku niemu głową. Dziwna to szkoła.
Gdy widownia się przerzedza, jest już ciemno, a wokół Franka tworzy się niewielka, acz głośna grupa młodych mężczyzn. Wychodzą na miasto. Krążą hałaśliwie po jego wąskich uliczkach, szukając guza. Zaczepiają przechodniów, komentują występy linoskoczków, piją wino, rozrabiają. Moliwda z reb Mordkem suną za nimi, kilka kroków z tyłu, na wszelki wypadek, żeby się do nich nie przyznawać, gdy wywołają jaką burdę. Ma ta grupka z Jakubem na czele jakąś dziwną moc, niczym młode samce, które w przepychankach testują swoje prawdziwe możliwości. Moliwdzie to się podoba. Chciałoby się być w środku między nimi, uderzać o ich ramiona własnymi ramionami, klepać ich po plecach, poruszać się w obłoku ich zapachu – cierpkiego młodzieńczego potu, wiatru, kurzu. Jakub ma na twarzy zawadiacki uśmieszek, który sprawia, że przypomina rozbawionego chłopca. Moliwda łapie na moment jego spojrzenie i chce podnieść dłoń, żeby mu pomachać, ale tamten już się odwraca. Umykają przed tym orszakiem przekupki z owocami i sprzedawcy placków. Nagle cały pochód na chwilę przystaje, Moliwda nie widzi, co się tam dzieje z przodu, ale cierpliwie czeka, aż rzecz się wyjaśni; kupuje sobie placek polany słodkim syropem i zjada go ze smakiem. A tam na przodzie jakiś zgiełk, podniesione głosy, wybuch śmiechu. Kolejna awantura Jakuba. O co tym razem poszło, nie wiadomo.

Resztki. Cośmy zobaczyli u bogomiłów Moliwdy

Choć bardzo bym tego pragnął, nie umiem spisać wszystkiego, bo przecież rzeczy są ze sobą tak ściśle powiązane, że gdy tylko tknę końcem pióra jedną, to ona potrąca inną i za chwilę już rozlewa się przede mną wielkie morze. Jakąż to dla niego tamą są granice mojej kartki papieru czy szlak, jaki zostawia na niej moje pióro? Jak miałbym więc wyrazić to wszystko, co otrzymała moja dusza w tym życiu, i to w jednej książce?
Abulafia, któregom studiował z zapałem, mówi, że ludzka dusza jest częścią wielkiego strumienia kosmicznego, który płynie przez wszystkie stworzenia. To jest jeden ruch, jedna siła, ale gdy rodzi się człowiek w materialnym ciele, gdy przychodzi na świat jako pojedynczy byt, owa dusza musi się oddzielić od reszty, inaczej człowiek taki nie mógłby żyć – dusza utonęłaby w Jednym, a człowiek oszalałby w kilka chwil. Dlatego dusza taka zostaje zapieczętowana, to znaczy wyciśnięte są na niej pieczęcie, które nie pozwalają jej zlać się z jednością i pozwalają działać w skończonym, ograniczonym świecie materii.
Trzeba nam umieć zachować równowagę. Jeżeli dusza będzie zbyt zachłanna, zbyt lepka, to zbyt dużo form do niej przeniknie i oddzieli ją od boskiego strumienia.
Powiedziane jest przecież: „Kto jest pełen samego siebie, nie ma w nim miejsca dla Boga”.

Wioska Moliwdy składała się z kilkunastu niedużych, schludnych, zbudowanych z kamienia i krytych łupkiem domów, między którymi biegły ścieżki obłożone kamyczkami; domy stały nieregularnie wokół zadeptanej łączki, przez którą przepływał strumień, tworząc niewielkie rozlewisko. Wyżej było ujęcie wody, konstrukcja zbudowana z drewna, która jak młyńskie koło napędzała jakieś maszyny, pewnie do mielenia ziarna. Za domami ciągnęły się ogródki i sady, gęste, zadbane, i mogliśmy od wejścia zobaczyć dojrzewające dynie.
