Sensacyjna intryga oraz panorama powojennych dziejów Niemiec – od dwóch wrogich państw, przez zjednoczenie po wielkie, dzisiejsze Niemcy – a także Polski ostatniego czterdziestolecia, z której pochodzi wielu bohaterów tej książki.


„Magik” to nazwa akcji, rozpoczętej przez wschodnioniemieckie służby bezpieczeństwa w latach siedemdziesiątych, w ramach której na granicy bułgarskiej przez dziesięć lat dochodziło do morderstw ludzi, opozycjonistów i uciekinierów, niewygodnych dla komunistów. Ewentualnych, choć niezwykle rzadkich świadków tych poczynań, likwidowano. Akcje należały do najlepiej przeprowadzonych uprowadzeń tamtych czasów. Nikt niczego nie podejrzewał, niczego się nie domyślał, nikt o niczym nie wiedział. Nikt nigdy nie poddał w wątpliwość tajemniczych zaginięć, opatrzonych w NRD, Bułgarii, Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech kryptonimem „MAGIK”.

Prawdziwym „magikiem” jest także Christian Schlangenberger, wysoko postawiony polityk niemiecki, być może przyszły kanclerz, który swoją popularność buduje od lat na kłamstwie i szantażach. Jego reputację może zniszczyć tylko jedno: ujawnienie najgłębiej skrywanej tajemnicy dotyczącej udziału Schlangenbergera w tamtych morderstwach. Pewnego dnia zaczyna dostawać dziwne przesyłki: są w nich fragmenty zdjęcia, które układa się w kompromitujący obraz Christiana, stojącego na granicy bułgarskiej przy uprowadzonym i zabitym osiemnastolatku…
Kto mu je wysyła? Czego chce? Żyje wciąż wielu ludzi, którzy mogliby szukać zemsty.

W ramach upiornej akcji zginęło m.in. dwóch synów bliźniaków Burkharta Seidela, obecnie starszego pana, który stworzył prywatne muzeum zbrodni Stasi, zginął również ojciec znanej dziennikarki Dagmary Bosch, prowadzącej w telewizji popularny program polityczny – Polak, bo Bosch to zniemczona później wersja nazwiska Boszewski. Z bliźniakami Seidela przyjaźnił się jak „trzeci brat” niejaki Frank Derbach, potem zaufany pracownik Schlangenbergera, ale… czy do kogokolwiek można mieć zaufanie?

– Naprawdę, jak człowiek poczyta to wszystko, to musi przyznać, że mieli poczucie humoru. Był człowiek i znikł. Sztuczka magiczna. Było i nie ma. Istny Houdini – mówi jeden z bohaterów tej trzymającej w napięciu, wielowątkowej i w dużej mierze opartej na faktach powieści.

Sensacyjna intryga, znaczona zabójstwem, porwaniem, podsłuchiwaniem, podpaleniami, policyjnym śledztwem, tym oficjalnym, i tym nieoficjalnym, prowadzonym na własną rękę przez komisarza Kowalskiego, Polaka po ojcu – to tylko ta najbardziej zewnętrzna warstwa powieści.

Nie mniej frapująca jest panorama powojennych dziejów Niemiec – od dwóch wrogich państw, przez zjednoczenie po wielkie, dzisiejsze Niemcy – a także Polski ostatniego czterdziestolecia, z której pochodzi wielu bohaterów tej książki. Autorka, Polka mieszkająca w Berlinie, kapitalnie łączy i analizuje związki polsko-niemieckie dawniej i obecnie, to, czym się różnimy i jak się nawzajem postrzegamy. Gdy Dagmara Bosch, niegdyś Boszewska, przyjeżdża z Niemiec, by gościnnie poprowadzić program w polskiej telewizji, nie może wyjść ze zdumienia, jak zachowują się polscy politycy i ponosi zawodową klęskę, choć ubrać się może swobodniej niż u siebie…

Magdalena Parys urodziła się w Gdańsku. Jako dziecko wyemigrowała z rodziną do Berlina Zachodniego. Absolwentka pedagogiki i polonistyki na Uniwersytecie Humboldtów. Przez kilka lat zajmowała się pracą naukową z dziedziny studiów porównawczych, którą zarzuciła na rzecz pisania. Współpracowała m. in. z Gazetą Wyborczą, Dialogiem, Pograniczami, Zwierciadłem i Kurierem Szczecińskim. Jej debiutancka powieść „Tunel” z 2011 roku otrzymała w Austrii literacką nagrodę Złotej Sowy. Autorka mieszka w Berlinie z rodziną.

