Tulli przejmująco opowiada o polskiej traumie, która drąży nas do dzisiaj. Nie ma wątpliwości, że to jedna z najważniejszych książek tego roku.


Najnowsza powieść jednej z najwybitniejszych polskich pisarek – naznaczona emocjonalną intensywnością historia kobiety, próbującej przełamać towarzyszące jej od zawsze poczucie wyobcowania i poszukującej porozumienia z matką, z którą zawsze łączyły ją trudne relacje.

To najodważniejsza, najbardziej osobista książka Magdaleny Tulli. Autorka odkrywa w niej uniwersalną prawdę o kondycji ludzkiej, w którą wpisany jest pierwiastek obcości, niedostosowania, a także dojmująca potrzeba wzajemnego zrozumienia i wybaczenia.

Magdalena Tulli pisze przejmującą i doskonale skonstruowaną prozę, w której mierzy się z całym tym „dziedzictwem składającym się ze zbyt wielu nieszczęść”.
Grzegorz Wysocki, „Dwutygodnik”

Tulli przejmująco opowiada o polskiej traumie, która drąży nas do dzisiaj. Nie mam wątpliwości, że to jedna z najważniejszych książek tego roku.
Justyna Sobolewska, „Polityka”

„Historyjki” Magdaleny Tulli z ich cyrkową ekwilibrystyką narracyjną pomagają w sposób symboliczny wymknąć się z miażdżących trybów. A jeżeli nawet okazuje się to niemożliwe, warto przynajmniej mieć ostatnie słowo.
Tadeusz Sobolewski, „Gazeta Wyborcza”

Magdalena Tulli – jedna z najwybitniejszych współczesnych pisarek. Debiutowała książką Sny i kamienie, za którą otrzymała Nagrodę im. Kościelskich, a także nominacje do literackiej nagrody NIKE. W 2012 roku otrzymała także literacką nagrodę Gdynia oraz nagrodę Gryfia za Włoskie szpilki. Książka została także nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Każda książka Magdaleny Tulli otrzymuje nominację do najbardziej prestiżowej nagrody literackiej NIKE. Tulli to pisarka ceniona nie tylko przez czytelników, ale również przez środowisko krytyków.

Magdalena Tulli
Szum
Wydawnictwo Znak
Premiera: 6 października 2014

I

Daleka kuzynka jego matki napisała do mnie z Ameryki: cieszy się, że znowu jesteśmy przyjaciółmi. Jego matka byłaby szczęśliwa. Tak, wiedziałam, byłaby szczęśliwa. Przed śmiercią martwiła się, że zostawi go zupełnie samego. Bez rodziny. Jeśli nie liczyć mnie.
Amerykańska kuzynka też się o niego niepokoiła. Wymienili listy całkiem niedawno. Napisał, co było trzeba, żeby ją uspokoić. A zatem: po śmierci naszych matek jesteśmy przyjaciółmi, znowu. Słówko „znowu” na pewno dodała od siebie, skąd miała wiedzieć, że nigdy nimi nie byliśmy? W dzieciństwie też nie. Byliśmy nieprzyjaciółmi. W tej rodzinie wystrzegano się jak ognia przypływów prostodusznej szczerości. Pilnowano się, żeby nic godnego uwagi nie wyciekło na zewnątrz. Umiał o to dbać od dziecka. Ani jej, ani nikomu nie powiedziałby, od jak dawna nie mieliśmy okazji ze sobą rozmawiać.
Ale ja mogę to każdemu powiedzieć. Nie rozmawialiśmy, odkąd rzucił słuchawką.
Rzucił słuchawką, żeby mnie ukarać. Wcale się nie zdziwiłam, wiedziałam za co. Przejął po swojej matce obowiązki egzekutora reguł. Rygory dotyczyły tonu – „Pół tonu ciszej!” – i były dla niego święte. Żaden zamęt w sercu, żadna fala gniewu nie skłoniłyby go do podniesienia głosu. Na trzeźwo – nigdy. Za bardzo się szanował. Zdarzyło się raz czy drugi, że zadzwonił o trzeciej nad ranem, zdecydowanie pod wpływem emocji, i mówił o nich niezbyt składnie. Ale nawet wtedy nie podnosił głosu. Tego samego żądał ode mnie.
