Pierwsza wydana w Polsce książka Jaume Cabré. Powieść katalońskiego pisarza to podróż przez siedem wieków historii Europy i cztery kraje w głąb mroku rodzinnych tajemnic.


„Wielka powieść europejska”, „przełom w literaturze”, „powieść katedra o idealnych proporcjach i epickim, pełnym kunsztownych detali wykonaniu”, „książka, która przeżyje nas wszystkich” – „Wyznaję” zachwyca czytelników i krytyków. Powieść Jaume Cabré czyta niemal cała Europa!

Misternie splecione losy dwustu bohaterów, fascynująca podróż przez cztery kraje i przez siedem wieków europejskiej historii…

“Wyznaję” to trzymające w napięciu wyznanie miłosne i zarazem spowiedź człowieka starającego się przeniknąć istotę zła – w świecie i sobie samym. To monumentalna opowieść o pułapkach władzy, zemście i odkupieniu. Cabré, którego pasją jest muzyka, skomponował tę powieść niczym symfonię, z częstymi zmianami nastroju, tempa i głosu narracji.

Czytamy historię chłopca dorastającego samotnie wśród książek, który musi zmierzyć się z rodzinnymi tajemnicami. Za sprawą osiemnastowiecznych skrzypiec zagłębia się w mroki dziejów hiszpańskiej inkwizycji i przenosi do piekieł dwudziestowiecznej Europy. Autor z wielkim rozmachem kreśli tło historyczne, oszałamia bogactwem wątków, postaci, pomysłów literackich.

“Wyznaję” wzbudziło zachwyt zarówno czytelników, jak i krytyki, a Cabré okrzyknięty został jednym z najważniejszych pisarzy europejskich.

Jaume Cabré (ur. 1947) – autor powieści, esejów, książek dla dzieci, filolog i scenarzysta. Przyszedł na świat w Barcelonie. Tak jak bohater “Wyznaję” uczył się gry na skrzypcach i tak jak on porzucił je dla bardziej wyrafinowanego instrumentu – języka. Od dawna uznawany jest za najwybitniejszego pisarza katalońskiego. Po wydaniu w 2011 roku znakomitej powieści “Wyznaję” wkroczył do grona najważniejszych pisarzy europejskich. W Niemczech sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy jego książek, we Włoszech, Francji i Holandii – dziesiątki tysięcy.

Jaume Cabré
Wyznaję
Tłumaczenie: Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: luty 2013


