W historii literatury Dwór w Czombrowie zapisał się jako pierwowzór Mickiewiczowskiego Soplicowa. W 180 rocznicę pierwszego wydania „Pana Tadeusza” warto sięgnąć po „Dziedziczki Soplicowa” autorstwa prawnuczki ostatnich właścicieli Czombrowa – Joanny Puchalskiej.


Dwór w Czombrowie, leżący nieopodal Nowogródka nie przez przypadek zapisał się w literaturze jako pierwowzór Soplicowa. Jedna z bohaterek książki „Dziedziczki Soplicowa” – Aniela z Wierzejskich Uzłowska była bowiem matką chrzestną Adama Mickiewicza. Matka narodowego wieszcza – Barbara Majewska, później po mężu Mickiewiczowa – zajmowała wówczas we dworze ważne stanowisko panny apteczkowej, a zaufanym ekonomem był dziadek poety.

Adam Mickiewicz na pewno bywał tam jako dziecko. Pewne jest również to, że położenie Czombrowa znalazło wierne odbicie w opisie dworu z „Pana Tadeusza”: „Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju, na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju, stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany (…)” W dodatku w poemacie pobrzmiewają poetyckie echa zdarzeń, które naprawdę miały w Czombrowie miejsce.

Ocalone, dworskie archiwum oraz rekonstrukcja faktów, pozwoliły autorce zajrzeć w codzienność życia w szlacheckim dworze w wieku XIX i na początku XX.

Joanna Puchalska przedstawia w książce losy trzech kobiet, które zamieszkiwały ówczeny Czombrów. To właśnie Bededykta z Haciskich Karpowiczowa, Aniela z Wierzejskich Uzłowska i Maria z Popławskich Karpowiczowa były najważniejszymi kobietami w czombrowskim dworze. To one miały swój udział w tym, że dwór przetrwał trudne chwile.

W książce „Dziedziczki Soplicowa” można znaleźć zarówno odtworzone wspomnienia, jak również liczne fotografie, pochodzące z rodzinnych albumów. Utrwalają one nie tylko obraz czombrowskiego dworu, ale także wizerunki członków rodziny i najważniejsze wydarzenia z ich życia.

Joanna Puchalska – absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, tłumaczka literatury anglojęzycznej i autorka publikacji o tematyce kresowej. Jest prawnuczką ostatnich właścicieli Czombrowa na Nowogródczyźnie.

Joanna Puchalska
Dziedziczki Soplicowa
Wydawnictwo MUZA SA
Premiera: 10 września 2014

Rozdział 1
GENTE LITHUANA

Dziwneć to były losy tej naszej Korony
I naszej Litwy! wszak to jak małżonków dwoje!
Bóg złączył, a czart dzieli, Bóg swoje, czart swoje!

Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz

W rodzinie mojej babci od kilku pokoleń powtarzano powiedzenie, które brzmiało, że sekrety Czombrów zgubiły, a narodziło się gdzieś w początkach zamierzchłego wieku dziewiętnastego. Jako mała dziewczynka babcia słyszała je nieraz od swojej babci, Heleny Walickiej z domu Uzłowskiej, ale nie przywiązywała do tego wagi. Coś tam jeszcze mówiono o utraconym dawno temu dworze, który należał kiedyś do rodziny, ale nie zastanawiała się głębiej nad związkiem tego faktu z tajemniczymi słowami. Myślała sobie, że to po prostu taka przestroga, aby wszystko robić otwarcie, niczego nie taić. Opowieść ta będzie między innymi o tym, skąd się wzięły te dziwne słowa.
Wszystko zaczęło się od zwyczajnego z pozoru wydarzenia, z którego wagi nikt nie zdawał sobie w owym czasie sprawy, dopóki nie okazało się, że zamieszany jest w nie sam Wieszcz. Otóż wskutek pewnych okoliczności babka babki mojej babki, Aniela Uzłowska z Czombrowa, zgodziła się zostać matką chrzestną drugiego synka Barbary, swojej byłej panny apteczkowej, przez jakiś czas zatrudnionej we dworze. Los chciał, że dzieckiem ochrzczonym wówczas w nowogródzkiej farze był Adam Mickiewicz. Noblesse oblige, z takich koligacji można być dumnym.
I byłam. Czombrów, dwór-legenda, dwór-mit, towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Dziadkowie nigdy nie przestali tęsknić za domem, z którego wypędziła ich wojna. Raj utracony z ich opowieści w mojej dziecięcej wyobraźni istniał obok zwykłego życia jak świat równoległy. Pamiętam, że z początku najbardziej fascynowały mnie czombrowskie konie, o których ciągle kazałam sobie opowiadać. O Kerymie i Minerwie. O Halce i Muszce. O Bucyfale zabranym przez bolszewików (z początku nie bardzo rozumiałam, o co chodzi z tymi bolszewikami i właściwie dlaczego zabierali n a s z e konie). Nie mniej ważne były dla mnie psy, które zawsze uwielbiałam. Foksterierka Beka, seter As, bernardyn Reks. Dom, w którym są konie i psy, w dodatku piękny, z białymi kolumnami, nie mógł dziecka nie fascynować.
Najbardziej lubiłam opowiadanie o popisowym numerze stryjecznego dziadka Litka, który miał zwyczaj wjeżdżać do salonu na Minerwie, zawracał na środku (ileż tam musiało być miejsca!) i wyjeżdżał. Mądrej (zgodnie z imieniem) klaczy nigdy nie zdarzyło się zachować niestosownie na pokojach, umiała się znaleźć w salonie. Z kolei dreszczem lęku zawsze przejmowała dramatycznie opowiadana – łącznie z zawieszaniem głosu w kulminacyjnym momencie – historia o nocnej wizycie wilków w zimie. Pewnej nocy psy bardzo wyły, a potem rano znaleziono odgryzioną głowę jednego z nich na gazonie. Przerażające to było, zwłaszcza gdy potem następowały opowiadania o tym, jak zajadle wilki potrafiły atakować jadące zimową nocą sanie i jak trzeba się było przed nimi bronić.
Nawet opowieści o codziennych sprawach brzmiały jak coś niezwykłego, jak z innej rzeczywistości. Bo jak to możliwe, że każdy parobek dostawał na tydzień dwanaście kilo chleba z dworskiej piekarni? To znaczy wrażenie na mnie robiło nie to, że dostawał, ale, że był w stanie tyle zjeść (byłam niejadkiem). W dodatku w tym momencie dziadek zawieszał na chwilę głos i dodawał, że pracował w Czombrowie taki jeden, dla którego taki przydział był niewystarczający. Toteż dawano mu więcej.
