Najbardziej tajemnicza i wyrafinowana powieść Hłaski oraz ostatni powrót do świata młodości


Wrocław w 1953 roku. Trzydziestotrzyletni Grzegorz, dziennikarz i pisarz, podstarzały James Dean z chorym sercem wraca do rodzinnego Wrocławia. Zostaje szoferem Weroniki Rackmann, żony lotnika oczekującego w więzieniu na egzekucję. Grzegorz wciela się w jego rolę i wplątuje się w romans ze swoją pracodawczynią. Udawana miłość, udawane szczęście, udawane życie… Czy można wydostać się z tego labiryntu złudzeń?

Ostatnia książka Marka Hłaski wydana za jego życia. Pisana przez kilka lat, wielokrotnie zmieniana i uzupełniana. Tajemnicza, wieloznaczna, wyrafinowana kompozycyjnie i językowo. Jest ostatnim powrotem autora do Polski, ujawnieniem tęsknoty za ojczyzną i za rodziną. Zawiera osobiste wspomnienia Wrocławia i rodziny uosabianej przez legendarną postać Wuja Józefa.

…i opowiadać im o sobie zmyślone rzeczy i zmyślać dalej w trakcie rozmowy.
I byłbym radzieckim lotnikiem, który uciekł w Korei do Amerykanów; ale o trzy kilometry dalej byłbym synem milionera z Teksasu wyklętym przez ojca, z którego drugą żoną gorszący dla całego miasta miałem romans; i mówiłbym im, iż potrzebny mi rewolwer, aby skończyć ze sobą, gdyż mam raka i porzuciła mnie żona; lecz trzy kilometry dalej byłbym człowiekiem pracującym dla firmy filmowej i szukałbym najładniejszej dziewczyny, aby uczynić z niej gwiazdę; i nie skłamałbym nigdy i nikomu. Dano ci życie, które jest tylko opowieścią; ale to już twoja sprawa, jak ty ją opowiesz i czy umrzesz pełen dni.

Wuj Józef poszedł przed wojną do domu publicznego, a potem odmówił zapłaty motywując to tym, iż panienka nie była niewinna, i wyszła z tego heca, a potem wszystkie kurwy goniły Wuja Józefa miotając klątwy, a Wuj Józef wbiegł do kościoła i powiedział księdzu, że jest prześladowany za wiarę w kobietę i miłość, i ksiądz wyszedł do tych kurew, i zaczął mówić do nich pięknie o miłości i przebaczeniu; i niektóre z kurew aż się popłakały; i potem Wuj Józef pił razem z tym księdzem, który też płakał, i mówił, że to najpiękniejszy dzień w jego życiu; a potem obaj wrócili do tego burdelu. Ale o tym opowiadał Wuj Józef i ja nie wiedziałem, czy to prawda, i powiedziałem mu to, na co Wuj Józef powiedział mi surowym głosem, iż prawda jest zawsze po stronie piękna i musi być kształcąca; i wtedy oczywiście uwierzyłem mu.

Marek Hłasko
Sowa, córka piekarza
Wydawnictwo Agora
Premiera: 24 października 2014


Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała.
Musiałem wyjąć chusteczkę i otrzeć jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej.
– Proszę nie płakać – powiedziałem. – To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej.
– Pan musi na siebie uważać – powiedziała.
– To także nie pomoże.
Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy, pchając wózek w kierunku sali operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, którego miano operować. Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za zakrętem korytarza. Nie obyło się bez tego, aby nie zaczepili bosymi stopami pacjenta o mur; teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już.
– Powinno się ich usypiać w pokoju – powiedziałem.
– To chyba wcale nie jest trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie widziałby wtedy zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich instrumentów.
– Muszę już iść – powiedziała.
– Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla – powiedziałem. – I z pluszowym niedźwiedziem na ręku.
Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i pocałowałem w policzek.
– Będę panią pamiętać – powiedziałem. – Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę przestać płakać. Jeszcze się pani mnóstwo napłacze. A w ogóle wybrała pani zły zawód.
– Proszę na siebie uważać.
– Dobrze. Będę uważać.
Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której pracowałem. Walizkę zostawiłem w korytarzu; poszedłem do swego pokoju i napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do sekretariatu naczelnego redaktora i podałem moją prośbę sekretarce.
– Dasz to staremu po zebraniu – powiedziałem.
– Co to jest?
– A co ty myślisz? Sprawozdanie superintendenta szkółki niedzielnej?
Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie do szuflady, a potem popatrzyła na mnie.
– I co ty im powiesz na zebraniu? – zapytała.
– To zależy, o co będą mnie pytać.
– Będą cię pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.
– Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w którym spali, a okna uprzednio zakleili papierem – powiedziałem.
– Wobec tego będą cię pytać, dlaczego otworzyli gaz.
– Dziwne pytanie – powiedziałem. – Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nie będę o tym musiał mówić dwa razy.
Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji.
Kiedy wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez chwilę nikt nie mówił nic; otworzyłem okno nieco szerzej i poczułem się lepiej.
–Masz coś do powiedzenia, Grzegorz? – zapytał naczelny redaktor.
– Nie – powiedziałem. –Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia, jeśli zwołujecie zebranie w mojej sprawie.
– Wiesz przecież, o co nam chodzi.
–Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. To zresztą nie powinno leżeć w waszej kompetencji. To sprawa gazowni miejskiej. Jeśli zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na pierwszympiętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską.
– Proszę?
– Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską – powiedziałem. – Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to gotowała…
– Ja chcę mówić o Janie i Barbarze – powiedział naczelny redaktor.
–Mnie to się także nie podoba – powiedziałem. – Zawsze byłem przeciwny samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym mówić. – Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież.
– Nie ma nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów – powiedziałem. – I tak wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś chwile radości. Mnie się to też nie podoba, że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Powinni żyć i pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to byłoby bez porównania lepsze.
–Nie mówimy o opowiadaniu – powiedział naczelny redaktor. – Oczywiście, to nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świństwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.
– Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było – powiedziałem. – Nie należy mnie jednak przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To wszystko.
– Nie. To nie jest wszystko.
– Nie ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do więzienia – powiedziałem. – Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go najpierw za zbrodnie, których nie popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność. Takmożna bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nie moja wina. Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom.
– A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze? – powiedział naczelny redaktor. – O tych listach, które pisała do męża pod twoje dyktando?
– Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama. Dyktowałem jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do samobójstwa? To przecież rasowa komedia: mąż zdychający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej męża, w którym ona mu opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją rżnął po raz pierwszy.
– Tu są kobiety na sali – powiedział ktoś. Przyjrzałemmu się; był to chudy i niemłody już człowiek prowadzący u nas dział satyry.
– Świetnie, że się pan odezwał – powiedziałem. – Pan jest przecież kierownikiem działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sytuacja jest równie zabawna, jak i obrzydliwa. To jest sytuacja z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zamienić można w farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie słowa „tragedia”.
– To ohydne, co zrobiłeś – powiedziała jakaś kobieta.
– Ja wiem – powiedziałem. – Ale ja jestem przecież jednym z was. – Poszedłem do drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do naczelnego redaktora: – Złożyłem podanie o zwolnienie. Jest u twojej sekretarki.
– To nie będzie potrzebne – powiedział. – Jesteś zwolniony karnie z trzydziestego drugiego paragrafu.
– I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf?
– W twoim wypadku: brak moralności.
– I wy do mnie mówicie o moralności? – powiedziałem.
– Szkoda, że nie znacie słów pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wierzyć jego słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywaliście ludziom wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymuje niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki nie mówicie o moralności.
– Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii partyjnej? – zapytał naczelny redaktor.
– A nawet gdyby tak było – powiedziałem. – Czy opłaca ci się donieść na kogoś, kto jest już po dwóch zawałach serca?
– Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o odebranie ci legitymacji dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ochota przyjść tu kiedykolwiek.
Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i poszedłem schodami w dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego zresztą nigdy nie czytałem.

Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia, gdzie miałem niecierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi mi pokój potrzebny do mej pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy, po czym spakowałem walizkę i wyruszyłem na dworzec.
Pociąg do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć miejsce siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem pusty przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać „Przegląd Sportowy”. Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna.
– Czy to miejsce jest wolne? – zapytał.
– Cały przedział jest wolny.
– A miejsce przy oknie?
– Nie. Trzymam tam moje nogi.
Patrzył chwilę namnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i usiadł.
– Dobry wieczór panu – powiedział.
– Dobry wieczór – powiedziałem i przyjrzawszy mu się dobrze, pomyślałem, iż nie czuję do niego sympatii; miał obrzękłą twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba. Wyglądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.
– Jedzie pan do Wrocławia? – zapytał.
– Tak.
– Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć przedział i można by trochę wyciągnąć się i pospać. Potem napcha się tu ludzi i nie zmrużymy oka.
– Pan da pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt.
– Dobrze.
Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych szlachetnej prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo; nie wyglądał co prawda na pijaka, ale za to ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał się na razie rzeczą dla niego nieosiągalną.
Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział:
– Ze mną do zgody jak do wody.
Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: „Zarezerwowane dla wojska”. Po czym odszedł, powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem czytać.Włożyłem gazetę do
walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo.
– Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? – zapytał.
– Byłem.
– I jak tam poszło?
– Zdobyliśmy siedem medali.
– Ale jak chłopcy naprawdę się bili?
– Nie czytał pan o tym w gazetach?
– Nie czytałem gazet przez siedem lat.
– Bili się dobrze, ale ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i dobre, ale nie jeden raz. Myślę, że z czasem nasz boks zamieni się w balet. A bokser… should be a fighter.
Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już piekło i pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze.
– Zna pan angielski? – zapytał mój towarzysz.
– Mogę czytać, a o to mi właśnie chodziło.
– Gdzie się pan nauczył?
– Nie pamiętam. Gdzieś po pijanemu.Może zresztą jakoś inaczej. To bez znaczenia.
– I ja także znam angielski.
– Miał pan angielską guwernantkę?
– Byłem w czasie wojny w Anglii.
– Lotnik?
– Tak.
– To dlatego nie czytał pan polskich gazet – powiedziałem.
– Wraca pan teraz z Anglii?
– Wróciłem już dawno.
– Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co innego. Nie czytał pan nawet „Przeglądu Sportowego”?
– Nie.
– „Przegląd Sportowy” jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w euforię po tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych reporterów.
Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych mistrzostwach. Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko cztery, ale żeby nasi chłopcy byli bardziej agresywni i żeby przestali poruszać się tak pięknie.
– Czy ma pan zapałki?
– Mam – powiedziałem.
– Może pan zapalić jedną?
Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu, myśląc, iż chce zapalić papierosa, i położyłem paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie zapalił papierosa; podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z powrotem.
– Nie ma pan papierosów? – zapytałem.
– Nie palę – powiedział.
– Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?
– Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina kogoś. Kolegę z pułku. Kiedy tu wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to złudzenie. Potem konduktor wyłączył światło, a ja cały czas myślę: a gdyby tak jeszcze raz spojrzeć na jego twarz? Tamten człowiek już nie żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a potem spotyka się kogoś podobnego. To głupie. Przepraszam pana.
– Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze i zapomniał oddać. Czasem do narzeczonego, który zmył się w dzień ślubu od ołtarza i oczywiście z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się.
– Może pan zapalić jeszcze jedną?
– Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.
– Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.
– Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu – powiedziałem. – Postanowiłem odrodzić się moralnie.
– Rozumiem. Kiedy składał pan śluby?
– Dwa dni temu.
– No, to już pan może.
– I ja tak myślę.
Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem temu radę. Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez chwilę i słyszałem pracę jego krtani.
– Siedem lat nie piłem – powiedział.
– I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet?
– To nie było trudne.
– Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez siedem lat, pan gardził kobietami – więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie górskiej wycieczki?
– Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku – powiedział. – Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się pomyłka. Powiedzieli, że nasza młoda ludowa sprawiedliwość popełniła omyłkę, i zapytali, czy mogę im to wybaczyć w imię lepszego jutra?
– A co pan powiedział?
– A co pan by powiedział?
– Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie.
– Tak zrobiłem.
– Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.
– Ale wielu ludzi już nie wróci – powiedział. – Jeśli się tyle lat czekało na śmierć, to gdzie można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem, że idą właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i nie można było nawet pukać w ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby nie mogli się między sobą porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak nasi wypadli w boksie.
– Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt defensywny. To jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie chodzi o knock out.
– A jak u nas w ciężkich wagach?
– To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich.
– Jakie najlepsze?
– Lekka i średnia.
– Widział pan wszystkie walki?
– Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie dali rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden dobry, ale w finałach przegrał.
– Na punkty?
– Tak. W finałach nie było ani jednego k.o.W ogóle za dużo tańczyli.
Konduktor wszedł nagle do przedziału.
– Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi na korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja myślałem…
– Źle pan myślał – powiedział mój towarzysz. – Pan dostał forsę, a my chcemy zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej strony.
Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w korytarzu, iż przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na to poradzić nie można. Słyszałem także słaby i zrozpaczony głos kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację, mówiąc, iż polska szkoła boksu jest zbyt defensywna.
Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem bokserów o silnym ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie mistrzostw, zbyt przypominali mi znajomych pederastów z baletu.
Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle ciężko było mi zrozumieć, o czym mówi.
– Przepraszam– powiedziałem. – Nie zrozumiałem pana.
– To przez zęby.
– Co przez zęby?
– Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię – powiedział.
Milczał chwilę, po czym rzekł: – Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy nigdy nic do powiedzenia. A zęby wybili mi w śledztwie.
– Bardzo bili?
– Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój.
– Do czego się pan przyznał?
– Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk?
– Proszę.
Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej i w ciemności podałem mu butelkę, a byliśmy chyba już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem ludzi stłoczonych w korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany, śpiewał i głos jego silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za stołem i piją.
– Trudno powiedzieć, co robić w taki wieczór – powiedział mój towarzysz. – Ale jeśli oni muszą jutro rano startować? Chryste Panie.
– Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
– Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę piosenkę o facecie, który zaprosił dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma pieniędzy na lepsze?
– Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie – powiedziałem. – Na tym całym pierdolonym świecie.
– I ja go też rozumiem.
– Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat.
– Racja. Były jakieś dobre filmy ostatnio?
– Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było.
– Nie mogę przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio – powiedział. – To było chyba osiem lat temu. To taki film o Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten człowiek nazywał?
– Marszałek Żukow?
– Ja myślałem, iż to Rosjanin.
– On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni imoże się okazać, iż urodził się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych, wstąpił do kompartii.
– Przypomniałem sobie. Johnny McQueen.Widział pan?
– Nie pamiętam.
– Z czego pan żyje?
– Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie.
– Przykro mi.
– Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają.
– I co teraz będzie?
– Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co będzie później.
– Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz zdaje się prywatny garaż czy też mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie mógł.
– Jak on się nazywa?
– Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron. Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego taksówkarza.

 
Wesprzyj nas