Moja matka nie uważała Amerykanki za swoją kuzynkę. Była z nami spowinowacona, bo wyszła za mąż za dalekiego krewnego, ot i wszystko. I lubiła naszą rodzinę. Matka nie miała nic przeciwko niej, ale z nawyku wznosiła mury obronne wszędzie, gdzie tylko mogła, trzymając świat na dystans.
Nie sposób było się domyślić, że nasze matki są siostrami. Nie były podobne nawet z wyglądu. Ze sposobu bycia tym bardziej nie. Wiara jego matki – lub raczej pewność, dwieście procent pewności, że zna wszystkie rozwiązania – nadawała jej głosowi ton wesoły i beztroski, a spojrzeniu nieco ironiczny wyraz. Ton mojej matki był ciemniejszy, namysł głębszy, wzrok chwilami nieobecny. Patrzyła na tę wesołość z dystansem, nieraz pewnie ze znużeniem, choć nie bez respektu. Przeszły twardą szkołę. Nie lubiły jej wspominać. Nigdy nie rozmawiały o tym, czego tam uczono. Jego matka na pewno uważała, że wyniosła więcej z tej lekcji. Do mojej matki odnosiła się trochę protekcjonalnie, choć była od niej młodsza o dwa lata. Świat, który zobaczyła potem, gdy lekcja się skończyła, w jej oczach nie zasługiwał na poważne traktowanie. Uspokajała ją pewność, że umie sobie z nim radzić. Nie mogła już nigdy więcej pozwolić sobie na to, żeby nie umieć. Wyzbyła się niepewności, tak jak można się wyzbyć ślepej kiszki: bezpowrotnie. Tym, którzy nie zawsze wiedzieli, co robić, mogła ewentualnie pomóc, była przy tym uprzejma, lubiła ludzi i swoje poczucie wyższości dyskretnie skrywała.
A ja nigdy nie wiedziałam, co robić, życie było dla mnie za trudne. Nie domyślałam się wtedy, jak ciężko jej to znieść, bo przecież wierzyłam, że dla niej nie ma nic trudnego na tym świecie. Przymrużała oko i żartowała sobie ze mnie.
– Litery brykają.
To akurat była prawda. Litery brykały, jedna chowała się za drugą, czasem zasłaniały całe słowo, zwłaszcza kiedy kazano mi czytać na głos w klasie. Spodziewałam się najgorszego, bo wszystko wskazywało na to, że zdanie nie ma sensu.
– Długo jeszcze każesz nam czekać? – niecierpliwiła się nauczycielka.
– O… lek… klej klej… – zaczynałam dukać i czerwieniejąc, urywałam wśród wybuchów śmiechu. Wszyscy, naprawdę wszyscy wiedzieli, że Olek klei kolej.
– Nie kazałam ci siadać! Wstań! – wołała.
Jej krzyki do mnie nie docierały, byłam udręczona i miałam dość, siedziałam w ławce kamieniem. Mój upór budził tę samą wesołość co przedtem głupota.
Wyśmiewano się ze mnie tak często, że chciałam mieć święty spokój przynajmniej przy niedzielnej szarlotce. Niedziele były w ich domu przeznaczone na życie rodzinne, a życie rodzinne wyglądało właśnie tak. Jej rady już na pierwszy rzut oka wydawały mi się bezużyteczne. Nie chciała słuchać, więc nie mogło być inaczej. Rok później miała w rękach nowe argumenty.
– Jesteś w stanie zrobić wszystko co trzeba, inaczej nie przepuściliby cię do drugiej klasy. Spróbuj się bardziej postarać – powiedziała łagodnie i odwróciła się do mojej matki. – Musisz narzucić jej trochę dyscypliny. Powinna zawsze kłaść się spać o tej samej porze. Sprawdzaj, czy lekcje są odrobione, a tornister zapakowany.