I jeszcze mogłam słuchać bez końca o tym, że jak przed wojną kręcili w Czombrowie Pana Tadeusza, to jeden aktor nie umiał jeździć konno i trzeba mu było podstawiać stołek z drugiej strony konia. Cała służba się z niego śmiała, no bo jak można nie umieć jeździć konno? To jakby dziś ktoś nie umiał jeździć na rowerze. Ale najważniejsze było to, że pradziadek Karol też zagrał w filmie. Był tak sarmacki, że reżyser nie mógł przepuścić takiej okazji. Ubrali go więc w kontusz i wyglądał wtedy jak prawdziwy dawny szlachcic. Ależ mi to imponowało. Tak bardzo żałowaliśmy wszyscy, że przedwojenny film się nie zachował. Wszyscyśmy wtedy uważali, że aktorski epizod w życiu pradziadka jest dla nas bezpowrotnie stracony. Po latach okazało się, że wcale nie.
Im się robiłam starsza, tym więcej dochodziło wątków dramatycznych, o jakich małym dzieciom się nie opowiada. A to jak w zamku w Mirze dokonano ekshumacji zamordowanych przez Sowietów dwóch szwagrów mego pradziadka, Aleksandra Haciskiego i Mariana Bronowskiego, i przeniesiono ich na czombrowski rodzinny cmentarz. A to jak bolszewicy zabrali konia araba z czombrowskiej stajni i ten jeden, co na niego wsiadł, chcąc się popisać, ostro zadarł do góry jego łabędzią szyję. Babcia aż się wtedy rozpłakała. Była mowa o tym, że dwór został spalony, ale bez drastycznych szczegółów. Wiedziałam też, że był uważany za Soplicowo i że bywał w nim Mickiewicz, ale dopiero dużo później miałam docenić wagę tego faktu i poznać dalsze szczegóły.
Już jako osoba dorosła zainteresowałam się pokaźną kolekcją starych listów, dokumentów, papierów i przeróżnych zapisków, troskliwie przechowywaną od wojny w rodzinnym domu. Dworskie archiwum. Papiery starannie gromadzone od pokoleń. Zagrała krew absolwentki wydziału historycznego i choć od dawna zawodowo robiłam w życiu zupełnie co innego, z przyjemnością dałam się wciągnąć w świat zaludniony moimi przodkami i ich sąsiadami z Nowogródczyzny. Poznać przeszłość to zrozumieć siebie. Zaczęłam odtwarzać Czombrów. Mocno żałuję, że stało się to tak późno. Dziadkowie, którzy najwięcej mogliby wyjaśnić, już nie żyli. Mama i jej dwaj bracia w 1939 roku byli zbyt mali, żeby zapamiętać coś więcej niż biały piasek w Świtezi, indyka-awanturnika na podwórzu, groźnego pana serowara czy wielką i naturalnie przedsięwziętą bez wiedzy rodziców, wyprawę dziecinnym samochodem na pedały do sąsiedniej wsi w wykonaniu starszego brata mamy. Jako źródła informacji pozostawali wujowie i ciocie, którzy w czasie wojny byli starsi i zapamiętali więcej.
Archiwum przyjechało z Kresów z całym dobytkiem, kiedy prababcia Maria Karpowiczowa, już po spaleniu dworu, po wielu wahaniach i rozterkach zdecydowała się w 1945 roku na wyjazd do Polski centralnej. Ocalało z zagłady dzięki temu, że właśnie ona dosłownie w ostatniej chwili wyrzuciła je przez okno z pożaru. Część papierów musiała zaginąć, bo można się zorientować, że brakuje pewnych rzeczy, ale i tak to, co pozostało, jest bezcenne.
Pomału rekonstruowałam, często dosłownie z okruchów, tamten zaginiony świat, a Czombrów-legenda, Czombrów-mit stopniowo przybierał coraz realniejsze kształty. Z kwerendy wyłaniał się fascynujący obraz codziennego życia w szlacheckim dworze, tym fenomenie bezlitośnie zesłanym w niebyt przez historię. W pewnym momencie czegoś mi zaczęło brakować do całości obrazu. Nie miałam wyjścia. Trzeba było samej tam jechać. Od tamtej pory jeździłam na Białoruś wielokrotnie. I za którymś razem przyłapałam się na tym, że przy wyjeździe stamtąd już zaczynam tęsknić do następnej wyprawy.

