Zbiór esejów o kulturze i sztuce francuskiej, wspaniała literacka uczta.



Długi i pełen namiętności związek Juliana Barnesa z Francją zaczął się ponad czterdzieści lat temu. Jeden z największych współczesnych brytyjskich prozaików i eseistów najpierw był sceptycznym obserwatorem podczas rodzinnych wypraw samochodowych do Francji, potem nauczycielem w szkole w Bretanii, a w końcu studentem języków i literatury, który przemierzył wzdłuż i wszerz Francję, doskonale poznając jej kulturę.

Zebrane w tomie “Coś do oclenia” eseje, pisane w ciągu ponad dwudziestu lat, świadczą o pełnym przenikliwości uwielbieniu, jakie Barnes żywi wobec “kraju bez brukselki”.

Zakres jego obserwacji jest szeroki. Z łatwością przechodzi od krajobrazu do literatury, od kuchni do książek Flauberta, od filmu i piosenki do Tour de France. Humor, wyczucie chwili i inteligencja nigdy go nie zawodzą. Zbiór esejów o kulturze i sztuce francuskiej “Coś do oclenia” to wspaniała literacka uczta.

“Wydaje się, że Julian Barnes zrobił dla brytyjsko-francuskich stosunków więcej niż ktokolwiek od czasów Edwarda VII”
– Daily Telegraph

“Ktoś, kto pisze tak dobrze o literaturze francuskiej, o Flaubercie i o Francji, naprawdę zasługuje na Legię Honorową”
– Bernard Pivot, Apostrophes

Julian Barnes ur. w 1946 roku jeden z najwybitniejszych brytyjskich pisarzy, laureat Nagrody Bookera za powieść „Poczucie kresu” w 2011 roku. Wielokrotnie nominowany do tej prestiżowej nagrody: za „Papugę Flauberta” – połączenie eseju i powieści opartej na biografii Gustawa Flauberta, książkę „Anglia, Anglia” i detektywistyczno-historyczną powieść „Arthur&George” (która trafiła w 2005 roku na listę bestsellerów „New York Timesa”). Uznawany za czołowego angielskiego postmodernistę Barnes zdobył także literacką nagrodę Davida Cohena, francuskie Prix Médicis i Prix Fémina, a w 2004 roku został odznaczony Komandorią Orderu Sztuki i Literatury za popularyzowanie sztuki francuskiej. Tłumaczony na 30 języków pisarz przez trzy lata pracował także jako leksykograf, należał do redakcji „Oxford English Dictionary”.
Jako felietonista i krytyk literacki współpracował z brytyjskimi pismami, m. in. „The Observer”, „New Statesman” i „New Review”.

Julian Barnes
Coś do oclenia
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 kwietnia 2014


Wiosną 1998 roku wybrałem się na pieszą wędrówkę w Vercors, na południe od Grenoble. Był nieskazitelny majowy poranek; przemierzaliśmy we dwóch wyżynną równinę tuż pod linią śniegu. Darń, tak nieskazitelna, że można było wytyczyć na niej aleje golfowe, była poprzecinana cienkimi, czystymi strumieniami; rosły tu w chełpliwej obfitości – natura pokazywała, co potrafi, jeśli tylko zostawić ją w spokoju – goryczki, szarotki alpejskie, narcyzy, jaskry i storczyki; kilka razy, na tle topniejącego śniegu, dostrzegaliśmy zapewne sylwetkę małego lisa, chyba że świstaki osiągają tak duże rozmiary. Zamknięta na kłódkę szopa świadczyła o sporadycznej obecności człowieka na poza tym niezmiennym skrawku francuskiej ziemi. Późnym popołudniem zeszliśmy do niewielkiej wioski – około czterdziestu budynków wciśniętych między dwa wzgórza. Kiedy trawa ustąpiła miejsca czemuś w rodzaju asfaltu, napotkaliśmy kolejną cząstkę odwiecznej Francji: wieśniaka wypasającego kozy w miejscu publicznym. Był wiekowy, ogorzały i bezzębny, towarzyszył mu psychotyczny, zły kundel; wieśniak opowiadał nam długą historię swojego reumatyzmu, od czasu do czasu, jakby w charakterze przerywnika, walił najbliższą kozę kijem, wzbijając kurz z jej grzbietu.