Nie wątpiłam, że wszystkie rozwiązania problemów tego świata ma w małym palcu. Ale w mojej sprawie poszła na łatwiznę. Matka też na pewno to czuła. Kiwała głową. Zgadzała się z jego matką. Nie zamierzała się zderzyć z dwustoma procentami pewności. Konieczność ukrywania tajemnicy uczyniła dla niej ze zwykłych trudów życia ciężar ponad siły. Tajemnicą mojej matki była szkoła, przez którą przeszły. Nie chciałaby mieć wypisane na czole, co to była za szkoła i gdzie się mieściła. Ukrywanie tajemnicy okazało się dla niej tym trudniejsze, że w przeciwieństwie do jego matki nie potrafiła niczego wymazać z pamięci. Na ukrywanie tajemnicy szły prawie wszystkie siły, resztkę musiała zachować, żeby nie zabrakło do pracy, bo pracę lubiła. Dlatego nie wystarczało już sił do uporania się z codziennością. Dwa razy w tygodniu ktoś przychodził, żeby posprzątać i zająć się praniem. Ulga nie była aż tak duża, żeby matce udało się choć na chwilę wynurzyć głowę spod wody i zaczerpnąć tchu. Nie była gotowa do wzięcia na siebie nowych zadań, nakreślonych przez jej siostrę z mojego powodu. I bez tego czuła się przeciążona. Ale nigdy nie ośmieliłaby się odrzucić jej rad. Musiała przynajmniej spróbować, choćby wbrew rozsądkowi. Odtąd miałam więc kłaść się spać o ósmej. To nie wystarczyło, więc przesunięto tę porę jeszcze o pół godziny wstecz. Oczekiwały, że po tylu godzinach snu zacznę wreszcie słyszeć dzwonek budzika. Nic więcej nie dało się dla mnie zrobić i jego matka z czasem się z tym pogodziła. Potrzebowała już tylko symbolicznego akcentu optymizmu.
Optymizm przychodził jej za łatwo. Nic nie kosztował.
– Głowa do góry – mówiła. – Będzie dobrze.
– Nie będzie! – krzyczałam, straciwszy resztkę nadziei, że uda mi się w końcu do niej dotrzeć z moją rozpaczą, do jedynej na świecie osoby, która znała wszystkie rozwiązania. Byłam pewna, że od ręki znalazłaby dla mnie ratunek, gdyby tylko przestała uparcie zaprzeczać okolicznościom, w które usiłowałam ją wprowadzić. – Nie będzie!
– Bardzo cię proszę, tylko bez wrzasków – odpowiedziała szeptem i przez moment miała w oczach udrękę.
On rzucił na nią krótkie spojrzenie, jak pierwszy skrzypek na dyrygenta, odłożył widelczyk do ciasta, ściągnął brwi i wymownie zatkał uszy. Wypowiedziałam swoją kwestię ciszej o ton. Na coś uparcie liczyłam.
– Jeszcze pół tonu ciszej – poprosiła szeptem, kładąc palec na ustach.
Mojego ojca przy tym nie było. W niedzielne popołudnia przeważnie był zajęty: siedział w domu i czytał. Dawniej pojawiał się u nich w co którąś niedzielę, żeby zjeść swoją porcję szarlotki razem ze wszystkimi, ale im byłam starsza, tym rzadziej się to zdarzało. Jak na cudzoziemca język znał całkiem nieźle, lecz nie przyłączał się do żartów. Nic nie mówił, tylko siedział i słuchał, i coś sobie myślał w obcym języku. To przeszkadzało tak bardzo, że potem już nikt nie miał mu za złe nieobecności. Jego ojciec był raczej małomówny. Nigdy się nie wypowiadał w mojej sprawie. „Dzieci i ryby głosu nie mają” – mawiało się w jego rodzinie, kiedy był chłopcem. Chętnie mi o tym przypominał, dając do zrozumienia, że za bardzo mnie słychać. Obaj umarli kilka lat później. Jeśli w ogóle zamierzali kiedyś zająć stanowisko, nie powinni byli tego odkładać na niewiadomą przyszłość.
