Rok 1913: moment szczytowego rozkwitu, rok, w którym wszystko wydaje się możliwe…



Florian Illies po mistrzowsku rozwija przed nami panoramę roku, który trudno z czymkolwiek porównać, roku, w którym zaczyna się nasza współczesność.

Literatura, muzyka i sztuka łamią wszelkie granice. Franz Kafka pisze nieskończenie długie i piękne listy do Felicji Bauer, za sprawą których pozbawia się szans na małżeństwo, Strawiński i Schönberg są sprawcami niesłychanych skandali, w Essen powstaje prototyp pierwszego supermarketu Aldi, w Mediolanie Prada otwiera swój pierwszy oddział, Zygmunt Freud i Rainer Maria Rilke idą w Monachium na jednego, piętnastolatek nazwiskiem Bertolt Brecht zostaje redaktorem naczelnym szkolnej gazetki w Augsburgu, a Ernst Ludwig Kirchner maluje wciąż od nowa Potsdamer Platz.

W Monachium austriacki malarz kartek pocztowych nazwiskiem Adolf Hitler sprzedaje banalne miejskie widoczki.

Autor zdołał w swej książce stworzyć zapierający dech w piersiach portret wyjątkowego roku, kiedy to długi dziewiętnasty wiek zderza się z hukiem z krótkim wiekiem dwudziestym, wiekiem wojen i skrajności.

Florian Illies, urodził się w 1971 r., studiował historię sztuki w Bonn i Oksfordzie, a w 1997 r. został felietonistą „Frankfurter Allgemeine Zeitung”; od 1999 r. do 2001 r. kierował berlińskim dodatkiem gazety „Berliner Seiten” („Berlińskie Strony”); był szefem działu felietonów nowo założonej „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” oraz współzałożycielem i wydawcą czasopisma artystycznego „Monopol”. W 2008 r. przeszedł do tygodnika „Die Zeit” na stanowisko kierownika działu felietonu i literatury. Obecnie Illies jest partnerem w berlińskim domu aukcyjnym „Villa Grisebach”, gdzie odpowiada za sztukę XIX w. Jego dotąd opublikowane cztery książki sprzedały się w ponadmilionowym nakładzie.

Florian Illies
1913. Rok przed burzą
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 30 kwietnia 2014

MAJ

Ciepła wiosenna noc w Wiedniu: Arthur Schnitzler tak zajadle się kłóci ze swą żoną, że 25 maja śni o tym, by się zastrzelić. Nic z tego nie wyjdzie. Tej samej nocy w Wiedniu zastrzeli się jednak pułkownik Redl, ponieważ udowodniono mu szpiegostwo. Tej samej nocy w Wiedniu Adolf Hitler pakuje manatki i wsiada w pierwszy pociąg do Monachium. Grupa artystyczna Die Brücke rozwiązuje się. W Paryżu Strawiński świętuje premierę „Le sacre du printemps” – po raz pierwszy widzi swą późniejszą kochankę Coco Chanel. Brecht nudzi się w szkole i ma kołatania serca. Zaczyna więc układać poezje. Alma Mahler po raz pierwszy ucieka od Oskara Kokoschki. Rilke kłóci się z Rodinem i nie ma czasu na pisanie.