Wioska wyglądała tak, jak tego oczekiwałem: kościół, wyschnięta fontanna, dawna szkoła z wypłowiałym RF na fasadzie, boulangerie otwarta godzinę dziennie, auberge, dwa schroniska. Niektóre domy zostały świeżo odnowione – kamień przypominał pergamin, a zaprawa budyń; inne znajdowały się in restauro. Przy obiedzie spytaliśmy madame, ilu indigenes wciąż mieszka w wiosce. Tylko jeden, odparła: wieśniak, którego właśnie spotkaliśmy. Może wygląda na osiemdziesiąt lat, oznajmiła, ale ma sześćdziesiąt – „mimo że prowadzi bardzo bio, bardzo ecolo życie”. Zgodziliśmy się, że można mieć zbyt dużo bio i ecolo w życiu. Czy to alkohol był przyczyną widocznego zniszczenia? Nie, nie u niego: to jego kuzyn, przedostatni wieśniak, zwykł pić ponad miarę. Albo przynajmniej pijał, aż pewnego dnia zszedł z gór, żeby zagłosować, i ktoś w kawiarni powiedział mu, że nie wygląda najlepiej. Wzięli go na obserwację do szpitala i nie mógł pić przez osiem dni, a potem od razu umarł.

Ostatni Wieśniak prowadził ściśle unormowane życie: wstawał o piątej i szedł w góry zebrać chrust na ogień rozniecany rytualnie o piątej po południu, każdego dnia, bez względu na porę roku i pogodę. Żył z kozami i z kóz, miał trochę pieniędzy, ale nie wydawał ani grosza. Nigdy się nie ożenił. „Przypuszczam, że mógłby sobie wziąć Rosjankę” – powiedziała madame. Wciąż niedaleko stąd odbywają się spotkania kawalerów, na które tradycyjnie przychodzą kobiety szukające mężów. Przed laty były to Portugalki i Hiszpanki; obecnie są to Polki albo Rosjanki. Ale takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Na razie wszyscy w wiosce załatwiają sprawunki dla Ostatniego Wieśniaka („Podziękował mi dopiero po piętnastu latach”). Nie prowadzi samochodu – i według przybyszy – nie przetrwałby zimy bez ich pomocy. W którymś momencie on, indigene, umrze, a wtedy wioska, która wydawała się na pierwszy rzut oka taka autentyczna, stanie się całkowicie fałszywa – albo, jeśli wolicie, przestanie odradzać się na nowo dla współczesnego świata. Będzie żyć z turystyki zamiast z rolnictwa; będzie uzależniona od samochodów i zakupów w supermarketach; i będzie wyludniona w zimie. Sezonowa wioska, od czasu do czasu powtarzająca czynności, które jej założyciele i ich potomkowie wykonywali z konieczności, przekonania i nawyku.

La France profonde zniknęła w ciągu naszego wieku albo, w najlepszym razie, jest obecna w skażonej postaci. Edith Wharton to przewidziała, pędząc samochodem przez kraj z Henrym Jamesem u boku. „Trywialna zmotoryzowana turystka”, jak określała samą siebie, przewidziała też inne niszczycielskie czynniki: wojnę, pokój, technologię informacyjną, masową turystykę, uprzemysłowienie rolnictwa, nieskrępowany wolny rynek, amerykanizację, eurofiksację, chciwość, krótkowzroczność, pełen samozadowolenia ahistoryzm.