– Nie będzie dobrze! Nie będzie! – powtarzałam, poruszając bezgłośnie ustami.
Nikt już na mnie nie patrzył. Napięcie opadało, zaczynali rozmawiać o czymś innym. Najbardziej lubili tematy, które nie miały z nami nic wspólnego. Wierzyłam, że wiele się dla mnie zmieni, jeśli nauczę się mówić nie za głośno, nie za cicho, dokładnie tak jak trzeba. Nie miałam pojęcia, jak wiele zależy od treści, bo do treści nikt nie próbował się odnieść. Moje tematy, te, od których nie mogłam się odłączyć, po drugiej stronie stołu uruchamiały milczący sprzeciw i nakręcały zębate kółko ironii, a ono przez specjalną przekładnię otwierało we mnie zapadkę żalu. Zapadka przeskakiwała, podbijając emocje na wyższy tryb obrotów, przy którym potencjometr sam się ustawiał w nieakceptowalnej pozycji. Mechanizm nie chronił rodziny przed krzykami, których nikt nie pragnął, to była jego wada. Ale trzeba przyznać, że spełniał swoje podstawowe zadanie: im bardziej chciałam zostać usłyszana, tym bardziej zagłuszałam samą siebie.
Wydawało mi się, że to ona, jego matka, narzuciła rygory dotyczące hałasu. Jeśli nawet tak było, moja matka przystała na nie z ochotą. Wszyscy byli zadowoleni: jego matka, która znała wszystkie rozwiązania, a życie było dla niej śmiesznie proste, moja matka, która miała swoje sposoby, żeby trzymać świat na dystans, i on, nagradzany za pojętność. Tylko ja jedna nie miałam z tego nic oprócz przykrości. Ściągałam na siebie politowanie, a wszystko przez ten fatalny nawyk podnoszenia głosu. Nie umiałam utrafić w wąziutkie pasmo właściwej głośności, wciśnięte między zakazane zakresy hałasów a głuchą ciszę. Stawiały mi za przykład jego – on to potrafił. Jego nagrodą była moja kara.
– Co nowego w szkole? – pytała jego matka w niedzielne popołudnie.
Nie miałam powodu podejrzewać, że umyślnie wystawia mnie na próbę. Co tydzień czekałam z niecierpliwością, aż o to zapyta. Opowiadałam i płonęły mi policzki. Bardzo chciałam, żeby kiedyś zgodziła się ze mną przynajmniej co do tego, że moja wina jest niewielka, a kłopoty ogromne i niezasłużone. Przez krótką chwilę wszyscy słuchali. On rzucał spojrzenie na swoją matkę, jak zawsze gotów zatkać uszy, jeśli będzie trzeba.
– Nie musisz tak krzyczeć, słychać cię dobrze – uśmiechała się kącikiem ust.
Czyżbym kiedyś w podobnej chwili zobaczyła w jej oczach udrękę? Nie mogłam w to uwierzyć. Nie wyprowadziłabym jej z równowagi, nawet gdybym chciała. Ja? Ją? Wykluczone.