Stało się: Max Weber wynajduje znakomite określenie – „odczarowywanie świata”. W eseju o podstawowych pojęciach socjologii pisze o tym, co jest ważne dla kapitalistycznej struktury społeczeństwa – a do tego należy rosnąca technicyzacja i unaukowienie, czyli racjonalizacja tego, co wcześniej uchodziło za cud. „Odczarowywanie świata” oznacza, przywołując słowa Webera, że ludzkość wierzy, iż wszystko można opanować za pomocą wyliczeń. Bądź co bądź, własne ciało Webera stawiało opór wyliczeniom tabel dietetycznych. Czterdziestodziewięciolatek wyruszył wiosną 1913 roku do Ascony, bez małżonki Marianne, by wyleczyć się z lekomanii i alkoholizmu. W ten sposób chce, odczarowany, przywrócić swe zewnętrzne „piękno”. Ale nie ma na to szans. Co prawda w Asconie pości i przestrzega diety złożonej z „karmy dla wegetarian”, jak pisze do „kochanego pyszczunia”, czyli do swojej żony. Ale wszystko na próżno: „Poduszki sadła i tuczny mieszczuch nie ustępują. Taki mam być zgodnie z planem stworzenia”. Pozostaje zatem gruby, bo tak został z góry obliczony. Ponadto w jego wypadku to wyraźnie raczej plan niż stworzenie. W ten sposób z problemu z nadwagą weźmie, być może, początek jedno z najważniejszych haseł XX wieku.

Miesiąc ciężko się zaczyna dla Oskara Kokoschki. 1 maja pisze do Almy Mahler: „Dzisiejszy dzień był dla mnie niełatwy, bo nie dostałem żadnego listu od Ciebie”.