Dawne państwa narodowe Europy ujednolicają się stopniowo, tworzą stadne grupy międzynarodowych konsumentów, których odróżnia tylko język. Czy jest to uczciwa – albo przynajmniej jedyna – cena, jaką się płaci za uniknięcie nawracających spazmów kontynentalnej wojny, która odciskała piętno na naszej historii? Być może. Czy Ostatni Wieśniak wolałby zacząć życie teraz – z lżejszą pracą, korzyściami socjalnymi, subwencjami z Brukseli, pornografią satelitarną i wozem terenowym? Być może. Lecz także z obniżeniem ambicji w kwestii przywództwa europejskiego i zanikaniem wyrazistości europejskich narodów. Staramy się nadać naszemu bezbarwnemu regionowi charakter poprzez pewne totemiczne kulty albo, jeśli to konieczne, przez wskrzeszenie tradycji. Francuzi są w tym równie biegli jak wszyscy inni, a niechęć frankofila wobec takiego rozcieńczenia galijskiej esencji jest tym silniejsza, że Francuzi zawsze żywili największe oczekiwania, zarówno w stosunku do siebie, jak i Europy.

Historyk Richard Cobb wybrał się po raz pierwszy do Francji w 1935, do Paryża, w którym wciąż przebywała Edith Wharton, choć bardziej fascynowało go zwykłe życie niż literacka pielgrzymka: uliczne stragany i połykacze ognia, wędrowni muzycy i prostytutki, siłacze skuci łańcuchami, uprawiający z radością „droit de pave na szerokich chodnikach”; świat obskurnych barów i maleńkich restauracyjek z czterema stolikami; bujność, potoczystość i radosna anarchia codzienności, a za tym wszystkim ta godna pozazdroszczenia swoboda przyjemności, która tak bardzo przyciąga wstrzemięźliwych Anglików. Rozkoszował się ostrą wonią metra i wesołą plateforme d,autobus (ulubiony lejtmotyw Cobba obok zliszajonych murów na obrazach Utrilla i faux manoir normand), przyznając i jednocześnie udowadniając, że miasto można tak naprawdę poznać tylko na piechotę.

Zyskał, jak sam się wyrażał, „drugą tożsamość”, nie żałował częściowej utraty angielskości i uwielbiał, kiedy go pytano, czy jest Belgiem (choć jest to zazwyczaj nieco fałszywy komplement ze strony Francuzów pod adresem ludzi francuskojęzycznych). Miał jedną francuską żonę (jeśli wierzyć indeksowi w książce Paris and Elsewhere) albo dwie (jeśli polegać na różniących się opisach kogoś, kto teoretycznie mógłby być tą samą kobietą); potem angielską; także, jak się zdaje, dzieci. Wcześniej, a może w tym samym czasie, zyskał godną konesera wiedzę na temat prostytucji: „Większość paryskich burdeli przypominała z reguły toalety publiczne – angielskie, nie francuskie”. Życie Cobba stało się tak francuskie, że zaczęły mu się przytrafiać rzeczy francuskie: zwykł odwiedzać w każdy roboczy dzień, przez okrągły rok, Gaby la Landaise, prostytutkę z Dax (sądzę, że jesteśmy pod koniec lat czterdziestych czy na początku pięćdziesiątych), aż pewnego piątku dowiedział się, że właśnie wsunęła sobie lufę rewolweru w usta i zastrzeliła się „w jednej z tych skromnych sypialni na piątym piętrze, pod numerem 78”. Kolejna drobna sprawa dla Maigreta. Jednocześnie historia, która pochłonęła Cobba, stała się tak francuska jak jego tożsamość. Nie tylko dotyczyła wyłącznie Francji, zwłaszcza Rewolucji i zwłaszcza jej późniejszych etapów, ale była też pisana i publikowana po francusku: jego pierwsza książka po angielsku ukazała się dopiero wtedy, gdy miał pięćdziesiąt dwa lata.