Istniały powody, dla których przerywała mi w pół słowa, bez ciekawości. Ona już to wszystko znała. O wszystkim wiedziała od mojej matki, którą ciągle wzywali do szkoły. Znała to z innej strony, w lepszej, skróconej wersji, bez niepotrzebnych szczegółów, bez wątpliwych domysłów i zbędnych powtórzeń. I wiedziała coś jeszcze, czego ja wiedzieć nie mogłam: że wcale nie mam kłopotów – że sama jestem kłopotem. Że jestem kłopotem jej siostry, którą kochała jak nikogo na świecie. Moja matka nie odzywała się, ale wyglądała na zadowoloną, że jego matka zamknęła mi usta. W domu też nie chciałaby tego słuchać. Kłopoty wyrastały jedne z drugich, pleniły się jak pokrzywa albo perz w ogródku moich powinności. Matka wkrótce zniechęciła się do sprawdzania, czy lekcje są odrobione. Po co miałaby dalej to robić? Nigdy nie były. O którejkolwiek bym usiadła do lekcji, i tak nie mogłam uporać się z nimi do wieczora, za każdym razem umiałam roztrwonić wszystkie godziny, które miałam jeszcze przed sobą. Kiedy dochodziło wpół do ósmej, popołudnie było już stracone i pora za późna, żeby to naprawić. Kładłam się do łóżka, schodziłam jej z oczu, już nie wolno mi było jej się pokazać. Ale to nie pomagało. Zasypiałam nad ranem, na krótko przed dzwonkiem na pierwszą lekcję. Około ósmej rano w zimie było jeszcze całkiem ciemno. Żyliśmy wtedy według czasu, który obowiązywał daleko na wschodzie, więc rozwidniało się dopiero po dziewiątej. Nie chciało mi się iść do szkoły, w zeszytach nie miałam niczego, co można by pokazywać bez wstydu. Marzyłam tylko o tym, żeby pozwolili mi spać, choćby do wieczora. Zdarzało mi się wyłączyć budzik i zaspać.
– Co tu jeszcze robisz? – pytała moja matka o wpół do dziesiątej, bo wtedy wstawała. Jej zajęcia nie zaczynały się tak wcześnie jak moje.
– Nie idę do szkoły – byłam zmuszona odpowiedzieć. – Chce mi się spać. Nie spałam przez całą noc.
Liczyłam na odrobinę współczucia. Jeśli szukałam u niej ratunku po północy, kiedy się kładła, odsyłała mnie z powrotem do łóżka. Wieczorem nie chciała o tym słuchać. Z rana też nie.
– Niemożliwe – odpowiadała spokojnie. – Wiedziałabym o tym.

A on? To zupełnie inna historia, zupełnie inna. Śliczny i miły, uśmiechnięty, prawdomówny i przewidywalny, z samymi piątkami od góry do dołu. Wszystko robił we właściwym czasie, o niczym nie zapominał. Nauczycielki za nim przepadały, ale nawet to mu nie przeszkodziło kolegować się ze wszystkimi. Był żywym dowodem, że jego matka, która w każdej sprawie ma dwieście procent pewności, naprawdę wie, jak sobie radzić z wychowaniem dziecka. To są sprawy banalnie proste – mówiła. Żałowałam, że nie jestem nim, że nie mam żadnych udziałów w tej banalnej prostocie, której pragnęłam ponad wszystko. Ale nie byłam taka jak on, nie byłam uśmiechnięta ani miła, w niedzielne popołudnia przychodziłam do nich rozgorączkowana i bez sensu podnosiłam głos, jakbym nie była w stanie zrozumieć, czego chcą ode mnie.
To wszystko ich śmieszyło. On unosił brwi jak najwyżej i zatrzymywał na niej wyczekujące spojrzenie, a potem zwracał je w moją stronę.
– Kaczka dziwaczka! – chichotał.
– Nie znasz się na żartach? – Jego matka chwyciła mnie za ramię. – Dokąd idziesz?
Nie wiedziałam.
– Znosiła jaja na twardo i miała czubek z kokardą!
– Siadaj – powiedziała moja matka.
– A ż wreszcie znalazł się kupiec.
– Siadaj – powiedziała jego matka.
– Na obiad można ją upiec!
On nie spuszczał ze mnie wzroku, szykował się do puenty.