Dopiero wczoraj wieczorem, idąc zmoczonymi deszczem ulicami Vallcarki, zrozumiałem, że przyjście na świat w tej rodzinie było niewybaczalnym błędem. Nagle dotarło do mnie, że zawsze byłem sam, że nigdy nie mogłem liczyć ani na rodziców, ani na żadnego Boga, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, chociaż w miarę, jak dorastałem, nauczyłem się przerzucać ciężar swojego myślenia i odpowiedzialność za czyny na bliżej nieokreślone wierzenia i przeróżne lektury. Wczoraj, we wtorek wieczorem, kiedy w strugach deszczu wracałem od doktora Dalmau, doszedłem do wniosku, że jest to wyłącznie moja sprawa. Że moje sukcesy i błędy zależą tylko ode mnie. Potrzebowałem sześćdziesięciu lat, żeby to odkryć. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz i pojmiesz, jaki czuję się opuszczony i samotny, i jak bezgranicznie za tobą tęsknię. Mimo dzielącej nas odległości jesteś moim wzorem. Mimo paniki, nie chwytam się brzytwy, żeby się utrzymać na powierzchni. Mimo pewnych sugestii radzę sobie bez wierzeń, bez kapłanów, bez ogólnie przyjętych zasad, które miałyby mi ułatwić drogę nie wiadomo dokąd. Czuję się stary; dama z kosą już na mnie kiwa. Widzę, że przestawiła czarnego gońca na szachownicy i zaprasza mnie uprzejmie do gry. Wie, że mam już niewiele pionków. Jednak jutro jeszcze nie nadeszło i zastanawiam się, którą figurą zrobić ruch. Zostałem sam na sam z kartką papieru, to moja ostatnia szansa.
Nie ufaj mi zanadto. Wiem, że w tym gatunku, jakim są wspomnienia pisane dla jednego czytelnika, łatwo kłamać, więc zawsze spadnę na cztery łapy, jak kot, ale postaram się za dużo nie zmyślać. Wszystko wyglądało właśnie tak, a nawet jeszcze gorzej. Wiem, że już dawno powinienem był ci o tym opowiedzieć, ale teraz też mi trudno i nie wiem, jak się do tego zabrać.
Naprawdę wszystko zaczęło się ponad pięćset lat temu, kiedy tamten udręczony mężczyzna postanowił wstąpić do klasztoru Sant Pere del Burgal. Gdyby tego nie zrobił, lub gdyby przeor, wielebny Józef od Świętego Bartłomieja, stanowczo mu odmówił, nie opowiadałbym ci teraz tego wszystkiego. Ale nie potrafię cofnąć się aż tak daleko. Zacznę od tego co bliżej. Dużo bliżej.
– Ojciec… Wiesz, synu… Ojcu…
Nie, nie; od tego też nie chcę zaczynać, nie. Najlepiej zacząć od gabinetu, w którym piszę, przed twoim wspaniałym autoportretem. Ten gabinet to mój świat, moje życie, moje uniwersum, w którym jest wszystko, poza miłością. Kiedy biegałem po domu w krótkich spodenkach, z rękami odmrożonymi od jesiennych i zimowych chłodów, wolno mi było tu wchodzić tylko przy wyjątkowych okazjach. Chyba że się zakradłem i wszedłem ukradkiem. Znałem tu wszystkie zakamarki i przez parę lat rozkładałem za sofą swój partyzancki obóz, który ciągle musiałem zwijać, żeby nie nakryła mnie Mała Lola podczas sprzątania. Natomiast zawsze, kiedy wchodziłem tam oficjalnie, musiałem zachowywać się tak, jakbym przyszedł z wizytą, i trzymać ręce z tyłu, podczas gdy ojciec pokazywał mi rękopis znaleziony w upadającej księgarni berlińskiej; przyjrzyj się, tylko uważaj, nie dotykaj, żebym nie musiał na ciebie krzyczeć. Adrian zaintrygowany pochylił się nad rękopisem.
– To po niemiecku, prawda? – bezwiednie wyciągnął rękę, tak jakoś mimochodem.
– Pst! Uważaj, co robisz! – uderzył go po palcach. – Co mówiłeś?
– Że to po niemiecku, prawda? – rozcierał bolącą dłoń.
– Tak.
– Chcę się nauczyć niemieckiego.
Feliks Ardèvol z dumą spojrzał na syna i powiedział wkrótce będziesz mógł zacząć, mój synu.
Ściśle rzecz biorąc, to nie był rękopis, był to plik pożółkłych kartek: na pierwszej stronie ozdobne litery układały się w tytuł: Der begrabene Leuchter. Eine Legende.
– Kto to jest Stefan Zweig?
Ojciec z lupą w dłoni, skoncentrowany na jakimś dopisku na marginesie pierwszego akapitu, zamiast odpowiedzieć mi to pisarz, synu, rzekł tylko no wiesz, to taki jeden, co jakieś dziesięć czy dwanaście lat temu popełnił samobójstwo w Brazylii. Przez długi czas o Stefanie Zweigu wiedziałem tylko tyle, że to ktoś, kto popełnił samobójstwo w Brazylii, jakieś dziesięć czy dwanaście, trzynaście, czternaście czy piętnaście lat temu, aż wreszcie mogłem przeczytać rękopis i dowiedzieć się czegoś więcej.
Wtedy skończyła się wizyta i Adrian wyszedł z gabinetu upomniany, żeby nie hałasował: w domu nigdy nie wolno było biegać ani krzyczeć ani rozmawiać, bo zawsze ojciec albo siedział z lupą nad jakimś rękopisem, albo przeglądał mapy średniowieczne, albo rozmyślał, gdzie zdobyć jakieś nowe okazy, które by go przyprawiły o drżenie rąk. Jedyną dozwoloną mi czynnością zakłócającą ciszę była gra na skrzypcach. Jednak nie mógł poświęcić całego dnia na ćwiczenie XXIII apreggio ze zbioru O livro dos exercicios da velocidade, z powodu którego znienawidziłem panią Trullols, ale nie skrzypce. Nie, to nie była nienawiść. Jednak Trullols była bardzo namolna i uparcie nalegała na ćwiczenie XXIII.
– Może bym zagrał coś innego dla odmiany.
– Tu – uderzała nuty końcem smyczka – znajdziesz wszystkie trudności w pigułce, zebrane na jednej stronie. To ćwiczenie jest po prostu genialne.
– Ale ja…
– Na piątek masz wykuć na blachę ćwiczenie dwudzieste trzecie. Łącznie z taktem dwudziestym siódmym.
Czasem pani Trullols była uparta jak osioł. Ale na ogół dało się z nią wytrzymać. A chwilami było nawet przyjemnie.
Bernat uważał podobnie. Kiedy przerabiałem O livro dos exercicios da velocidade jeszcze go nie znałem. Ale zgadzaliśmy się obaj co do pani Trullols. Musiała być świetnym dydaktykiem, chociaż, o ile mi wiadomo, nie przeszła do historii. Chyba powinienem się skupić, bo wszystko mi się miesza. Tak, o wielu sprawach już wiesz, zwłaszcza o tych, które ciebie dotyczą. Ale są takie zakamarki duszy, które pozostają nieznane, bo nie da się poznać do końca drugiego człowieka, choćby nie wiem co.

 
Wesprzyj nas