*

Każdy pobyt przynosił jakieś odkrycie. Przeszłość, spleciona w przedziwny sposób z teraźniejszością, stopniowo odsłaniała kolejne sekrety. I tak pewnego razu otworzyły mi się oczy na specyficzny urok życia w wielokulturowym Wielkim Księstwie Litewskim, gdzie z racji różnicy liturgicznego kalendarza każde chrześcijańskie święto można było obchodzić dwa razy, jeśli kto miał rodzinę czy znajomych też tego drugiego wyznania. Tego roku, spędziwszy Wielkanoc z rodziną w Polsce, udałam się do Nowogródka na prawosławną, która wypadała tydzień później. Już w samym fakcie, że w jednym roku dwukrotnie miałam przeżyć radość Zmartwychwstania, było coś niezwykłego. Na stacji w Baranowiczach odebrali mnie przyjaciele. Do świąt mieliśmy jeszcze całe trzy dni, więc nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyliśmy na poszukiwanie zamku.
Otóż zamek jest jedynym elementem, którego brakuje w czombrowskiej scenerii, aby obraz Soplicowa był kompletny. Poza tym znajdowało się tu wszystko: drewniany bielony dwór na pagórku, topole, ruczaj, ogród warzywny, nawet kępa brzóz na górce, zwana świątynią dumania, i sernica, o czym będę jeszcze pisać w następnym rozdziale. Jednak nim dojdziemy do zamku, którego niby nie ma, a być może jednak jest, najpierw parę słów o batiuszce.
Poznałam go kilka lat wcześniej. Michaił Linnik, proboszcz cerkwi w Walówce. Miał dziewięćdziesiąt lat i dużo pamiętał, w tym moich pradziadków, jak sadzili drzewa przy wiejskiej drodze (z listów prababci wynika, że to sadzenie było dość szeroko zakrojoną akcją dworu). Kochał Pana Tadeusza, sporo wędrował po okolicy, znał wszystkich i każdy kamień. Uważał, że Czombrów to na pewno Soplicowo, i stanowczo twierdził, że odnalazł zamek. Według niego znajdował się dokładnie w tym miejscu, jak napisał Mickiewicz. Upewniłam się, czy nie miał na myśli Horodyszczyka, słowiańskiego grodziska w parku. Zaprzeczył. Powtórzył wyraźnie, że znalazł zamek z Panem Tadeuszem w ręku. Obiecał, że pokaże nam to miejsce. Nie udało się. Nie należy odkładać rozmów ze starszymi ludźmi. Zmarł w 2003 roku w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, zabierając do grobu tajemnicę zamku w Czombrowie. Jedynej pozycji z soplicowskiej scenografii, której nie możemy ciągle namierzyć, choć podobno powinien jednak być, bo sporo źródeł wspomina o niezachowanej obronnej budowli fundacji wojewody Stefana Kurcza, właściciela tych ziem pod koniec siedemnastego wieku.
I właśnie dlatego w prawosławny Wielki Czwartek znaleźliśmy się w Czombrowie, aby prowadzić poszukiwania. Było nas czworo. Towarzyszyła mi moja tutejsza przyjaciółka Larysa, jej córka Saszka i gość z Anglii, Tony, pierwszy raz na Białorusi. Dla obywatela Albionu wszystko było na razie egzotyczne, potem otrzaska się z tutejszą specyficzną rzeczywistością, a za niecały rok zostanie mężem Larysy i przyjedzie na stałe do Nowogródka hodować kozy. Ale na razie rzuciłyśmy go na głęboką wodę historii i tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego. Gdy wyjaśniłyśmy, o co nam chodzi, okraszając to krótkim wykładem na temat twórczości Wieszcza i możliwych inspiracji miejscowymi realiami, wysłuchał nas z prawdziwe angielską uprzejmością i widać było, że oczy mu się świecą do naszych pomysłów.
Był piękny, ciepły wiosenny dzień. Wyposażeni w rozsypujący się, zaczytany niemal na śmierć egzemplarz Pana Tadeusza oraz w GPS ruszyliśmy na spotkanie przygody. Punktem wyjścia były słowa batiuszki Michaiła, że zamek znajduje się dokładnie tam, gdzie ulokował go Mickiewicz, a zatem należało się spodziewać, że:

O dwa tysiące kroków zamek stał za domem.
Okazały budową, poważny ogromem,
Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków;