Na suchej już o tej porze roku trawie bieliły się wielkie prostokąty płótna, które wyglądało, jakby tej wsi przydano białe świąteczne kołnierze. Jakoś tu było dziwnie jak na wioskę i szybko uświadomiłem sobie, że nie ma tu ptactwa, tego co tak oczywiste w każdej wsi: grzebiących w ziemi kur, kołyszących się niezgrabnie kaczek, gęgających nieustannie gęsi i atakujących wściekle gąsiorów.
Nasze nadejście spowodowało prawdziwy rwetes, najpierw wybiegły ku nam dzieci czujki, które pierwsze zauważyły przybyszów. Stropione obecnością obcych, garnęły się do Moliwdy, jakby były jego dziećmi, a on do nich mówił czule jakąś mową chropowatą, nieznaną nam. Potem pojawili się skądś mężczyźni, brodaci, przysadziści, w koszulach z surowego lnu, łagodni, dopiero za nimi przybiegły ze śmiechem kobiety. I wszyscy byli ubrani na biało, w len, i widocznie sami ten len uprawiali, bo na błoniach wokół wsi świeciły wszędzie w słońcu rozłożone do wybielenia świeżo tkane sztuki.
Moliwda zdjął worki z tym, co zakupił w mieście. Kazał włościanom przywitać gości, co ci chętnie uczynili, otaczając nas kołem i śpiewając jakąś krótką radosną pieśń. Gestem powitania była tutaj dłoń położona na sercu, a potem przeniesiona do ust. Ujęli mnie swoją powierzchownością i zachowaniem chłopi, choć słowo to, przywiezione z Podola, zdawało się dotyczyć jakiejś innej odmiany ludzi, ci byli bowiem pogodni i zadowoleni, i widać było, że syci.
Staliśmy zupełnie zaskoczeni i nawet Jakub, którego zwykle nic nie było w stanie zadziwić, wyglądał na zbitego z tropu – na chwilę jakby zapomniał, kim jest, wobec ogromu tej serdeczności. I to, że my byliśmy Żydami, w niczym im nie wadziło, a wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, żeśmy byli obcy, zdawali się do nas dobrze nastawieni. Tylko Osman wydawał się nie dziwić niczemu i ciągle wypytywał Moliwdę a to o zaopatrzenie, a to o podział pracy, a to o dochody z upraw warzyw i tkania, lecz Moliwda wcale się dobry w odpowiedziach na te pytania nie czuł i okazało się ku naszemu zdziwieniu, że najwięcej do powiedzenia o tych sprawach miała tutaj kobieta, o której mówili Matka, choć nie była stara.
Zaprowadzono nas do dużej izby, gdzie młodzi ludzie, dziewczyny i chłopcy, usługiwali nam, gdyśmy jedli. Jedzenie było proste i smaczne – stary miód, suszone owoce, oliwa i pasta z bakłażanów, nakładana na placki pieczone wprost na gorącym kamieniu, a do tego źródlana woda.
Moliwda zachowywał się godnie i spokojnie, ale zauważyłem, że choć go traktowano z szacunkiem, to jednak nie jak pana. Wszyscy mówili do niego „brate”, a on się zwracał do nich także „brate” i „sestro”, co znaczyło, że uważają się za braci i siostry, niczym wielka rodzina. Gdyśmy już byli syci, przyszła do nas kobieta, też cała w bieli, którą oni nazywali Matką, siadła z nami i uśmiechała się do nas ciepło, ale niewiele mówiła. Widać było, że pan Moliwda poważa ją bardzo, bo gdy tylko zaczęła się zbierać, on wstał, a za nim myśmy wstali i rozprowadzono nas do izb, gdzieśmy mieli nocleg. Wszystko tu było bardzo skromne i czyste, spało mi się doskonale, a byłem tak zmęczony, żem już sił nie miał, żeby zapisywać wszystko na bieżąco. Jak na przykład to, że w mojej izbie były tylko posłanie na drewnianej podłodze i kij zawieszony na sznurach jako szafa, gdzie mogłem powiesić swoje ubranie.