Historia miłości między synem pastora Gottfriedem Bennem a żydowską poetką Else Lasker-Schüler, która równocześnie z jego tańcami śmierci w Kostnicy opublikowała swe egzaltowane Ballady hebrajskie, ciągnie się przez całą wiosnę 1913 roku. Tak więc 3 maja 1913 roku Else pisze do Franza Marca do Sindelsdorfu: „A jednak znowu naprawdę się zakochałam”. I to – w dr. Bennie. Bardzo szybko Marc, którego poznała dopiero w grudniu 1912 roku i który niedługo potem zaprosił ją do swej prowincjonalnej arkadii do Sindelsdorfu, stał się powiernikiem Lasker-Schüler. Nazywała go nie tylko swym „błękitnym jeźdźcem”, lecz przede wszystkim także „przyrodnim bratem Rubenem”. Nikt inny nie stał się dla niej tak bliskim krewniakiem w krainie fantazji. Karl Kraus był jej „dalajlamą”, męża przechrzciła z Georga Lewina na „Herwartha Waldena” (gdy ją porzucił, zachował przynajmniej to miano), Oskar Kokoschka jest nadwornym „trubadurem”, Kandinsky „profesorem”, Tilla Durieux „czarną panterą” – a Benn zostaje „Giselheerem”, Nibelungiem, poganinem, barbarzyńcą.
Egzaltowana euforyczka, chaotycznie rozpłomieniona Lasker-Schüler przyciskała mężczyzn, w których żyłach płynął testosteron, do swego poetyckiego serca – i pchała na nieprzeczuwane wyżyny. A mężczyzn przerażonych nadmiarem kobiecości, na przykład Rainera Marię Rilkego i Franza Kafkę, odstraszała swą bujną kobiecością i skłaniała do ucieczki. Zaś kobiety jej epoki za dnia pogardzały tą zaniedbaną femme fatale za jej abnegację, nieodpowiedzialność, brak zahamowań – a wieczorami podziwiały skrycie, tkwiąc samotnie w fotelu, podczas gdy ich mężczyźni wychodzili na jednego, a one przerzucały strony gazet.
Tylko Róża Luksemburg podziwiała ją bez zastrzeżeń i prowadzała się z nią demonstracyjnie w gorących miesiącach lata 1913 roku.
Tak więc pewnego majowego wieczoru Else Lasker-Schüler pisała do Franza Marca doniesienie o zakochaniu w sprawie Benna: „Gdy ja się po raz tysięczny zakochuję, jest to zawsze nowy cud, odwieczna natura rzeczy, gdy zakochuje się kto inny. Słuchaj, on miał wczoraj urodziny. Posłałam mu pudło pełne prezentów. Nazywa się Giselheer. Jest z Nibelungów”. Jednakże Marc, czy to za sprawą żony, czy też sam już zbyt wyczerpany wyczynami swej wymagającej przyjaciółki z Berlina, parę miesięcy zwleka z odpowiedzią. Na którą Else odpisuje bez zwłoki: „Cieszysz się z mojej ‹Nowej Miłości› – rzucasz to tak lekko i nie przeczuwasz, że raczej powinien byś ze mną płakać – ponieważ ona już wygasła w jego sercu, jak ogień bengalski, ogniste koło – przetoczyła się po prostu przeze mnie”. Zapamiętaj: odpowiadaj prędko, jeśli chcesz pogratulować Else Lasker-Schüler nowej miłości, bo inaczej ta zdąży już minąć.
A zatem najpierw między Gottfriedem Bennem a Else Lasker-Schüler było tak, jak gdyby pędziły ku sobie pociąg pospieszny i Orient Express i zakleszczyły się w kunsztowny, buchający parą twór ze stali i krwi. Jednak pod koniec, jesienią, zostały tylko zgliszcza i zimny dym. W ciągu dziewięciu miesięcy dzielących te wydarzenia powstaje kilka najpiękniejszych niemieckich wierszy miłosnych dwudziestego wieku.
Wiemy wszystko o tej miłości i nie wiemy nic. Bo daty są niepewne, sporne, początek w Berlinie tak samo kryją ciemności, jak koniec jesienią, być może na wyspie Hiddensee – a przecież wiemy wszystko o ich uczuciach, gdyż inscenizują swą miłość jako publiczne love story, wierszami na swoją cześć, dla siebie, o sobie, ukazującymi się w „Der Sturm”, „Die Fackel” i „Die Aktion”, wpływowych pismach epoki. Benn jest w nich „małpim Adamem”, którego pociąga „brązowa nad brązy”, jego „Ruth”, kobieta pierwotna1. Każde z nich pozostaje pod bezprzykładnym urokiem tego drugiego, następują walki, bitwy o terytorium, żarliwe przysięgi, rany i uderzenia łapą. Kiedy rzecz się zaczyna, ona pisze: „Dumny król Giselheer / Zadał swą lancą / Cios w sam środek mego serca”.
Ma wyjątkowe oko do tego, co istotne, i dzięki temu powstaje jeden z najszybciej stworzonych i najwyrazistszych portretów przedstawiających Benna, linia tuszem, w parę sekund poprowadzona po karcie, haczykowaty nos, wielka gadzia głowa, powieki, na których zdają się ciążyć stulecia. A niżej, na piersi, Nibelung nosi jako ozdobę orientalną gwiazdę. Portret ukazuje się w „Die Aktion” 25 czerwca 1913 roku – pod nim tekst Lasker-Schüler o „doktorze Bennie”. „Zstępuje do szpitalnej krypty i rozkrawa umarłych. Nienasyceniec żądny tajemnicy. Mówi: ‹Umarły to umarły›. Jest ewangelicznym poganinem, chrześcijaninem z głową bożka, jastrzębim nosem i sercem pantery”. Tuż obok ukazał się wiersz Benna, ósma część cyklu Alaska, który już tytułem chce uświadomić, że tu chodzi o naukę przetrwania w zimnie. A dla uproszczenia jego pierwszy wiersz miłosny ku czci ubóstwianej poetki zwie się Groźby.

Uprawiam zwierzęcą miłość.
Wszystko decyduje się pierwszej nocy.
Chwyta się zębami to, za czym się tęskni.
Hieny, tygrysy, sępy to mój herb.