Magdalena Parys
Magik
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 19 listopada 2014

Fakty:

W 2010 roku
w niemieckim Urzędzie do spraw Materiałów Stasi
skasowano blisko 6 km akt (20 milionów stron).
Szacuje się, że w czasach żelaznej kurtyny
około 4500 osób z bloku wschodniego próbowało
uciec na Zachód przez bułgarskie granice.
Około 100 z nich straciło życie.

Preludium

Walili w niego kolbami, kopali w brzuch i po twarzy.
Widziałem jego otwarte, ale już dziwnie zamglone oczy i wymiotowałem. Wiedziałem, że zaraz podejdą do mnie. Nie czułem strachu, lecz dziwną ospałość w oczekiwaniu na ostatni cios. Już jeden oprawca się odwracał, zgniatane liście pachniały mocniej, widziałem wielkie buty zmierzające w moją stronę. Nie miały daleko, może dwa metry. Kopnęły mnie w twarz. Poczułem słodkość w ustach. Postrzelona noga przestała boleć. To prawda, że nowy ból wypiera stary.
– Zobacz, to ścierwo rzyga – krzyknęły gdzieś nade mną buty do czarnej kolby, która tłukła dziwnie zesztywniałe ciało Boszewskiego.
Kolba zbliżyła się do mnie.
– Wyjąłeś papiery? – zapytała.
– Nie!
– To wyjmij, bo się pobrudzą!
– Brzydzę się, on jest porzygany!
Kolba się zamachnęła i potem była już tylko ciemność.
Znów ten sen, podczas którego opowiadał komuś śmierć.
Frank Derbach usiadł na łóżku. Rozejrzał się. Z szarości wyłoniły się nieznane kontury i bezosobowe przedmioty.
Wstał. Zasłał łóżko. Lubił porządek. Dodawał mu pewności siebie, czegoś, czego zawsze mu brakowało. Wygładził niesforny brzeg kołdry i z obrzydzeniem pomyślał, że w tym łóżku, pozornie czystym, przed nim spało już wiele ludzi.
Zapalił lampkę i podszedł do niedużego okna.
Wczesny ranek, może szósta, może jeszcze nie. Na szarym podwórku usłyszał miauczenie kota i grzmot metalowej klapy kubła na śmieci. Hotelowa kucharka wrzucała wypełnione odpadami worki. Dzień, jakich wiele w każdym mieście.
Ktoś zapukał do drzwi. Frank Derbach nie powiedział proszę, nie drgnął, może tylko się zdziwił, że ktoś, na kogo czekał, zjawia się już teraz.
– To ty? – spytał cicho przez drzwi.
– A kto? – odparł niecierpliwy kobiecy głos.
Otworzył drzwi i wpuścił ją do środka.
Obserwował uważnie, jak pewnym krokiem podchodzi do okna w nieswoim pokoju, zasłania je roletą, siada na jedynym fotelu i mówi:
– Słucham.
– To będzie interes twojego życia.
– Zobaczymy – mówi kobieta bez uśmiechu.

Rozdział I

Powszechnie uznawano, że miasto jest bardzo zdrowe.
Niewiele zarazków potrafiło tu przetrwać.

Terry Pratchett,
Trzy wiedźmy
(tłum. Piotr W. Cholewa)