Na drugi dzień oglądaliśmy z Jakubem, jak sobie to wszystko dobrze Moliwda urządził.
Ma wokół siebie dwunastu braci i dwanaście sióstr – to oni są zarządem tej wsi, na równych prawach, kobiety i mężczyźni. Kiedy trzeba coś ustalić, zbierają się na placyku nad stawem i głosują. Gdy coś akceptują, podnoszą rękę. Wszystkie chaty i dobrodziejstwa, jak studnia, wozy, konie, należą do wszystkich, do ogółu – każdy, czego tylko potrzebuje, bierze to sobie niejako w arendę, pożycza, a potem, gdy już skorzysta, oddaje. Dzieci jest niewiele, bo dla nich płodzenie dzieci to grzech, a te, które są, nie pozostają przy matkach, ale też traktuje się je niczym wspólne, zajmuje się nimi kilka starszych kobiet, bo młodsze pracują w polu albo przy domu. Widzieliśmy, jak malowały ściany domów i dodawały do bielidła jakiegoś barwnika, tak iż domy były niebieskie. Dzieciom nie mówi się, kto jest ich ojcem, i ojcom też nie; mogłoby to rodzić niesprawiedliwości, forowanie swoich potomków. A ponieważ kobiety to wiedzą, mają tu ważną rolę, równą mężczyznom, i widać, że przez to te kobiety są tutaj jakieś inne – spokojne bardziej i rozumne, roztropne. Rachunki gminne prowadzi kobieta: pisze, czyta i liczy – bardzo uczona. Moliwda zwraca się do niej z szacunkiem.
Zastanawialiśmy się wszyscy, jaka tu jest rola Moliwdy, czy on tu rządzi, czy pomaga, czy jest na usługach tej kobiety, a może to ona na jego. Lecz on nas obśmiał i drwił z nas, że wszystko widzimy w stary, najgorszy sposób: że wszędzie ma być drabina, jeden stoi nad drugim i przymusza go do wszystkiego. Ten ważniejszy, ten mniej ważny. A oni tutaj, w tej wiosce pod Krajową, zupełnie inaczej to ułożyli. Wszyscy są równi. Każdy ma prawo do życia, jedzenia, radości i pracy. Każdy może odejść w każdej chwili. Czy ktoś odchodzi? Czasami, rzadko. Gdzie miałby pójść?
A jednak mieliśmy przemożne wrażenie, że Moliwda tu współrządzi razem z tą kobietą o łagodnym uśmiechu. Wszyscyśmy się od razu cicho zastanawiali, czy ona nie jest jego żoną, lecz on nas szybko wyprowadził z błędu: jest siostrą, tak jak każda tutaj kobieta. „Czy z nimi sypiasz?”, zapytał go Jakub prosto z mostu. Moliwda tylko wzruszył ramionami i pokazał nam wielkie, starannie utrzymane warzywniki, w których plony osiąga się dwa razy w roku, i powiedział, że z tego właśnie wspólnota żyje, z darów słońca, bo jakby spojrzeć na to tak, jak on patrzy, to wszystko jest ze słońca, ze światła, za darmo i dla każdego.
Posiłek jedliśmy przy długich stołach, do których zasiadali wszyscy, przedtem głośno odmawiając modlitwę w języku, którego nie umiałem rozpoznać.
Nie jedli mięsa, tylko pokarmy roślinne, z rzadka sery, gdy ich kto obdarował. Jajek jeść się brzydzili tak samo jak mięsa. Z warzyw nie jedli bobu, bo uważali, że tam mogą przebywać na chwilę dusze przed urodzeniem, w ziarenkach ułożonych w strąku niczym w cennej szkatułce. W tym się zgadzaliśmy: że niektóre rośliny mają więcej światła niż inne – najwięcej ma ogórek, a także bakłażan i wszelkie odmiany podłużnych melonów.