Francja Cobba nie jest Francją typowego angielskiego frankofila, który woli południe, wiejskie okolice, słońce, zwodniczo oryginalną wioskę i lubi wszystko, co jest tak różne od Anglii, jak to tylko możliwe. Cobb wolał miasta (rzeczywiście, rzadko zdaje się dostrzegać sielskość); kochał północ, która obejmowała także Belgię. Jeśli już wybierał się na południe, to do wielkich centrów w rodzaju Lyonu i Marsylii. Miał nałóg chodzenia, zwłaszcza chodzenia po miastach; nie jest jasne, czy kiedykolwiek prowadził samochód. Z pewnością preferował transport publiczny, który dawał
możliwość podsłuchiwania i przypadkowej obserwacji. Nie był w żadnym wypadku snobem – pobyt w armii brytyjskiej, jak twierdził, pozbawił go klasowości – tyle tylko, że z reguły nie wierzył średniej i wyższej klasie (historia, jak można by powiedzieć, już im uwierzyła). Wolał les petites gens zarówno w życiu, jak i pisaniu: drobnych handlarzy, lud pracujący, służących, praczki, pomocników perukarzy, oszustów karcianych, woziwodów, prostytutki, nierobów, drobnych przestępców; jego najbliższym francuskim przyjacielem był dezerter i złodziej w jednej osobie.

Choć demokrata z przekonania, dość się napatrzył na Francuską Partię Komunistyczną, by nie mieć zaufania do systemów opartych na powszechnej wierze. Nie miał ochoty jeść z tych talerzy, na których, gdy jedzenie znikało, pojawiał się z wolna dobrotliwy portret Stalina autorstwa Picassa. Był, wedle własnych słów, „bardzo samotną osobą”. Był także, o czym sam zaświadcza, towarzyski i wesoły; lubił wypić. Czyli człowiek paradoksalny, samotnik otoczony kompanami. Także paradoksalny historyk, ponieważ w życiu potrzebował porządku i rytuału, by bronić się przed chaosem i brutalnością, a mimo to poświęcił karierę jednemu z najbardziej bezładnych i brutalnych okresów w dziejach Francji.

Jego pisarstwo społeczne jest osobiste i impresjonistyczne, podczas gdy historyczne ma swe źródło w archiwach i jest fanatycznie szczegółowe. Jedno i drugie jednak opiera się na tych samych zasadach, ma wspólne źródło: bardzo angielskie zamiłowanie do tego, co partykularne i lokalne, w połączeniu z lekceważeniem teorii, schematu i naczelnej struktury, z pogardą wobec generalizacji, nie mówiąc o „modelach”. W charakterystycznie rozbudowanym zdaniu poruszającym ten problem, po opisaniu pięciu lat rewolucyjnego chaosu, po ustaleniu prawdziwej tożsamości wszystkich aktorów, zwłaszcza spośród najniższych warstw społeczeństwa, Cobb odwołuje się do „historyka niczym policjanta i innych represyjnych władz”. Cobb lubił to porównanie w jego łagodnej formie: historyk jako detektyw, który się nie spieszy, nigdy nie wyciąga pochopnych wniosków, poznaje geografię przestępstwa, krąży po ulicach, łyka anyżówkę, węszy w powietrzu, zadaje zbędne z pozoru pytania. Ale trop ma też drugą stronę: a zatem inspektor Maigret jest dla Cobba „historykiem nawyku, deja vu… historykiem nieprzewidywalnego… historykiem klasy”; może być do jakiegoś stopnia nieświadomy zmiany, jest jednak niezwykle wyczulony na „nawyk, rutynę, logiczne założenie, banalność, codzienność, sezonowość, pospolity konserwatyzm”. Oto historyk/detektyw jako cnotliwy śledczy, jednak rzucona mimochodem przez Cobba aluzja do „innych represyjnych władz” każe nam zwrócić uwagę także na pewien minus prowadzonych przez historyka poszukiwań klarowności i pewności: apodyktyczne traktowanie ludzkości, sztywna klasyfikacja, podejmowanie decyzji z perspektywy odległego czasu, depersonifikacja, przemilczenia, wygodna niepamięć.