Odpowiedź Else Lasker-Schüler ukazuje się w następnym numerze „Der Sturm”, pod tytułem Tygrys Giselheer: „Noszę cię wszędzie ze sobą / w zębach”. A cały berliński świat artystyczny przygląda się, jak dwoje odmieńców publicznie czci się wzajem. Pan doktor z wąskim węzłem krawata i dobrymi manierami, którego ręce zawsze czuć środkiem dezynfekującym, bo myje sobie nim ręce, które właśnie grzebały w zwłokach. I dwukrotnie rozwiedziona samotna matka w znoszonych szatach, szyja i ręce obwieszone sztuczną biżuterią, łańcuszkami i kolczykami. A ponieważ bez przerwy odgarniała sobie z czoła niesforny kosmyk, stale słychać było wokół niej podzwanianie i pobrzękiwanie.
„Ani wtedy, ani później nie dało się z nią iść ulicą, żeby cały świat nie zamarł i nie patrzył za nią” – napisał kiedyś Benn. A gdy nie szli razem przez ulice, drukowali swe płomienne wyznania, zaloty i odtrącenia. Największym triumfem Else Lasker-Schüler było osiedlenie się Benna w jej krainie. Został królem Giselheerem na dworze księcia Jussufa – już latem 1912 roku coś tam fantazjował w dokumentach wojskowych o „wędrującej nerce”, która mu uniemożliwia jazdę na koniu przez pola. Taka nerka nie istniała ani za jego czasów, ani dzisiaj, Benn również nigdy nie cierpiał z jej powodu, a jednak ten wynalazek pomógł mu przekształcić wewnętrzny niepokój w poetycką diagnozę. Benn wyrwał się ze świata wojskowego, wędrował z ukochaną przez noc, uczył się kochać, uczył się żyć.
Gdy miną zimowe noce w kawiarniach i na mansardach, i w bramach domów, i wiosna rozszaleje się w Berlinie niczym wirus gorączki, wtedy można sobie wyobrazić ich oboje, jak siedzą nad brzegiem Haweli, w trzcinach, pod księżycem, ona bawi się jego dłońmi, on bawi się kosmykami jej włosów, a potem układają wiersze: „Ach, z twoich słodkich ust poznałam zbyt wiele rozkoszy!” Na koniec jednak, gdy bitwa jest już rozstrzygnięta, ona skreśli wersy: „Jestem wojownikiem serca, a on głowy”. Porażką zakończył się wielki projekt protestancko-żydowskiego pojednania, na który stylizowali swą miłość, tu Jussuf lub książę Teb, jak się nazywała, tam Nibelungi.
„Wierność Nibelungów” oznaczała dla niej bezsensowną wierność temu, co fałszywe. Wiedziała zatem od początku, na co się decyduje, zadając się z tym doktorem o przeszywającym wzroku i zakolach na czole. Ale gdy rzecz się dzieje, wytrąca ją z równowagi, co nie zdarzyło się z żadnym mężczyzną przed nim ani po nim. Wiedziała, że była prorokinią narodu żydowskiego – i potrzebowała doktora Benna z jego pomadą we włosach i kamaszami na stopach jako idealnego przeciwieństwa jej orientalnego świata, jako uosobienia germańskości. Młody Nibelung rusza jednak w dalszą drogę, a starsza Żydówka zostaje targana rozpaczą. Cierpi na uporczywą gorączkę, stany zapalne podbrzusza, bóle, dr Alfred Döblin jesienią 1913 roku będzie przepisywał jej morfinę na bóle duszy, jakich przysporzył jej dr Gottfried Benn.

A tak Franz Kafka pisze o Else Lasker-Schüler do swej dalekiej Felicji: „Nie znoszę jej wierszy, czytając je nie czuję nic prócz znudzenia ich pustką i niechęci z powodu ich sztucznego silenia się. Także jej proza jest dla mnie przykra z tych samych powodów, jest w niej nie kontrolowana spazmatyczna praca mózgu mieszkanki wielkiego miasta przesadnie się wysilającej. Tak, źle jej się powodzi, jej drugi mąż ją porzucił, o ile mi wiadomo, także u nas zbiera się pieniądze dla niej; i ja musiałem dać na ten cel 5 koron, nie odczuwając najmniejszego dla niej współczucia; nie wiem właściwie, na jakiej podstawie, ale zawsze ją sobie wyobrażam tylko jako pijaczkę włóczącą się po nocy po kawiarniach”.