– Lecz zdębiał, obiad podając, bo z kaczki zrobił się zając! – wytrzymał teatralną pauzę i dorzucił: – W dodatku cały w buraczkach…
Taka to była dziwaczka, głosił ostatni wers, który już nie docierał do moich uszu. Ja też umiałam to na pamięć. Śmiał się za głośno, byłam pewna. Gdyby ktoś przypomniał mu o rygorach, od razu poczułabym się trochę lepiej. Byłam w rozpaczy, ale nie mogłam się do niej przyznać, to by pogorszyło moje położenie. Pokiwaliby nade mną głowami z politowaniem. O co jej chodzi? Czyżby nie śmieszył jej ten niewinny wierszyk? – zdziwiliby się. Przecież trafiał w sedno, byłam dziwaczką, czyż nie? I czy nie stałam się nią na własne życzenie? Dziwaczką bez ochoty do żartów. Nie tego ode mnie oczekiwali, a czego oczekiwali, dawali do zrozumienia wystarczająco jasno. Chcieli czegoś normalnego, to znaczy weselszego, bez wariactw!
Raz miałam sen, w którym siedziałam z nimi przy stole, jednocześnie leżąc na ich największym półmisku w drobne kwiatki razem z jakąś jarzyną. Zbyt skomplikowane. Mimo wszystko wolałam siedzieć z nim w jego pokoju.
– Ile jest osiem razy osiem? – pytał, wyciągając szachownicę.
Wzruszałam ramionami, nie wiedziałam, czego ode mnie chce. Jeden na jednego – uważałam, że szachy są przynajmniej sprawiedliwe. Przeważnie ogrywał mnie z łatwością. Jeśli z jakiejś przyczyny mu się to nie udawało od razu, robił się niespokojny. Przyglądał się moim figurom, po czym wybierał sobie którąś z nich. Po prostu podnosił ją i trzymał w zaciśniętej pięści. Tam, przy stole, z daleka słyszeli odgłosy szamotaniny i łomot przewracanej szachownicy.
– Głupi jesteś! – krzyczałam. – Głupi!
Moja matka uważała go za skończonego dżentelmena. Jej zdaniem moje zachowanie mu uwłaczało.
– Natychmiast go przeproś – żądała stanowczo, wchodząc do jego pokoju.
Otwierałam już usta, żeby jej coś tłumaczyć, ale nie chciała wiedzieć. To, co się wydarzyło, nie miało nic do rzeczy. Bez namysłu dawała pierwszeństwo formie, bo tylko formą mogła rozporządzać. Rozporządzania treścią wyrzekła się dawno temu, życie ją do tego zmusiło, przynosząc treści, na które bezradność była jedyną możliwą odpowiedzią – lecz odpowiedzią, której nie daje się bez wstydu i bólu. W skrajnych wypadkach życie rozlepiało swoje treści na murach w postaci dwujęzycznych obwieszczeń. Pozostawało nie tracić spokoju, cokolwiek się wydarzy. Jego matka patrzyła zza pleców mojej. Ona też uważała, że powinnam przeprosić, lecz uprzejmie milczała.
Jeśli kiedyś się zastanawiał, dlaczego wszystko mu wolno, a mnie nic – musiał zauważyć, że nie mamy dostępu do prawdziwych odpowiedzi na takie pytania. Leżały poza naszym zasięgiem, oprócz jednej, która mówiła: bo tak. Lecz może przywykł do swoich praw tak bardzo, że nie miał żadnych pytań. Zazdrościłam mu bezkarności.
Ale nie bardziej niż tego, że często chorował. Kiedyś przez kilka tygodni leżał w łóżku i w niedzielne popołudnia dbano o to, żebym nie zakłócała jego spokoju. Miałam siedzieć z dorosłymi, nie pozwalano mi zajrzeć do niego nawet przez dziurkę od klucza.
Nauczycielka wezwała moją matkę do szkoły i w tej sprawie.
– Czy ona ma brata? – spytała.
– Nie ma – powiedziała matka.
– Opowiada, że jej brat umarł na zapalenie płuc.
– Nic podobnego – powiedziała matka i zacisnęła usta.
– Byłam pewna. Strasznie kłamie.
Moja matka opowiadała jego matce o wszystkim, ale o tym jej nie opowiedziała. Musiała to zatrzymać dla siebie i nie wiedziała, jak się pozbyć ciężaru.