Wierzyli w wędrówkę dusz, jako i my, i na dodatek Moliwda uważał, że ta wiara była kiedyś powszechna, dopóki jej chrześcijaństwo u siebie nie pogrzebało. Cenili planety i nazywali je rządcami.
Co nas zastanowiło, choć nie daliśmy tego z Jakubem poznać po sobie, to to, że było wiele podobieństw do tego, cośmy sami uważali. Wierzyli na przykład w świętą mowę, której używano podczas wtajemniczeń. Jej świętość polegała na tym, że była na odwrót – była bezwstydna. Każdy, kto przechodził inicjację, musiał wysłuchać opowiadania obrażającego ogólną przystojność, a wzięło się to z bardzo dawnej tradycji ich wiary, z pogańskich jeszcze misteriów poświęconych starej bogini Baubo albo rozpasanemu greckiemu bogu Bachusowi. Imiona tych bogów pierwszy raz usłyszałem, Moliwda je wypowiedział szybko i jakby wstydliwie, lecz zaraz je sobie zapisałem.
Po obiedzie usiedliśmy przy słodyczach w domku Moliwdy, a były to te tradycyjne tureckie baklawy; podano do tego odrobinę wina, włas­nego – widziałem małą winnicę za ogrodami.
 – Jak wy się modlicie? – zapytał go Jakub.
 – A to jest rzecz najprostsza z najprostszych – powiedział Moliwda – bo to jest modlitwa serca: „Panie Jezu Chryste, miej miłosierdzie nade mną”. Nic specjalnego robić nie trzeba. Bóg cię słyszy.
Małżeństwo jest grzeszne, powiedzieli nam jeszcze. To na tym polega grzech Adama i Ewy, bo powinno być tak jak w naturze – ludzie mają się łączyć duchem, a nie martwą regułą. Ci, którzy połączą się duchem, bracia i siostry duchowi, mogą obcować ze sobą fizycznie i dzieci z tych związków są darami. Te, które pochodzą od par małżeńskich, są „dziećmi martwego prawa”.
Wieczorem ustawili się w koło i zaczęli tańczyć wokół kobiety, która była panną. Najpierw występowała w białych szatach, po świętym zaś akcie zmieniła szatę na czerwoną, a na koniec, gdy wszyscy, wycieńczeni szaleńczym tanecznym galopem wokół niej, padali już ze zmęczenia, nałożyła na siebie czarny płaszcz.
Wszystko to wydało nam się dziwnie znajome i wracając do Krajowy, do kantoru Jakuba, mówiliśmy jeden przez drugiego podnieceni i potem długo w nocy spać nie mogliśmy.

Kilka dni potem Nussen i ja ruszyliśmy do Polski z towarem i z wieściami. Przez cały czas w podróży głowy mieliśmy pełne obrazków ze wsi Moliwdy. Zwłaszcza Nussen marzył, przejęty, gdyśmy znów przekraczali Dniestr, że takie wsie można i u nas na Podolu zakładać. Mnie zaś najbardziej spodobało się, że nieważne było tam, czy jesteśmy matką, czy ojcem, córką czy synem, kobietą czy mężczyzną. Nie ma między nami bowiem większej różnicy. Wszyscy jesteśmy formami, które przybiera światło, kiedy tylko muśnie materię.

O tańcu Jakuba

We wsi po tureckiej stronie zbierają się ludzie, bo straże nie puszczają do Polski. Ponoć panuje tam zaraza. Jacyś grajkowie wracający z wesela rozsiedli się zmęczeni wprost na balach drewna do spławienia. Mają bębenki, flety i baglamy, małe instrumenty ze strunami, po których przeciągają smyczkiem. Jeden z nich ćwiczy właśnie jakąś smutną frazę, powtarza wciąż kilka tych samych dźwięków.
