Jest tylko kilka takich radiowych głosów, których brzmienie rozpoznajemy bezbłędnie już po kilku wypowiedzianych słowach i które zarazem budzą jak najlepsze skojarzenia, bo reprezentują to, co w polskim radiu najszlachetniejsze. Marek Niedźwiecki jest z całą pewnością jednym z nich.


Dziennikarz, którego przedstawiać nie trzeba, bowiem jego nieśmiertelne audycje, zarówno te dawne, już nieemitowane, jak i nowe, aktualnie słuchane, są klasyką radiofonii. W swojej nowej książce pan Marek zdradza, co działo się za kulisami najsłynniejszych programów, mówi, jak wyglądała praca w radiu lat 70. i 80, ogląda się za siebie, by podzielić z czytelnikami najciekawszymi epizodami ze swojego życia.

Jego nazwisko pozostaje marką, które oznacza wyjątkową jakość w polskim dziennikarstwie. Obok Piotra Kaczkowskiego, Wojciecha Manna, Piotra Kosińskiego jest przecież najlepszym przykładem na to, że ambitną treść można połączyć z atrakcyjną formułą przekazu i zyskać tym samym grono bardzo wiernych słuchaczy. Nie inaczej postępuje jako autor, bo w swojej książce z humorem i wdziękiem opisuje życiowe doświadczenia, ale definiuje też przy okazji własne dziennikarskie credo, próbuje dotknąć sensu pracy, której poświęcił się bez reszty.

Książka nie jest tradycyjną autobiografią, choć z pewnością ci, których interesuje prywatne życie pana Marka, nie będą zawiedzeni. Dzieciństwo spędzone w małej miejscowości Szadek, w której narodziła się tak wcześnie radiowa pasja, studia inżynierskie, pierwsze kroki w pracy radiowca, wreszcie spotkania z wielkimi gwiazdami, współpraca z najlepszymi dziennikarzami epoki, uwielbienie całej masy młodych ludzi, dla których „Lista Przebojów Trójki” była fenomenem o randze pokoleniowego przeżycia. Wszystko to składa się na zaprezentowany tu w skrawkach arcyciekawy życiorys, który zostaje też uzupełniony o historię miłości. Miłości do Australii – kraju, do którego Niedźwiecki lubi czasem uciec, chcąc schronić się przed polską codziennością, ale także miłości
do kobiety, która o mały włos nie została jego żoną…

Niedźwiecki pozostaje bezkompromisowy. Tak jak niegdyś dzielnie walczył o dobry gust słuchaczy, dzieląc się najlepszą muzyką, którą zdobywał, nagrywał i wyszukiwał po świecie, tak dzisiaj nie godzi się na zalew medialnej bylejakości, krytykuje plastikowy blichtr, który serwuje nam telewizja, ale też niejednokrotnie popularne rozgłośnie radiowe. Zabawne anegdoty z życia mediów przeplatają się tu z czasem gorzkimi wspomnieniami o przyjaciołach z Trójki. Opowieści o latach świetności polskiego rocka i zarazem Polskiego Radia towarzyszą dość ostrej diagnozie stawianej dzisiejszej kondycji mediów. Przeszłość jest tutaj tak samo obecna jak teraźniejszość. Najjaśniejsze, ale i też przykre punkty na ścieżce radiowej kariery opowiadane są przez autora nie w oderwaniu od tego, co teraz dzieje się w polskim radiu i na polskiej czy światowej scenie muzycznej.

Marek Niedźwiecki, przez kolegów zwany „Niedźwiedziem”, zgodnie z tytułem swojej książki udowadnia, że nie zdziadział. To, co przynosiło mu w życiu największą radość – kontakt ze słuchaczem, możliwość dzielenia się muzyką – pozostaje jego prawdziwą pasją, której nigdy pewnie nie porzuci, choć z zaskoczeniem odkrył niedawno, że skończył już sześćdziesiąt lat i „grozi” mu emerytura. Oto fascynujący autoportret człowieka, którego głos zna cała Polska, dziennikarza, który stał się jedną z największych radiowych osobowości.