Gdzie usytuowany był dwór wiadomo i stamtąd wystartowaliśmy. Najpierw jednak trzeba było podjąć decyzję, w którą stronę odmierzać owe dwa tysiące kroków. Określenie „za domem” nie jest zbyt precyzyjne wcale nie znaczy, że zamek znajdował się na wprost dworu. Mógł być przesunięty w lewo lub w prawo. Czyli pole naszych poszukiwań miałoby kształt wachlarza, którego podstawę stanowiłby nieistniejący dwór. Na wprost jest wysoki pagórek zwany Horodyszyczkiem, dawne słowiańskie grodzisko. Włączony przez mego prapradziadka Juliana Karpowicza do dworskiego parku, dzięki swej wyjątkowej malowniczości i piękności położenia, stanowił największą tego parku ozdobę i dumę, a także doskonały punkt widokowy. Postanowiliśmy wejść najpierw tam i z góry rozejrzeć się po okolicy. Traktując eksperyment z należytą powagą, liczyliśmy głośno kroki, a Tony cały czas kontrolował GPS. Na płaskim szczycie Horodyszczyka okazało się, że przeszliśmy niemal dokładnie tysiąc kroków. A zatem połowa drogi do zamku.
Na świeżym powietrzu apetyty dopisują i po zaliczeniu pierwszego etapu poszukiwań należało wzmocnić nadwątlone siły drugim śniadaniem, składającym się z ciemnego chleba, zwanego wdzięcznie kirpicz, czyli cegła, i (moim zdaniem najlepszych w tej części Europy) serów z miejscowych zakładów mleczarskich Nawagrudskije Dary. Zapiliśmy to kwasem chlebowym produkowanym przez browar w niedalekiej Lidzie. Konsumpcji, niczym w dobrej restauracji „z widokiem”, towarzyszyła jedyna w swoim rodzaju sceneria najbliższej okolicy. Po raz kolejny przyszła mi wtedy do głowy myśl, że słowa nigdy nie oddadzą falowania nowogródzkiego pejzażu, które ani na moment nie zamiera. Kto nie może tu sam przyjechać, powinien koniecznie zobaczyć to na zdjęciach wileńskiego mistrza obiektywu Jana Bułhaka. Jemu udało się uchwycić istotę tego zjawiska.
Pokrzepieni na ciele, rozejrzeliśmy się uważnie, aby ustalić kierunek dalszego marszu i odmierzania następnego tysiąca kroków. Dokładnie na wprost, u stóp bardzo z tej strony stromego zbocza Horodyszczyka ciągnie się płaska łąka, zwana kiedyś Piarechrestem. Nazwa wzięła się stąd, że po tym, jak car Mikołaj I zlikwidował w 1839 roku Kościół unicki, spędzono tu całą greckokatolicką włość z Walówki, Radohoszczy i Nieznanowa, a wtedy batiuszka pokropił wszystkich wodą święconą i zapowiedział, że są prawosławni. Tylko jedna rodzina, Flejtowie, przez przypadek nie była tego dnia na Piarechreście i oni potem przyjęli obrządek łaciński. Podobnie zrobiło wielu innych grekokatolików, którzy nie chcieli przejść na prawosławie
Za łąką, wśród zarośli wije się rzeczka Niewda, Mickiewiczowski ruczaj opływający Soplicowo, która ma wyjątkowo bystry nurt, nie zamarza w zimie, a przed wojną żyły w niej pstrągi. Nawet w upał woda jest tak zimna, że nie da się ustać dłużej niż kilka sekund. Na drugim brzegu leży wieś Radohoszcza, dobrze stąd widoczna. Notowana jest w bardzo starych dokumentach, więc tu zamku być nie mogło. Chałupy ciągną się w prawo aż po horyzont, czyli na ewentualną lokalizację zamku w odległości dwóch tysięcy kroków od dworu pozostaje nam pofałdowany teren na lewo od wsi. Na lewym skraju wachlarza, z kolei, zaczyna się las, a tuż za nim zabudowania Walówki. Pozostaje przestrzeń między tym lasem z lewej a Radohoszczą. Uważnie przepatrujemy faliste pagórki, korzystając z dobrego punktu widokowego, jaki zapewnia najwyższe wzniesienie. Ostatecznie trasę marszu wytyczamy w połowie drogi między niewielkim laskiem flankującym z lewej skrajne chaty Radohoszczy a drogą biegnącą lekko w górę do sąsiednich Jaroszyc, gdzie w czasach Mickiewicza dwór swój mieli Siemiradzcy, którzy zajechali mego przodka Uzłowskiego, o czym będzie mowa w następnym rozdziale.