Cobb był „historykiem indywidualności” w obu znaczeniach tego określenia. W jego przekonaniu, historia „nigdy nie stanowiła debaty intelektualnej”; nie zaczyna się od argumentu albo teorii. Upiera się z solidnym i celowo obraźliwym pragmatyzmem: „nie wiem, o co chodzi w historii, ani jakiej społecznej funkcji służy. Nigdy nie poświęciłem temu nawet jednej myśli”. Woli zacząć od przeciwległego końca, od konkretnej osoby w konkretnym miejscu i konkretnym czasie. Przemierzywszy niezliczone ulice, Cobb był świadomy wpływu miejskiej geografii na wszelkie aspekty historycznego wydarzenia: zdawał sobie doskonale sprawę, że rzeka przenosi wiadomości tak, jak przenosi kloce drewna; że mosty niczym strumienie przenoszą mieszkańców przez całe miasto, tym bardziej ułatwiając kontrolę tożsamości, aresztowanie, nawet morderstwo. To, jak Cobb przedstawia wpływ geografii i granic administracyjnych na rozwój Lyonu – wyższe budynki, ciemniejsze ulice, społeczeństwo bardziej „pionowe”, sieć pasaży bardziej sprzyjająca zbrodni i ucieczce – świadczy o jego mistrzostwie.

Także na poziomie ulicy poszukuje on swoich historycznych bohaterów. Inicjatorzy Rewolucji interesują go mniej niż pełen gorliwego zapału rzeźnik, sceptyczny piekarz i zdezorientowany wytwórca świeczek, którzy zajmują najniższe miejsca w łańcuchu dowodzenia. W kluczowym dla swej postawy fragmencie odróżnia własne podejście do elit rewolucyjnych od tego, które charakteryzowało Alberta Soboula:

Owszem, nadaje bojownikom imiona, ale nie przyznaje im cnoty osobowości. W rezultacie możemy się zorientować, w jaki sposób działali, ale nie mamy dosłownie żadnego pojęcia o tym, jacy byli, czy kierowali się szczerością, czy też marnowali czas, czy chodziło im o rozgłos, czy też o korzyści sprawowanego urzędu, czy odznaczali się normalnością, czy też byli pomyleńcami. Musimy po prostu zaakceptować fakt, że byli bojownikami i że coś – czy to ambicja, czy szczerość – odróżniało ich od ogółu bliźnich.

Cobb pojmował, że liczne jednostki, nawet udający idealistów, przyłączają się do określonych ruchów, kierując się przeróżnymi motywami, ale też to, że same ruchy lubią udawać – podczas gdy ich adherenci zgarniają resztki z talerzy Stalina – iż motywy są nieskazitelnie czyste; wiedział również, że jednostki będą z perspektywy czasu idealizować swe motywy, jeśli sam ruch poniesie klęskę. Cobb jest przeciwnikiem określonego do końca motywu – jednostka kierująca się takim motywem to prawdopodobnie „pomyleniec” takiego czy innego rodzaju (co nie znaczy, by tacy pomyleńcy nie mieli swego wpływu na historię) – tak jak jest przeciwnikiem określonych do końca rozwiązań. Bez względu na to, czy rozważa się rewolucję od podstaw, czy też wychodzi od konkretnego założenia teoretycznego, zawsze w jej centrum lub blisko niego tkwić będzie „tajemnica i przypadek”.

Jest także – jako wielbiciel Maigreta – kimś, kto wierzy w „rutynę, tezę, banalność”. Studiowanie chwili rewolucyjnego okrucieństwa jest konieczne; Cobb jednak nigdy nie zapomina, że takie chwile są rzadkie w życiu ludzkim, podobnie jak w ludzkiej historii. Strach, przewidywanie i pamięć o przemocy mogą być wszechobecne, ale samą chwilę należy rozpatrywać w kontekście tego, co ją otacza – życie wypełnione pracą, miłością, żałobą, chorobą, zakupami, zabawą, nudą etc.