„Marek Niedźwiecki to 100 procent radia w radiu”. – Muniek Staszczyk
„Mało kto ma taki głos muzyczny i umiejętność wyławiania pereł w morzu miałkości. I głos, który powoduje, że czuję się bezpiecznie”. – Anna Maria Jopek
„Marek jest jednym z gigantów, którzy ukształtowali muzyczne gusta Polaków”. – Grzegorz Miecugow
„Zawsze go ceniłem. Ze zwykłego „dzień dobry” potrafi zrobić audycję”. – Kuba Wojewódzki
„Głos, elegancja, magia, nastrój” – Marcin Meller
„Muzyczna encyklopedia, wspaniała osobowość i najpiękniejszy głos w historii radia. Long live the Bear!” – Basia Trzetrzelewska

Marek Niedźwiecki – ur. 1954 r. Dziennikarz muzyczny, jeden z najwspanialszych głosów polskiego, radia, twórca Listy Przebojów Programu Trzeciego, pomysłodawca wielu serii płytowych, m.in. Smooth Jazz Cafe. Samotnik, podróżnik, miłośnik Australii.

Marek Niedźwiecki
Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 21 maja 2014

Rozdział 15

w którym stwierdzam, że moi słuchacze to świetni ludzie, oprócz kilku groźnych

Mój słuchacz podliczył, że odbyłem w życiu łącznie sto trzydzieści dwie podróże. To niesamowite. Korzystam chętnie z tych danych od fanów, bo sam nie prowadzę takiej buchalterii. Skąd ludzie mają takie dane o mnie – nie wiem. To byłoby nawet przerażające, gdybym nie znał tego fana, który obliczył mi podróże. Ale poznałem go, bo przyjeżdża na zloty fanów Trójki – Robert z Dębicy, normalny chłopak. Ma dziecko, rodzinę. Z tym tylko, że jest fanem, a właściwie fanatykiem.
Różni są ci fani. Czasami to dość nerwowe przypadki – właściwie całą książkę mógłbym o tym napisać.
Szaleni słuchacze radiowi, których spotykałem w latach osiemdziesiątych, działali na zupełnie innej zasadzie, niż jest to dziś. Dziś jest bardzo dużo jadu. Ludzie piszą mi na przykład w mailach: ty CH, jesteś K, która współpracuje z radiem reżimowym.
Do pewnego stopnia jestem w stanie zrozumieć, że są ludzie w Polsce, którzy mają takie problemy. Ale kiedyś to było inne, chyba jednak bardziej niewinne.
Nie zapomnę pewnego dnia, kiedy mój samochód stał zaparkowany przed redakcją – to musiał być 1993 rok, bo to była epoka „Auto Das Jahres Renault Clio” – wyszedłem z redakcji po liście i podbiega do mnie jakiś facet. Kątem oka go zobaczyłem. Szedłem z teczką, wrzuciłem ją na tylne siedzenie i widzę, że ktoś bardzo szybko podchodzi. Pomyślałem, że chce zapytać, którędy się idzie do Łazienek, albo coś takiego, a on: dlaczego pan mnie podsłuchuje przez radio? I widzę, że ręce mu latają, więc jest poważny problem. Do dziś nie wiem, skąd mi taki pomysł przyszedł, z góry chyba, żeby go zapytać: A gdzie pan mieszka? Mówi: Na Żoliborzu. Odpowiedziałem: Na Żoliborzu nie podsłuchujemy. Facet się odwrócił i odszedł. A ja wsiadłem do samochodu, podjechałem pod Łazienki, ponieważ to jego trzęsienie rąk przeniosło się z kolei na mnie i musiałem się uspokoić.