Miałam najgorsze stopnie w całej szkole i najwięcej spóźnień, co ogłoszono na specjalnym apelu, na który się spóźniłam, więc nie mogłam osobiście wysłuchać oficjalnego komunikatu, a moja matka dowiedziała się o wszystkim dopiero na wywiadówce. Być może wtedy i ona poczuła, że życie jest za trudne. Nazajutrz, kiedy śpieszyła się na swoje zajęcia, nie mogła mnie dobudzić. Nie lubiła się spóźniać, więc była zła, że przed wyjściem musi jeszcze wypędzić mnie do szkoły.
– Nie idę – powiedziałam, nie podnosząc powiek.
Sięgnęła po broń, o której istnieniu jeszcze nie wiedziałam.
– A może wolisz pójść na grób zmarłego brata? – spytała, bez żadnego ostrzeżenia przebijając mnie na wylot morderczą drwiną.
W osłupieniu wstałam z łóżka i nie patrząc jej w oczy, zaczęłam się ubierać.
Parę dni później musiała znowu przyjść do szkoły, bo chcieli ją powiadomić, że rzucałam nogami od krzesła. Najmniejsza w klasie! Moja zbrodnia – jeśli oszacować jej rozmiary w proporcji do wzrostu, z uwzględnieniem płci – była tym większa. Matka z trudem mogła sobie wyobrazić taką scenę. Nie wiedziała, skąd wzięłam siłę, żeby połamać krzesło, ale kiwała głową, zgadzała się, że to zagrażało bezpieczeństwu innych dzieci, przyznawała, że moje zachowanie było karygodne. Miała do dodania tylko tyle, że dla niej niezrozumiałe i że nie tego próbowała mnie nauczyć. Oddano mnie w jej ręce, wyprowadziwszy z pokoju, w którym siedziałam pod kluczem. Zabrała mnie do domu. Była zima, mróz. Zmrok zapadał wcześnie. Milczała.
– Nie widziałaś tych krzeseł, one się same rozlatują – usiłowałam do niej przemówić, ale milczała dalej, tylko przyśpieszając kroku, a ja brnęłam za nią przez śnieg w rozsznurowanych butach, ledwo nadążając.
W domu nie zdjęła nawet płaszcza, tylko od zewnątrz zamknęła drzwi na klucz i pojechała do niej, do jego matki. Spędziła tam resztę popołudnia, wróciła późno, całkiem spokojna, bo znała już plan rozwiązania kryzysu. Nazajutrz rano jego matka zabrała mnie do siebie. Spędziłam u nich tydzień. Dowiedziałam się o istnieniu pewnej miejscowości na południu Polski, gdzie jest bardzo ładnie, zwłaszcza wiosną. Nikt by mnie tam nie wysłał pod przymusem, ale uzyskać moją zgodę było najłatwiej na świecie. Nie przeszło mi przez myśl, że już roztrwoniłam cały kredyt cierpliwości. I że właśnie dlatego musiałam zniknąć. Gdyby to on przebrał miarę – choć nie sposób było wyobrazić sobie coś podobnego – musiałoby się skończyć tak samo.
W tym czasie nadeszła odwilż i wydawało mi się, że wiosna jest tuż. Zapragnęłam samotnych spacerów po łąkach. Nie obawiałam się, że ktoś mógłby mi zabronić samotnych spacerów. Jeśli o to chodzi, w domu cieszyłam się pełnią wolności. Wolność była najlepszą rzeczą, jaką miałam, zrozumiałabym to dopiero po jej utracie. Słowo „internat” obudziło we mnie nadzieję, bo w szkole nie udawało mi się przyłączyć do wspólnoty. Przede wszystkim jednak podobało mi się, że to miejsce jest tak daleko. Jego matka przeprowadziła przez telefon wstępne rozmowy w mojej sprawie.
– … jedenaście lat. Trochę przymusu dobrze jej zrobi. Tak, uparta. Tupet? Raczej nie. To inny rodzaj uporu.
Nastąpiła długa pauza.
– Nie, są niewierzący – odezwała się znowu za ścianą. – Może uczestniczyć.