Mona Lisa nadal zaginiona bez śladu. J. P. Morgan, amerykański miliarder, dostaje list od jakiegoś szaleńca, który podpisuje się „Leonardo” i twierdzi, że wie, gdzie jest obraz. Sekretarka Morgana wyrzuca list.

„Życie jest za krótkie, a Proust za długi”, pisze z cudowną precyzją Anatole France w 1913 roku z okazji wydania pierwszego tomu W poszukiwaniu straconego czasu. A zatem Proust wydawał mu się już „za długi”, gdy pozostałych sześć tomów w ogóle się jeszcze nie ukazało. Nikt, nawet sam Proust, nie przeczuwał, dokąd miało zaprowadzić skrupulatne Proustowskie poszukiwanie bezmiarów wspomnienia. Książka jako próba zaklęcia przeszłości w języku – wbrew pędzącemu czasowi.

W Wiedniu Zygmunt Freud jest głęboko przejęty swą własną książką: „Piszę teraz o Totemie, mając uczucie, że to moje najdonioślejsze, najlepsze, a może ostatnie dobre dzieło”. A to, co zamierzył, jest czymś naprawdę potężnym. Ostatnie zdanie brzmi: „Był na początku czyn”. W ten sposób chce się ostatecznie przeciwstawić biblijnemu „Na początku było słowo” i ufundować nową teorię cywilizacji. Pierwotny moment historii rozwoju, tak widzi to Freud wiosną 1913 roku, to ojcobójstwo popełnione przez Edypa. W maju pisze do zaufanej osoby: „Praca ma się ukazać przed kongresem, w sierpniowym zeszycie ‹Imago›, i posłużyć do gładkiego odcięcia się od wszystkiego, co ma aryjsko-religijny charakter”. Po zerwaniu z C. G. Jungiem i zuryską grupą psychoanalityków Freud przez cały rok trwożnym okiem wygląda września, kiedy to ma się odbyć wspomniany „kongres” Towarzystwa Psychoanalitycznego, na którym obie zwaśnione grupy po raz pierwszy będą musiały zasiąść przy jednym stole. A Freud wie, że antychrześcijańska teoria w Totemie i tabu, nad którą gorączkowo pracuje, przypieczętuje zerwanie z Jungiem i jego akolitami.

Rudolf Alexander Schröder wczesnym latem 1913 roku jedzie do Włoch, gdzie razem z Rudolfem Borchardtem zamieszka w starej chłopskiej zagrodzie w Alpach Apuańskich, wysoko nad porośniętą lasem doliną rzeki Serchio. W trakcie rozmowy ze Schröderem Borchardt improwizuje na pocztówce grecki dystych w dialekcie doryckim jako żartobliwe pozdrowienia dla Hugona von Hofmannsthala. „Ja”, tak pisał Rudolf Alexander Schröder, „cieszyłem się, że jako tako rozumiem te wiersze, on posługiwał się martwym, odległym idiomem niczym własną mową”. A Hofmannsthal, niech w tym miejscu wolno będzie dodać, pojął sens pocztówki tak szybko, jak gdyby rozmawiał z wiedeńskim rozwozicielem piwa (z którym zresztą, pełna zgoda, nigdy by się nie wdał w rozmowę).