Indywidualizm Cobba i jego niezmordowane przetrząsanie archiwów pomogły mu uniknąć grzechu przewidywania po fakcie. Oczywiście, historia z natury swej jest aktem przewidywania po fakcie, pojmowania lub pojmowania w pełniejszy sposób tego, co było gorzej pojmowane w chwili zaistnienia, albo ponownego pojmowania tego, co zostało na jakiś czas zapomniane. Jednak pisanie historii jest zawsze narażone na wpływy skażonego „teraz”, na działanie wiedzy o tym, co się wydarzyło między „tam” i „tutaj”. Komuna Paryska wiedziała o Rewolucji, ale Rewolucja nie wiedziała o Komunie Paryskiej. Jest to oczywiste, jednak pokusa zapominania o tym jest bardzo silna. Ponadto Rewolucja mogła, za sprawą swego przykładu i deklaracji, przyczynić się częściowo do stworzenia społeczeństwa, w którym biedni i upośledzeni byli lepiej traktowani; historyk musi jednak odkryć i twierdzić uparcie, że podczas samej Rewolucji biedni żyli tak biednie jak zawsze, a represyjne rojalistyczne ustawodawstwo, którego celem było sprawowanie nad nimi kontroli, nie tylko nie zostało zniesione, ale ochoczo i z większą siłą było wprowadzane przez nowych panów. Wszystko, co zwykli ludzie dostali od Rewolucji, jak twierdzi Cobb, to krótkotrwałe poczucie władzy – władzy nigdy więcej niezaznanej pomimo wszelkiej z pozoru wiarygodnej hipokryzji późniejszych form rządów.

Historia uprawiana przez Cobba jest archiwistyczna, pełna dygresji, irytująco gawędziarska, niedogmatyczna, fantazyjnie współczująca, niekompletna, ucieszna; czasem chaotyczna, często maniacka, zawsze zjadliwie szczegółowa. W Classieal Edueation (1985) opisuje, jak oglądał w kinie kronikę filmową z relacją o zabójstwie króla Jugosławii Aleksandra I w Marsylii: „Pojawiło się nawet ujęcie samego króla w otwartych drzwiach samochodu – to był chyba panhard levassor – leżącego na podłodze”. „To był chyba panhard levassor”: właśnie w takich smakowitych dygresjach – ujmowanych zwykle myślnikami, między które wsadza dużo, nawet średniki – zawiera się urok pisarski Cobba. Jego zdania, jako miniatury tworzące ogólny styl narracji, rozrastają się często bez końca, choć jest w tym bardziej bajronowski niż proustowski, pełen gwałtownych uniesień, wściekle żywy, wściekle spostrzegawczy.

Historyk jako powieściopisarz? Do pewnego stopnia. W Paris and Elsewhere Cobb przedstawia „zarys powieści, która nie została napisana i której, jak wszystko na to wskazuje, nie napiszę”. Jej akcja rozgrywa się w Ixelles, jednej z niezależnych gmin miejskich Regionu Stołecznego Brukseli, mniej więcej od połowy lat czterdziestych do połowy lat pięćdziesiątych. Cobb przywołuje z uwagą i zapałem topografię miejsca i jego społecznie zróżnicowanej populacji; opisuje wędrówki mieszkańców i odnotowuje barwne sceny uliczne; wspomina kapryśną naturę światła; nadmienia o śmierci, morderstwie i przemianie. Ale ma rację: nigdy by nie napisał tej powieści. Historyk, zwłaszcza jego pokroju, jest swoistego rodzaju powieściopisarzem, ale takim, który zamiast wymyślać fabułę i bohatera, jest zobowiązany odkryć jedno i drugie, który zamiast wprawiać postaci w ruch i stykać je ze sobą, wyposażony w pewną wstępną wiedzę o ich naturze i przeznaczeniu, stara się odgadnąć, do czego byliby zdolni ci niejednokrotnie nieprzewidywalni bohaterowie pośród zwodniczego świata kłamstw i ucisku. Może to być znacznie trudniejsze, zwłaszcza gdy fabuła okazuje się banalna, fragmentaryczna, zdeptana do szczętu przez wcześniejszych badaczy albo też, gdy już zostanie odnaleziona, jawi się jako niemiła dla czytelnika czy samego historyka.

 
Wesprzyj nas