W czym? W praktykach religijnych? Nastawiałam uszu, leżąc na polowym łóżku w jego pokoju. W tle słyszałam jego senny, spokojny oddech. Po tych telefonach wątpliwości drugiej strony były nam znane. Wszyscy oczekiwali, że własnoręcznie napiszę list do siostry przełożonej, żeby je rozproszyć. Napisałam ten list przy biurku jego matki, nagryzmoliłam go jej wiecznym piórem na arkuszu papieru bez linijek. Linijki nic by nie pomogły, w zeszytach i tak nie dawały oparcia moim literom, słowa i zdania opadały ukosem w dół, jakby zapadając się w niewidoczne trzęsawisko. W liście było o tym, że mam najgorsze stopnie w całej szkole, spóźniam się i strasznie kłamię. I że chcę się poprawić – zdanie, w którym padło to oświadczenie, wydawało mi się kluczowe. W mojej szkole nikt jeszcze nie zdołał mnie zmusić, żebym je wypowiedziała. Czułam, że powinnam coś dopisać, ale nie wiedziałam co.
– Masz nadzieję, że ona ci w tym pomoże – podpowiedziała mi jego matka. – Nie ssij stalówki.
Tak, to było to. Miałam nadzieję, że ktoś mi pomoże.
Przygotowania przyśpieszyły. Moja matka kupiła bilety na pociąg. Przed podróżą wróciłam do domu. Spakowana, od razu zasnęłam i spałam jak zabita, z lekkim sercem, bez trosk. Tym razem to ją, moją matkę, dręczyła bezsenność. Może niepokoiła się, czy zbawienny przymus zadziała w tak prosty sposób, jak to sobie wyobrażała jej siostra, i czy sprawy nie wejdą teraz na nową orbitę, jeszcze bardziej niebezpieczną, a końce naszych powikłanych wątków – czy nie znajdą się w rękach obcych ludzi, i razem z nimi my sami, obnażeni, wystawieni na krytykę, zdani na łaskę i niełaskę wścibskich domysłów, sięgających głębiej, niż chciałaby pozwolić. Lecz wiedziała, że taki niepokój waży zbyt mało, kiedy trzeba stawić czoło dwustu procentom pewności.
Zaspałam. Gdy wstałam, nasz pociąg był już od dawna w drodze. Moja matka siedziała w kuchni, spokojnie piła kawę i czytała gazetę. To samo robiłaby w wagonie restauracyjnym.
– Dlaczego mnie nie obudziłaś? – spytałam.
– Wcześnie rano dzwonili z tego internatu, prosili, żeby nie przyjeżdżać – odpowiedziała. – Tam jest kwarantanna. Z powodu grypy.
Z wrażenia nie spytałam, co to takiego kwarantanna.
Wiadomość, że więcej nie przyjdę, podczas mojej nieobecności wyciekła z pokoju nauczycielskiego. Lecz i tak wszyscy byli przekonani, że pochodziła ode mnie.
– Znowu nakłamała – oburzały się dobre uczennice z pierwszych ławek. Tym razem nie mogły się domyślić, do czego mi to było potrzebne, nawet nie próbowały.
– Kwarantanna to choroba? – pytały jedna drugą.
Na kwarantannę nie nabrał się nikt oprócz jego matki, do której przemówiła od razu, bo pewnie kiedyś, w przeszłości, miały do czynienia z kwarantanną. W kolejne niedzielne popołudnie jego matka już nie wspomniała o internacie, pewnie dlatego, że tymczasem moja matka powróciła do stanu równowagi, w którym zamęt życia znowu wydawał jej się możliwy do opanowania. Zastanawiałam się, czy on wie o tym wszystkim. Czy coś mu powiedzieli. Czy spodziewał się, że zniknę, i tak jak ci w mojej szkole był zdziwiony, że znowu mnie widzi. Nie wyglądał na zdziwionego. Zabrał mnie do swojego pokoju. Zanim wyciągnął szachownicę, spytał:
– Ile jest siedem razy dziewięć?

 
Wesprzyj nas