Na początku maja Rudolf Steiner pisze do matki: „A wojna nieustannie grozi wybuchem”. Ale nie ma czasu się tym martwić. Chce wreszcie wybudować antropozoficzną centralę, czyli tak zwane Johannesbau. A gdy plany wzniesienia tego budynku ostatecznie legły w gruzach za sprawą komisji budowlanej, przemawia 18 maja do swoich zwolenników w Stuttgarcie i wyjaśnia im, że teraz we wszystkim, co nowe, należy za wszelką cenę unikać Monachium, gdyż miasto to ma w sobie coś obumierającego (gdyby usłyszał to Oswald Spengler w swej monachijskiej pracowni, gdzie pisał Zmierzch Zachodu, szalałby z radości).
Steiner wyjaśnia również: „Nowe kultury nigdy nie mogły przystosować się do tego, co obumiera”. Od dawna czuł, że miejscem dla tego, co rozkwita, winno być Dornach pod Bazyleą. Ale jeszcze było na to za wcześnie. Do tej pory antropozoficzna centrala znajdowała się w Berlinie, w oficynie przy Motzstraße 17. Mieszkał tam Rudolf Steiner ze swą żoną Anną, lecz obstawał przy tym, by wprowadziła się do nich jego wierna stronniczka i kochanka Marie von Sivers, co naturalnie nie mogło skończyć się dobrze. W całej oficynie panował klimat swoistego start-upu: niemal nieurządzone wnętrza, parę stołów, książki, łóżko. Stale słychać było, jak gdzieś sekretarka stuka w remingtona. Czując silną presję, Rudolf Steiner pisał tu wykład za wykładem, godzinami szlifowane tezy o stanie dusz i stanie świata, o chrześcijaństwie, o duchu XIX wieku, dodatkowo zaś jego „biuro” zajmowało się organizacją tournée z wykładami po całej Europie. Niemal dwie trzecie roku Steiner i Marie von Sivers znajdowali się w podróży – gdy Steiner był w Berlinie, ludzie pielgrzymowali na Motzstraße, by prosić mistrza o pomoc i oświecenie. Całymi dniami przyjmuje chętnych, dziwnie mało uroczysta atmosfera tu panuje, goście czekają na tapicerowanych krzesłach, a potem wchodzą do pokoiku, gdzie Steiner siedzi zwykle wśród nierozpakowanych jeszcze walizek z ostatniej podróży. A jednak podbija wszystkich dzięki swej empatii, otwarciu na innych. Oni wszyscy przecież chcą, by ktoś zrozumiał ich ból istnienia, maskujący się jako neurastenia. Wiemy, że Hermann Hesse był jednym z owych pragnących wybawienia, którzy uzyskali audiencję u Steinera, podobnie Franz Kafka. A dzięki Robertowi Gernhardtowi8 wiemy nawet dosyć dokładnie, jak mogły przebiegać owe krótkie spotkania: „Kafka do Steinera: ‹W sumie / nikt mnie tutaj nie rozumie›. / „Franz – rzekł Rudolf – porzuć trwogę, / ja cię świetnie pojąć mogę!”

Wreszcie nastało przedwiośnie. Profesor gimnazjum Friedrich Braun i jego żona Franziska z dumą pchają dziecięcy wózek przez monachijski park Hofgarten, w grudniu zostali rodzicami małej Evy. Eva Braun ma sześć miesięcy, gdy dwudziestoczteroletni Adolf Hitler w niedzielę, 25 maja, dociera do Monachium.