Gerhard wyłączył komórkę. Frank Derbach dzwonił już trzeci raz, był bardzo zdenerwowany, chciał się spotkać natychmiast. Gerhard obiecał mu, że jak tylko załatwi swoje sprawy, przyjedzie do niego do hotelu.
– Nie, lepiej nie w hotelu.
– Czemu nie?
– Bo nie.
– Piłeś?
– Nie.
Umówili się w końcu w lokalu blisko hotelu, w którym zatrzymał się Gerhard.
– Będziesz na pewno? – naciskał Derbach.
– Będę – powiedział nieco poirytowany ponaglaniem Gerhard.
– Czekam. – Frank Derbach rozłączył się.
Taksówka przemieszczała się powoli w sznurze przedpołudniowego korka. Gerhard spoglądał na szare, szerokie ulice. Sofia przypominała mu Warszawę z lat dziewięćdziesiątych. Najpierw piękne hotele, potem banki, na końcu apteki, a reszta potem. Kiedyś. Po pewnym czasie siedział na twardym krześle w urzędzie i czekał, aż urzędniczka umaluje usta, wykona kilka telefonów i wreszcie spojrzy na niego. Pomieszczenie było poczekalnią, a zarazem biurem obsługi interesantów.
Urzędniczka była miła, ale szybko się zorientował, że udziela mu tylko zdawkowych, nic nieznaczących odpowiedzi.
Powiedział w końcu wprost, o co mu chodzi.
– Polak, inżynier z Wrocławia, Piotr Boszewski. Zaginął w Bułgarii w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku. Nikt nie wie, co się z nim stało. Pojechał na… – zawahał się, jakiego słowa użyć: holiday czy vacation – na urlop z żoną i nie wrócił.
– To chyba trzeba szukać w polskich archiwach. – Urzędniczka wzruszyła ramionami.
– A ja myślę, że tutaj. Wiem, że tutaj – poprawił się.
– Tyle ludzi ginęło – westchnęła. – Niemców, Bułgarów, Polaków też.
– Mnie chodzi o tego jednego Polaka.
– Dlaczego pan sądzi, że ten Polak zginął u nas? – Przetarła okulary i popatrzyła na Gerharda zmęczonymi, krótkowzrocznymi oczami.
Gerhard pokazał jej zdjęcie.
– Co to jest? Skąd pan to ma? – Patrzyła na nie z niedowierzaniem.
Naprawdę liczyła, że poda nazwisko, adres, zawód?
Stary człowiek, który dał mu to zdjęcie i przetłumaczył tekst na niemiecki, Burkhard Seidel, od wielu lat prowadził prywatne archiwum, zbierał dokumenty, zdjęcia, nagrania i udostępniał je zainteresowanym. W 1985 roku dwóch jego synów zginęło podczas próby ucieczki przez bułgarską granicę ku wolności. Nigdy nie znaleźli się winni, ojciec nie usłyszał wyrazów żalu.
Dziś archiwum Seidla nie jest tajemnicą. Wszyscy, którzy chcieli to wiedzieć, mogli bez trudu sprawdzić, że w Lipsku mieszka człowiek, który zebrał więcej materiałów dotyczących niewyjaśnionych zaginięć na bułgarskiej granicy niż wszystkie ministerstwa i archiwa razem wzięte.
Mógł powiedzieć, skąd ma zdjęcie.
Mógł, ale nie chciał.
Seidel mówił, że zdjęcie zostało wykonane w konkretnym miejscu na granicy bułgarsko-greckiej, gdzie odnaleziono zwłoki Polaka, prawdopodobnie Piotra Boszewskiego.
Niestety, nazwisko na odwrocie było nieczytelne. Dało się odczytać tylko wyblakłą literę „B”, co było dalej, nie wiadomo, może „a”, może „o”, może „c”. Seidel sugerował, że chodzi o nazwisko Boszewski. Na odwrocie znajdował się jeszcze numer, którego znaczenie mieli poznać dopiero po kilku miesiącach dzięki pomocy Franka.
– Ma pan więcej takich zdjęć?
Spod niebieskich powiek wpatrywały się w niego uważne oczy, niesforne jasne loczki okalały pulchną twarz, jeszcze wydawało mu się to wszystko zabawne.
– Nie mam – skłamał.
Spojrzała na odwrotną stronę zdjęcia i wygładziła je, raz, drugi. Trzeci.
– Wie pan, co to jest? – Wskazała pożółkłe miejsce, na którym widniały jakieś cyfry i rozmazany tekst napisany cyrylicą. Jak dotąd ona zadała mu więcej pytań niż on jej.
– Nie mam pojęcia – skłamał znowu.