Jakub przystaje przy nich, uwalnia się od płaszcza i oto jego wysoka postać zaczyna się rytmicznie poruszać. Najpierw przytupuje nogą, ale tak, że popędza grajka, który niechętnie przyjmuje ten rytm, szybszy niżby chciał. Teraz Jakub kołysze się na boki i przebiera nogami coraz szybciej, pokrzykuje na grajków i oni rozumieją, że ten dziwny człowiek domaga się, by też zagrali. Skądś przychodzi starszy mężczyzna z santurem, tureckimi cymbałami, i kiedy przyłącza się po chwili do grających, muzyka staje się zupełnie skończona, doskonała do tańca. Wtedy Jakub kładzie ręce na ramionach dwóch podrygujących gapiów i już drobią małe kroczki. Bębenki wybijają wyraźny rytm, który niesie się przez wodę na drugą stronę i w dół rzeki. I zaraz przyłączają się inni: tureccy poganiacze bydła, kupcy, chłopi podolscy, wszyscy rzucają podróżne sakwy, zrzucają baranie kożuchy. Powstaje szereg tańczących, następnie jego końce zwijają się, aż tworzy się krąg, który natychmiast zaczyna wirować. Ci, których przyciąga ten hałas i rozgardiasz, też zaczynają podrygiwać, po czym jakby w desperacji, jakby już mieli dość czekania, jakby zdecydowali się postawić wszystko na jedną kartę, dołączają do tanecznego kręgu. Potem Jakub wiedzie ich wokół wozów i zdziwionych koni, sam wyróżnia się wysoką czapką, ale kiedy czapka spada, nie jest już jasne, że to on przewodzi. Za nim sunie Nachman, ekstatycznie, niczym święty, z rękami wzniesionymi do góry, oczy ma przymknięte, rozanielony uśmiech. I jakiś żebrak, mimo że kulawy, zamienia się w tancerza, szczerzy zęby, wybałusza oczy. Kobiety na jego widok śmieją się, a ten stroi do nich miny. I po chwili wahania dołącza do nich młody Szlomo Szor, który tu z ojcem czekał na Jakuba, żeby go bezpiecznie przeprowadzić przez granicę – poły wełnianego płaszcza powiewają wokół jego chudej postaci. Za nim sunie jednooki Nussen, a dalej nieco sztywny Herszełe. Dołączają się do tego korowodu dzieci i służący, obszczekuje ich pies, to podbiegając do przytupujących nóg, to odskakując. Jakieś dziewczęta odstawiają koromysła, z którymi przyszły po wodę, i zadzierając spódnice, drobią bosymi stopami, małe, kruche, nawet nie sięgają piersi Jakuba. I gruba chłopka w drewniakach wypchanych słomą też już zaczyna podrygiwać, i tureccy przemytnicy wódki ruszają w tany, udając niewiniątka. Bębenek gra coraz szybciej i coraz szybciej poruszają się nogi tańczących. Jakub zaczyna kręcić się jak derwisz, taneczny krąg rozrywa się, ludzie padają ze śmiechem na ziemię, spoceni, czerwoni z wysiłku.
I tak to się kończy.
Po wszystkim zbliża się do Jakuba strażnik turecki z wielkim wąsem.
 – Ktoś ty? – pyta go po turecku, groźnie. – Żyd? Muzułmanin? Rusin?
 – Nie widzisz, głupi? Ja jestem tancerz – odpowiada mu zdyszany Jakub. Pochyla się, opierając ręce o własne kolana, i odwraca się od pytającego tak, jakby mu chciał pokazać tyłek.
Strażnik łapie za szablę, urażony tym „głupkiem”, ale uspokaja go stary Szor, który siedział do tej pory na wozie. Przytrzymuje go za rękę.
 – Co to za idiota? – pyta strażnik, rozeźlony.
Reb Elisza Szor odpowiada, że to prostak boży. Ale to nic nie mówi Turkowi.
 – Mnie się zdaje, że to wariat – wzrusza ramionami i odchodzi.

 
Wesprzyj nas