W niedzielny poranek, gdy Hitler opuszcza Wiedeń, miasto trwa w stuporze: jednemu z najwyższych rangą wojskowych i agentów wywiadu monarchii austro-węgierskiej, pułkownikowi Alfredowi Redlowi, udowodniono w nocy szpiegostwo, a on sam zastrzelił się w pokoju hotelowym o godzinie 1.45. Godny uwagi jest fakt, że położono mu w pokoju pistolet, w pokoju numer 1 w hotelu Klomser, gdzie zawsze się zatrzymywał, w zamian za podpis na kartce, na której przyznawał się do winy. A Redl, pozbawiony czci, pozwala w spokoju opuścić pokój pracownikom cesarskiego wywiadu, po czym pociąga za spust. Gdy cesarz Franciszek Józef nazajutrz o czwartej rano, przy wstawaniu, dowiaduje się o rozmiarach wojskowego szpiegostwa Redla, wzdycha głęboko: „A więc to są te nowe czasy? To zaś te kreatury, które z nimi przychodzą? Za naszych dawnych czasów coś takiego byłoby po prostu nie do pomyślenia”. W gazetach nakazano zamieścić raport usiłujący ratować pozory: „Szef sztabu generalnego korpusu praskiego, pułkownik Alfred Redl, w przystępie pomieszania zmysłów odebrał sobie życie. Wysoce utalentowany oficer, przed którym otwierała się wielka kariera, cierpiał w ostatnim czasie na bezsenność”.
Tak właśnie, jako samobójstwo wskutek bezsenności, próbowano zakamuflować przerażającą wiadomość, że jeden z najbardziej wpływowych dowódców Austro-Węgier zdradził wrogowi wszystkie plany wojskowe. Ale Wiedeń nie wziął pod uwagę Egona Erwina Kischa, młodego reportera z gazety „Bohemia”. Owej niedzieli, podczas meczu wyjazdowego swej drużyny futbolowej Sturm z drużyną Union-Holeschowitz, Kisch na próżno czekał na swego najgroźniejszego napastnika, ślusarza Hansa Wagnera. Gdy ten w poniedziałek stawia się przed kapitanem i mętnie tłumaczy, Kisch dowiaduje się, że w niedzielę rano Wagner został wezwany przez władze wojskowe do włamania się do prywatnego mieszkania w kwaterze głównej korpusu. Tam zobaczył przedziwne rzeczy. Damskie suknie z tiulu, przesycone perfumami draperie, różanej barwy jedwabne kapy. Kisch zręcznie zamieścił w berlińskiej gazecie artykuł o prawdziwych przyczynach śmierci pułkownika Redla, które zbadał dzięki swemu koledze piłkarzowi. I dlatego już w czwartek, 29 maja, „Militärische Rundschau”, okólnik ministerstwa wojny, musi wyjawić całą prawdę:
„W nocy z niedzieli 24 na poniedziałek 25 bieżącego miesiąca były pułkownik Redl zmarł śmiercią samobójczą. Redl dokonał tego czynu, gdy zamierzano przedstawić mu dowody popełnienia następujących ciężkich i niewątpliwych przewinień: 1. Stosunki homoseksualne, które wpędziły go w kłopoty finansowe. 2. Sprzedaż tajnych rozkazów służbowych agentom obcego mocarstwa”. Pułkownik Redl, jak na ironię odznaczony za swe zasługi dla kontrwywiadu Orderem Żelaznej Korony Trzeciej Klasy, największa nadzieja wojska, który osobiście zdawał raport przed cesarzem i pozostawał w ścisłym kontakcie z szefem sztabu generalnego Rzeszy Niemieckiej, generałem von Moltke, tenże pułkownik Redl okazał się figurą rodem z operetki. Nieduży, zadbany, rudowłosy mężczyzna wydał cały swój majątek na kochanków, darowując im automobile i mieszkania, sobie zaś nabywając codziennie nowe perfumy i farby do włosów. Popadłszy w tarapaty finansowe, od dekady sprzedawał Rosji wszystkie plany koncentracji wojsk austro-węgierskich, kody militarne, plany ekspansji. Był niczym ziszczony chiński syndrom. Nazwisko Redl stało się synonimem spróchniałego systemu, przestarzałej, dekadenckiej monarchii, piętnem Kaina. Jego braciom Oskarowi i Heinrichowi państwo okazało wyrozumiałość i zezwoliło, by natychmiast zmienili nazwisko na Oskar i Heinrich Rhoden. Wraz z nazwiskiem i rzecz cała miała zostać wymazana z pamięci miasta i kraju, ale nic to nie dało – ilekroć Stefan Zweig pomyślał o aferze pułkownika Redla, czuł „grozę chwytającą za gardło”.
Tylko Egon Erwin Kisch, demaskator, przekuł aferę wokół pułkownika Redla w legendę reportażu. Otrzymał zań jedno z najwyższych wyróżnień cywilnych, jakimi dysponował Wiedeń: w Café Central zawsze miał zarezerwowany najlepszy stolik.

 
Wesprzyj nas