Urzędniczka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
Chciała jeszcze o coś zapytać, ale słysząc, że otwierają się drzwi, wyprostowała się i poprawiła okulary na nosie. Wysoka kobieta, która stanęła w drzwiach, spojrzała najpierw na Gerharda, potem na koleżankę. Było w niej coś z rzymskiej rzeźby. Miała piękne oczy. Szczerze pożałował, że nie z nią rozmawia. Uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech i podeszła do biurka.
– Ekaterina Koneszowa. – Podała mu rękę. – Pan przyjechał do nas z Niemiec? – Spojrzała na koleżankę. – Radzisz sobie?
– Tak, tak. Wszystko w porządku. Rozmawiamy. – Ręce urzędniczki szybko zakryły zdjęcie, co Gerhard zauważył.
– Pomyślałam, że potrzebujesz pomocy – zwróciła się do niej Ekaterina Koneszowa i przywołała ręką człowieka w mundurze, który stał już w drzwiach.
Ciemnowłosa uśmiechnęła się, skinęła Gerhardowi na do widzenia i wyszła. Urzędniczka także. Tymczasem mundurowy zbliżył się, wymamrotał jakieś nazwisko, stopień i podał Gerhardowi rękę.
– Co my tu mamy? – powiedział po angielsku i zagłębił wzrok w zdjęciu, po czym sięgnął po leżące przed Gerhardem na biurku dokumenty i zaczął je przeglądać.
Wysłuchał uważnie historii, którą Gerhard opowiadał już po raz drugi tego dnia. Tym razem znacznie lepiej mu szło, właśnie wspominał, że inżynier i że zaginął, że holiday…
Oficer zmarszczył czoło.
– Tutaj niczego pan nie znajdzie – odezwał się nienagannym niemieckim. – Poza tym potrzebna jest zgoda krewnych ofiary, musi być notarialnie uwierzytelniona, przetłumaczona na bułgarski i powtórnie uwierzytelniona. Tak mówi ustawa. – Rozłożył ręce.
– Mam oświadczenia.
– Ale nieuwierzytelnione w Bułgarii. Poza tym…
– Gdzie mogę je uwierzytelnić? – przerwał mu Gerhard.
– Proszę pana. – Wojskowy usiadł na biurku, przy którym siedział Gerhard. – Będę z panem szczery. Nawet jeśli przyniesie mi tu pan górę zaświadczeń, będzie pan mógł zajrzeć zaledwie do dwóch kartonów. To wszystko, co mamy. Ale od razu mówię, nie znajdzie pan tam dokumentów, których szuka.
– Gdzie je więc znajdę?
– Tam, gdzie ani pan, ani ja nie mamy wstępu. W archiwach Ministerstwa Obrony, w tajnych dokumentach służb wojskowych.
Gerhard udał zdumienie.
– A swoją drogą, skąd przyszło panu do głowy, że to właśnie jest Boszewski? – spytał mundurowy, przyglądając się Gerhardowi z wytężoną uwagą.
– A skąd pan wie, że są jakieś tajne dokumenty dotyczące właśnie Boszewskiego? – odpowiedział pytaniem Gerhard.
– Większość informacji dotyczących zabitych podczas ucieczki znajduje się właśnie tam. My tu nic nie mamy. – mundurowy się uśmiechnął, pokazując zaskakująco białe zęby. – W naszym archiwum nie ma żadnych danych o tym człowieku – powtórzył z naciskiem.
– To ciekawe – zauważył Gerhard. – Czyli potwierdza pan, że ofiara na zdjęciu to osoba zabita podczas ucieczki?
– Przypuszczam, domyślam się, nie wiem. Sam pan zresztą o tym mówił.
– Nic takiego nie mówiłem…
– Pozwoli pan zatem, że zatrzymamy zdjęcie, aby to wykluczyć lub potwierdzić? – I uprzedzając dalsze pytania, wstał i podał Gerhardowi rękę. – Odezwiemy się listownie. Przykro mi. Niepotrzebnie się pan do nas fatygował.
– Wolałbym zachować to zdjęcie – odparł Gerhard.
– Proszę mi zaufać – oficer ściszył głos.
Po tym dziwnym oświadczeniu Gerhard chciał jeszcze coś powiedzieć, ale oficer odwrócił się od niego i ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się, podszedł znów do Gerharda i przybierając obojętny wyraz twarzy, zapytał jakby mimochodem:
– Skąd ma pan to zdjęcie?
– Znalazłem – powiedział Gerhard.