Po zejściu z Horodyszczyka ruszamy drogą biegnącą skrajem Piarechrestu i wspinamy się na łagodne wzniesienie, komisyjnie licząc i odmierzając kroki. Tysiąc od Horodyszczyka, dwa tysiące od dworu. Stop. Jesteśmy na grzbiecie pagórkowej fali, na otwartej przestrzeni. Ani śladu budowli, tylko wesoło zieleni się wiosenna ruń wiejskiego pastwiska. Z jednej strony widok ogranicza Radohoszcza, z drugiej Horodyszczyk i las od strony Walówki, natomiast z trzeciej i czwartej, od Jaroszyc… No właśnie. Pejzaż ciągnie się aż po bardzo daleki horyzont. Rzecz dziwna, bo choć wcale nie stoimy na wysokim wzniesieniu, tylko w siodłowatym obniżeniu podługowatego pagórka, widać stąd dokładnie całą okolicę. Dużo dalej wzrok sięga niż z wysokiego Horodyszczyka. I od razu przychodzi myśl: jeśli stawiać budowlę obronną, to trudno o lepsze miejsce. Widać stąd cały świat, a więc też zbliżających się wrogów, mających chrapkę na nasz zamek.
Sama powierzchnia ziemi jest dość nierówna, ale żeby się przekonać, czy tam coś jest pod spodem, jakieś cegły i mury, trzeba by pokopać. Nie mamy narzędzi, zresztą głupio byłoby tak kopać kołchozową własność, tym bardziej, że nie tylko my widzimy całą okolicę, ale okolica widzi nas jak na dłoni. Czy batiuszka mógł właśnie tutaj odkryć pozostałości budowli? Może parę lat temu były jeszcze jakieś ślady. Tak szybko wszystko znika, zarasta. Wiem coś o tym, bo jeszcze parę lat temu na solidnych fundamentach czombrowskiego spichrza stał zwykły drewniany dom, już powojenny. Dom ten rozebrano i teraz trzeba dobrze wiedzieć, gdzie w chaszczach szukać pozostałości starej podmurówki z ogromnych kamieni łączonych zaprawą i piwnic. Obecnie nic nie widać spod roślinnej wegetacji. Jak w dżungli.
Tutaj też trudno cokolwiek powiedzieć, choć teren jest otwarty, niezarośnięty krzakami. Batiuszka już nam nic nie wyjaśni. Jedyne, co zostaje, to Mickiewicz i jego dwa tysiące kroków za domem… Parę lat temu archeolodzy kopali na naszym Horodyszczyku i wtedy potwierdziło się, że kiedyś znajdował się tu pogański chram i świątynna osada. Może więc kiedyś ktoś wykopie w tym miejscu „dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków”? Uparcie wracają na myśl znajdowane w różnych publikacjach wzmianki o zamku Stefana Kurcza. W czombrowskim salonie wisiały pochodzące z tamtych czasów portrety jego i małżonki. Przetrwały kilka stuleci, by spłonąć z dworem w 1943 roku. Zamek mógł zatem stać właśnie gdzieś tutaj. Fundacji pana wojewody był kościół Dominikanów w Walówce, później w ramach represji po powstaniu listopadowym zabrany na cerkiew – właśnie tę pod wezwaniem ŚŚ. Apostołów Piotra i Pawła, gdzie przez wiele lat służył Bogu i ludziom batiuszka Michaił.
Obiecujemy sobie, że wrócimy kontynuować poszukiwania, po czym ruszamy na włóczęgę po najbliższej okolicy. Chcemy pokazać Tony’emu Radohoszczę. Wieś ciągnie się przez kilka kilometrów, jest to typowa ulicówka. Prawie wszędzie pusto, bo młodzi przenieśli się do miast, głównie do Mińska, a pozostali niemal sami staruszkowie. Chałupy w większości mocno wiekowe, kilka na pewno jest jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, dużo opuszczonych. Droga biegnąca między nimi ma mocno przedwojenny bruk, jaki pamiętam z bardzo wczesnego dzieciństwa i jakiego w Polsce już się nie uświadczy. To miejsce to wehikuł czasu. Gdyby nie słupy elektryczne, złudzenie wieku dziewiętnastego byłoby całkowite.
Na początku i na końcu wsi stoi prawosławny krzyż przykryty haftowanym fartuszkiem. Stawianie takich krzyży to tutejszy zwyczaj, charakterystyczny dla kresowego mistycyzmu. Nie tylko w prawosławnych wioskach tak robiono, w katolickich też. Wierzono bowiem, że krzyże stojące przy głównej drodze będą chronić przed nieszczęściem, ale obowiązkowo musiały być postawione w ciągu jednej nocy od zachodu do wschodu słońca i zrobione z drzewa jeszcze rosnącego w lesie. Po zmroku mężczyźni jechali do lasu, przy blasku ognia ścinali drzewo i obrabiali. Inni w tym czasie szykowali miejsce, a kobiety przędły nici lniane i na krosnach w pośpiechu tkały fartuszek, po czym jeszcze haftowały na nim krzyżyk, śpiewając przy tym pobożne pieśni. Tę pracę też należało wykonać przez jedną noc. O świcie wkopywano krzyż i wieszano fartuszek przy wtórze śpiewów i modlitw.