Pamiętam też faceta, który przyjechał do radia na Myśliwiecką, przywiózł mi całą torbę kaset magnetofonowych i powiedział: Tam jest nagrane, że pan cały czas do mnie mówi. Przesłuchałem jedną kasetę, to była muzyka. On był z zawodu kierowcą TIR-a, więc albo mu się jakieś obce dźwięki nakładały, albo miał widzenia, ale powiedział: Musi pan coś z tym zrobić, bo ja tak nie mogę żyć. I co ja mogłem zrobić?
Trudno mi zapomnieć także pewną panią Basię – była świetna. Kiedyś zadzwoniła do redakcji, a ja nie chciałem z nią gadać i telefon odebrał kolega. Pani Basia chciała zaprosić Marka Niedźwieckiego na wesele. Chciała mi kupić garnitur. Mówiła, że pokrywa wszystkie koszty. A ponieważ kolega powiedział jej przez telefon, że pan Marek nie jest zainteresowany, to ona się spytała, czy może on by przyjechał na to wesele. I znowu: Pan się nie martwi, ja wszystko pokrywam. Kolega prawie zszedł ze śmiechu i musiał odłożyć słuchawkę.
Ale ona zadzwoniła jeszcze raz. Odebrał inny kolega i mówi: Mamy pani telefon, namierzamy pani adres, proszę do nas więcej nie dzwonić. Pani krzyczała: Ty CH! No, taki to był fertyczny rodzaj kobiety. Ale to też nie koniec – ona do mnie dzwoniła do domu. Nie wiem, skąd miała telefon – myślę, że moje nazwisko po prostu było w którejś książce telefonicznej. Z upływem czasu dzwoniła coraz bardziej pijana. Czasami wracałem do domu po liście, a na sekretarce było siedemnaście wiadomości od niej. W tle tych wiadomości coraz głośniej grała muzyka disco-polo, a pani nadawała już coraz bardziej odważnie. To było – jak by to powiedzieć – niekomfortowe. Trochę trwało, ale skończyło się nagle – po prostu przestała dzwonić, pisać, przyjeżdżać.
Natomiast Zenobia była królową listów do redakcji. Bardzo długie były te jej listy, czasami kilkunastostronicowe. To się działo ponad dwadzieścia lat temu, pani Zenobia była wtedy po pięćdziesiątce. Listy słała zawsze pocztą poleconą. Z czasem przestałem już otwierać, otwierała je dziewczyna, która pracowała w sekretariacie. Opowiadała mi, co Zenobia pisze. Na przykład: umówiłam się z tobą pod Domem Chłopa, czekałam, wysyłałeś tam swoich szpiegów, którzy patrzyli się na mnie, ale sam nie przyszedłeś. Albo: rozbawiłeś mnie „Powtórką z Rozrywki” do łez. Albo: „Muzyka Nocą” była świetna. Czyli ja byłem dla niej Pan-Całe-Radio. Jak włączała radio, to zawsze myślała, że jej Marek dla niej gra.
Potem zaczęły przychodzić paczki od Zenobii. Aż kiedyś zgłosiła się do portierni na Myśliwieckiej kobieta z rodziny Zenobii i powiedziała: Proszę pana, my już nie wiemy, co mamy z nią zrobić. Ona przyjeżdża do Warszawy i mówi, że pan ją wzywał. Niech pan coś zrobi, niech pan jej coś powie przez radio. Wzięliśmy więc telefon do Zenobii i Monika Olejnik zadzwoniła do niej i powiedziała, że jesteśmy małżeństwem, mamy dwójkę dzieci, a trzecie w drodze, że Monika nie może się denerwować, a starszy syn właśnie wygrzebał listy od Zenobii i że Monika stanowczo sobie nie życzy, żeby pani do męża takie rzeczy pisała.
Na to Zenobia przysłała telegram: To już koniec, twoja Zenobia. Ale za trzy dni następny telegram: ok, niech urodzi trzecie dziecko, zabieraj dzieci, przyjeżdżaj do mnie do Gdańska, wychowamy je razem. Potem Zenobia przerzuciła się na Pawła Sztompke.