Gerhard leżał w hotelowym łóżku; czuł nieostre objawy choroby wieńcowej. Nie lekceważył jej i po raz pierwszy od lat myślał, że powinien bardziej o siebie zadbać.
Przez chwilę zastanawiał się, czy wziął tabletki. Wziął, zawsze brał, wszystko jak zawsze. A jednak przyspieszone bicie serca i objawy podwyższonego ciśnienia zaniepokoiły go. Starał się oddychać spokojnie i myśleć o rzeczach przyjemnych. Po kwadransie jednak wstał i wyciągnął z saszetki tabletkę, którą zażywał bardzo rzadko, tylko w sytuacjach wyjątkowych. Ostatni raz wziął ją tydzień temu. W dniu, w którym Kryschtyna bez słowa wyszła z domu.
Tabletka zadziałała bardzo szybko. Sam nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził się po godzinie, spocony, z przykrym uczuciem niepokoju.

Gerhard, z wykształcenia fotograf i politolog, z zawodu fotoreporter, nigdy nie lekceważył przeczuć, wszystkich tych negatywnych lub pozytywnych sygnałów, pojawiających się niezależnie od tego, czy miał ochotę wykonywać dane zlecenie, czy nie. Jeśli intuicja mówiła mu „nie”, nawet w ostatniej chwili potrafił się wycofać z projektu i nikt i nic nie było w stanie przekonać go do zmiany decyzji. W rezultacie często wycofywał się z zadań trudnych i z czasem stał się specjalistą od spraw bieżących i niepozornych.
Najprawdopodobniej dlatego jego wystawy chętnie otwierali prezydenci i ambasadorowie preferujący sztukę daleką od polityki i ciemnych kart historii. I pewnie dlatego Dagmara i Kryschtyna uznawały je za nudne. Dagmara głośno i otwarcie, a Kryschtyna po swojemu, nic nie mówiąc. Dagmara zarzucała mu nawet, że jest fotografem, który ciekawie opowiada o niczym.
Dagmara jest zbyt młoda, zbyt… Jaka jest Dagmara?
Dagmara jest jak jej matka, Kryschia, idealistka. Westchnął. Oderwał myśli od Kryschtyny.
Odeszła, nie ma jej.
Nie będzie teraz o tym myślał.
Nie rozumiała go.
Sam siebie nie rozumiał.
Po co tu przyjechał? Od miesiąca ani on, ani Seidel nie mieli już wątpliwości, że Boszewski zginął na bułgarskiej granicy. Po ostatnim spotkaniu, w którym uczestniczył także Frank, Gerhard postanowił jednak sprawdzić to osobiście. Choć wszystko wydawało się jasne. Akt zgonu, wyniki sekcji zwłok, zdjęcia. Kilkustronicowy dokument w języku bułgarskim. Wydano go w Sofii i opatrzono tym samym numerem, który widniał na odwrocie zdjęcia, tego samego, które dostarczył im Frank i które Gerhard rano pokazywał w urzędzie, i które zatrzymał oficer. Gerhard nie potrzebował potwierdzenia, że na tym zdjęciu jest Boszewski – a jednak dziś w urzędzie otrzymał je. Na szczęście w domu miał jeszcze dwa zdjęcia. Niesłychane, jak w tym kraju załatwia się sprawy. Seidel miał we wszystkim rację, kiedy go ostrzegał.
Po co więc tu przyjechał?
Dopiero teraz otwarcie przyznał przed samym sobą, że wyjeżdżając, miał dwa cele: sprawdzić, czy Frank Derbach mówił prawdę, i odsunąć w czasie rozmowę z Dagmarą. Teraz nie było już nic do zrobienia. Musi napisać do Dagmary. Winien to jest Kryschtynie. Nie powinien zrzucać na nią ciężaru rozmowy z córką. Wyciągnął z kieszeni telefon. Nałożył okulary. Znów dzwonił Frank Derbach. Co za uparciuch. Widocznie bardzo mu zależy.
Wyjął niewielki zeszyt. Zaczął pisać, skreślił i znów zaczął. Zaczerpnął powietrza jak przed startem w długim biegu, po czym napisał drukowanymi literami: DO WIADOMOŚCI DAGMARY. Skreślił, podarł kartkę i spróbował jeszcze raz:

Droga Daguschiu!