Krzyż mający bronić od złego stał też w czombrowskim parku u wylotu drogi prowadzącej w stronę nieistniejącej już Muchówki – folwarku na terenie czombrowskiego majątku – i jak najbardziej istniejącej do dziś wsi Nieznanowo. Mam zdjęcie prababci Marii Karpowiczowej stojącej pod nim. Po kroju ubioru sądząc, są to czasy pierwszej wojny.
Wieś jest prawie wyludniona, ale widać, że przemarsz naszej czwórki stanowi wyraźne urozmaicenie w monotonii codziennego życia. Nieliczni mijani mieszkańcy przyglądają się nam dyskretnie, czasem ktoś zagaduje. Jeden mężczyzna, niewątpliwie lekko zawiany, wylewnie zaprasza, abyśmy do niego wstąpili. Wyraźnie brakuje mu towarzystwa do kielicha. Grzecznie odmawiamy, a on na szczęście nie jest zbyt natarczywy i delikatnie się wycofuje. My dalej rozkoszujemy się dziewiętnastym wiekiem i zachwycamy się kotami. To niezwykłe zjawisko na Białorusi. Tak urodziwe zwierzaki i w takich ilościach jak tu, widziałam dotąd tylko w Ligurii, która z nich słynie. W najbardziej zapadłej wiosce można spotkać piękności o wyraźnej przymieszce którejś z klasycznych ras, persów, syjamów czy niebieskich rosyjskich. Na Kocią Miss Radohoszczy wybieramy jednogłośnie długowłosą czarnulkę, której połyskliwa sierść miejscami przechodzi w jaśniejszy, brunatny odcień. Jest łaskawa, pomrukując mości się zalotnie na płocie i nastawia do głaskania. Wyraźnie faworyzuje naszego przybysza z Anglii, któremu z kolei podoba się ten świat zaginiony, w Europie zachodniej dawno już wymarły. Wszyscy dobrze się w nim czujemy. Swojsko i spokojnie. Wyjaśniamy jeszcze Tony’emu, że przypieczętowane czerwoną gwiazdą tablice wisząca na niektórych domach głoszą dumnie, iż tu mieszka bohater wielkiej wojny ojczyźnianej.
A mnie się przypomina, jak rok czy dwa wcześniej, pijane słońcem po kilku godzinach opalania się w lipcowy dzień pośród czombrów kwitnących na zboczu Horodyszczyka, powędrowałyśmy z Larysą do Radohoszczy szukać moich korzeni. Larysa czujnym okiem wypatrzyła skryty w gęstych zaroślach mostek na Niewdzie, dzięki czemu zrobiłyśmy skrót na skos przez Piarechrest, zamiast iść drogą naokoło. Któraś z kolei zapytana przez nas kobieta skierowała nas do mocno leciwego, niemal bezzębnego starszego człowieka. Okazało się, że doskonale pamiętał moich dziadków i pradziadków. Aleksander Flejta. Nazwisko Flejta jest mi dobrze znane z dokumentów i to również tych najstarszych, i z rodzinnych opowieści. Flejtów było sporo w Radohoszczy i w sąsiednim Nieznanowie. Zosia Flejta służyła w Muchówce, u Józefa Karpowicza, brata mego dziadka.
– A wy wnuczka Janusza czy Józia? – pyta.
– Janusza – odpowiadam. A wtedy on śmieje się do mnie i oczy mu się śmieją i zaczyna snuć opowieść. Po białorusku. Jak tu było pięknie, jakie kwiaty, owoce, mostki, ścieżki. Wszystko zadbane. Wycieczki autobusem przyjeżdżały, po kilka tygodniowo. Do Mickiewicza. Dzieci ze wsi pani do dworu zapraszała na choinkę, cukierki dawała, książki pożyczała. Sama książki tłumaczyła i wszystko, co zarobiła, dała na kościół. Dwa tysiące wzięła za taką książkę. Sześć języków znała. Przedstawienia po chatach urządzała. I starzy w nich występowali, i młodzi. Dzieciaki uczyła w szkole. Raz, jak przyjechali goście, zawołali go z dworu i kazali wiersz mówić. To on powiedział Świteziankę i tak ładnie, że pani dała mu dziesięć złotych. A wtedy dniówka w polu była dwa złote.

 
Wesprzyj nas