Kiedyś robiłem czytanie wierszy Poświatowskiej nocami – trzy godziny bez reklam, bez wiadomości; można było zbudować rzeczywiście refleksyjny nastrój. Aż mi Zosia Kruszewska, realizatorka, mówiła: dramat, pół Polski popełni samobójstwo. Właśnie po którejś z takich audycji dostałem telegram: Zrozumiałam, przyjeżdżam, czekaj na mnie na dworcu dwudziesta trzecia piętnaście.
Nie wolno się zbliżać na intymną odległość ze słuchaczem. To nie ja jeden, nie pierwszy, nie ostatni byłem adresatem takich wiadomości. Takie rzeczy się zdarzają, że ktoś za dużo powie w radiu. Kiedy mówię na antenie „kocham cię”, to część ludzi myśli: on do mnie mówi. Do tej pory mam takich. Wczoraj na blogu napisałem: Korsyka 2014? I jakaś pani mi odpowiedziała: Zawsze marzyłam o tym, żeby pojechać z tobą na Korsykę, do Australii nie, bo nie mogę tak długo, ale tydzień na Korsyce chętnie.
A od moich prawdziwie miłych słuchaczy dostaję ciągle prezenty. Oczywiście przede wszystkim misie. Dzielę się nimi ze światem – wcześniej z moimi siostrzeńcami i bratankami, a teraz – bo tamci już wyrośli – misie wędrują do innych dzieci. Ale kilka niedźwiadków, w tym dwa misie koala, mam w domu.
Zdarzają się bardziej oryginalne podarunki – jakiś czas temu w moje urodziny przyjechał do Warszawy mój nieformalny fan-klub (przy okazji pochwalę ich tutaj, bo zrobili bardzo fajną stronę: www.lpmn.pl, skrót od lista przebojów Marka Niedźwieckiego, na której jest właściwie wszystko co robię, audycje, wywiady etc.). No więc spotkaliśmy się w restauracji Pekin, bo taką mamy świecką tradycję, i okazało się, że każdy z nich przywiózł mi jakiś wyrób swojej domowej kuchni. Grzybki i ogórki już pożarłem, ale do dzisiaj mam dżem agrestowy od Igora z Radusza, dżem truskawkowy od Mirki z Pruszcza Gdańskiego i szczawik od Heleny z Kętrzyna.
Bardzo często dostaję, rzecz jasna, miód. W tym jeden z najlepszych miodów, jakie w życiu jadłem – ciut pikantny leatherwood z Tasmanii. Pszczoły robią go z pyłku kwiatów drzewa o nazwie leatherwood, po polsku to się nazywa miód rzemienicowy. A miód faceliowy, który kupuję w Górach Izerskich, jest najlepszy w Polsce. Jest z facelii, takich drobnych niebieskich kwiatków, ma niezwykły fioletowawy kolor i smak nieba.
Zdarzają się też spiżowe figurki niedźwiedzi, deska kuchenna z wyrzeźbionymi pierwszymi literami Smooth Jazz Cafe i moje portrety wykonane metodami chałupniczymi.
Głównie jednak mnie dokarmiają – ostatnio jesienią dostałem wielką ilość jabłek. Chwaliłem gdzieś odmianę lobo, że jest najlepsza, więc słuchacz-sadownik przywiózł mi inną, żeby udowodnić, że jest pyszniejsza. Rzeczywiście, jabłka były rewelacyjne.
Najdziwniejszy prezent, jaki dostałem do radia, to była laleczka voo-doo z moją twarzą. Mam nadzieję, że z dobrymi myślami mi to przesłano, bo nadawca nie dołączył szpilek…
A gigantyczny trzymetrowy miś, który rezyduje ze mną w jednym pokoju na Myśliwieckiej, to o dziwo nie mój prezent, tylko Artura Andrusa.

 
Wesprzyj nas