Przez wszystkie te lata nie miałem odwagi powiedzieć Ci, że znałem Twojego ojca, jeszcze zanim poznałem Twoją mamę.
Nigdy nie nadarzyła się ku temu właściwa okazja. Nieraz próbowałem Ci o wszystkim powiedzieć, ale zawsze coś działało na przekór. Chyba strach. Bałem się do tego przyznać. Każdy moment wydawał mi się nieodpowiedni. Im więcej czasu mijało, tym było trudniej.
Jest mi niewypowiedzianie przykro, że dowiadujesz się o tym po latach i do tego listownie, ale w tej chwili nie mogę nawet zadzwonić. Uwierz mi, wolałbym Ci o tym wszystkim opowiedzieć osobiście. Nie wiem, jak sprawy potoczą się dalej i kiedy się zobaczymy. Nic się nie denerwuj. Wytłumaczę Ci wszystko dokładnie po powrocie.
Pamiętasz, ostatnio kręciłem film o teatrze dla dzieci. Założycielem tego teatrzyku jest Burkhard Seidel, stary człowiek, który połowę życia poświęcił kukiełkom, a kiedy przeszedł na emeryturę, zajął się kompletowaniem pewnego archiwum.
Mnie nie interesowały jego kukiełki, tylko właśnie to archiwum. Zaprzyjaźniłem się z nim, film o kukiełkach powstawał pół roku, bo wciąż rozmawialiśmy o czymś innym. Opowiedział mi historię swoich synów, zastrzelonych podczas próby ucieczki przez granicę bułgarsko-grecką. Nigdy nie poznał dokładnych okoliczności śmierci synów, choć niejednokrotnie jeździł z małżonką do Bułgarii, poruszył ówczesne niebo i ziemię, narażając się reżimowi i wiele ryzykując. Przez wiele lat zebrał spore archiwum dokumentujące wydarzenia na granicy bułgarsko-greckiej i bułgarsko-tureckiej. Pokazywał mi to wszystko. W jego materiałach natrafiłem na ślad Twojego ojca. W rezultacie mojego, nazwijmy to, prywatnego śledztwa uzyskałem wstrząsające informacje.
Jedno mogę z całą stanowczością stwierdzić już teraz, otóż rozwikłałem zagadkę zaginięcia Twojego ojca. Wiem, że to sporo szokujących informacji naraz, ale musisz się o tym dowiedzieć. Daguschiu, ciężko mi o tym pisać: Twój ojciec, mąż Twojej mamy, mój przyjaciel, został podstępnie zwabiony na granicę i tam zabity.

Był to bezsprzecznie najstraszliwszy list, jaki kiedykolwiek napisał.
Poczuł pod powiekami łzy bezsilności i wstydu. Wstydu z powodu ukrywania przez tyle lat prawdy.
Prawda, że nie mógł do Dagmary zadzwonić, ale prawdą jest również, że gdyby mógł, nie uczyniłby tego, nie miał siły. Odebrała mu je rozmowa z Kryschtyną. Odważył się, powiedział jej, że zanim poznał ją, znał jej pierwszego męża, że…
Powiedział Kryschtynie prawie wszystko.
Na co liczył po latach?
Na zrozumienie?
Patrząc potem na zgarbione plecy Kryschtyny, kiedy szła powoli do drzwi, zrozumiał, że popełnił w życiu dwa straszne błędy. Pierwszy – gdy nie powiedział prawdy, i drugi teraz, kiedy ją wreszcie powiedział. Jakby jakieś tektoniczne przesunięcie przeniosło ówczesnego Gerharda w miejsce tego dzisiejszego, złośliwie podmieniając zdania, czas i jego starego na młodego, młodego na starego.
Był głupcem. Głupiec brzmi lepiej niż tchórz.
Czas kończyć.

 
Wesprzyj nas