Czy holenderscy osadnicy naprawdę kupili Manhattan od Indian za garść paciorków? Czemu budową Brooklińskiego Mostu kierowała kobieta bez inżynieryjnego wykształcenia? Co późną nocą robiła grupa bankierów uwięzionych w bibliotece pełnej drogocennych rękopisów?


Magdalena Rittenhouse odpowiada na te pytania błyskotliwie i z pasją łącząc reporterską rzetelność z dociekliwością miłośnika historii i miejskiego przewodnika. Pisze o współczesnych reklamach przy Times Square i o legendarnym założycielu „New Yorkera”, po trosze hipisie, a po trosze chasydzie; opowiada o wielkich transakcjach finansowych i najdroższych sukienkach, których prototypy powstają w kuchenkach mikrofalowych.

Spacerując po mieście, przemieszcza się w przestrzeni i czasie i układa ze swych opowieści wielobarwny kolaż. Efektem jest książka, która zaprasza do wędrówki po tym fascynującym, mitycznym i wciąż nieznanym mieście.

Próba opisania tego miasta to zadanie karkołomne. Albo bardzo łatwe: cokolwiek powiedzieć – będzie prawdą. Chaos i energia, megalomania i frustracja, forsa i bieda, okrucieństwo i ekstaza, neuroza i schizofrenia — można ciągnąć w nieskończoność… Można też zaufać Magdalenie Rittenhouse, która po Nowym Jorku wędruje swoim szlakiem, w czasie i przestrzeni. I zrozumieć fenomen krótkiej uliczki o nazwie Wall Street czy dawnego indiańskiego szlaku zwanego Broadway. To książka napisana z erudycją i wielką czułością.
Ewa Winnicka

Rittenhouse prowadzi nas po tajemnych zakamarkach Nowego Jorku. Dostarcza nam również klucza do nowego poznania najbardziej opatrzonych miejsc tej metropolii. Myśleliście, że znacie Nowy Jork? Po lekturze tej książki zrozumiecie, jak bardzo się myliliście.
Piotr Mucharski

Magdalena Rittenhouse (ur. 1969) – studiowała filologię angielską na Uniwersytecie Warszawskim oraz teorię komunikacji społecznej na University of Colorado w Boulder. Jest dziennikarką i tłumaczką. Pracowała w Polskim Radiu, w Associated Press i Sekcji Polskiej BBC w Londynie. Publikowała m.in. na łamach „Polityki”, „The Seattle Times”, dodatku do „Rzeczpospolitej” „Plus Minus”, „The Nation”, „Architektury” i „Kontynentów”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Mieszka w Princeton, w New Jersey. Po Manhattanie chodzi szybko; czasem z notatnikiem, czasem z aparatem, a czasem tylko z zadartą głową. Nowy Jork to jej pierwsza książka.

Magdalena Rittenhouse
Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Seria Amerykańska
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 12 listopada 2013

Rozdział 1

Port: centrum świata

O czym myśleli, kiedy ich oczom ukazał się ów brzeg – „świeży, zielony przyczółek nowego świata” – jak pisał o wyspie trzy wieki później Francis Scott Fitzgerald? „[…] na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech w piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie pragnął […]” 1.

1 Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz,
Warszawa: Comfort, 1991, s. 110.

Była to trzecia z kolei próba. Po raz pierwszy Henry Hudson wyruszył na poszukiwania drogi do Chin w roku 1607 na zlecenie trudniącej się handlem angielskiej Kompanii Moskiewskiej. Przetarty wcześniej przez Krzysztofa Kolumba i wiodący wokół Przylądka Dobrej Nadziei szlak był długi i uciążliwy. Anglicy, rywalizujący o wpływy na morzach i oceanach z Hiszpanami i Portugalczykami, zastanawiali się, czy nie dałoby się dotrzeć do Azji, płynąc wzdłuż wybrzeży Grenlandii lub wokół północnych krańców Rosji. Hudson postanowił wyruszyć krótszą trasą: przez biegun północny.

Dotarli wówczas do osiemdziesiątego równoleżnika. Ambitny angielski podróżnik ponowił próbę rok później, starając się przedostać do Morza Barentsa, ale ekspedycję znów zakończono bez sukcesu. Na trzecią wyprawę, wiosną 1609 roku, Hudson wyruszył pod banderą holenderską. Tym razem jednak, natrafiwszy na trudności, zignorował złorzeczenia załogi i polecenia zatrudniającej go Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, by zawrócić. Trójmasztowiec Halve Maen popłynął na zachód w kierunku Nowej Fundlandii, a potem na południe 2.

2 Opracowanie na podstawie: Eric Homberger, The Historical Atlas of New York
City: A Visual Celebration of 400 Years of New York City’s History, New York: Holt, 2005.

Do brzegów porośniętej dziewiczą puszczą wyspy, którą zamieszkujący ją Indianie nazywali Mannahatta, kapitan Hudson ze swoją załogą dotarł we wrześniu 1609 roku. W pierwszej chwili miejsce to nie wydało im się warte uwagi. Hudson cały czas miał nadzieję, że odkryją drogę na Daleki Wschód. Postanowili popłynąć na północ, w górę rzeki noszącej dziś jego imię. Że nie doprowadzi ich ona do oceanu, zrozumieli dopiero po kilku tygodniach, dotarłszy na północ dzisiejszego stanu Nowy Jork.
Do Europy kapitan powrócił bez jedwabiu i przypraw, na które liczyli Holendrzy. Przywoził jednak dobre wiadomości: dolina szerokiej na blisko półtora kilometra rzeki była krainą piękną i bogatą. Zamieszkujący ją Indianie traktowali go przyjaźnie. Był pod wrażeniem pięknych bobrów. Pisał, że tak żyznych pól i obfitych plonów nigdy jeszcze nie widział. „Modlę się całym sercem […], żeby tym wodom nadano moje imię”.
Modlitwa nie została wysłuchana od razu. Na mocodawcach Hudsona doniesienia o olbrzymich dębach i dorodnych ssakach początkowo nie zrobiły większego wrażenia. Wyprawę, której celem było odkrycie nowego szlaku na Daleki Wschód, uznano za porażkę. Rok później żeglarz zginął bez wieści na Atlantyku – zbuntowana załoga wysadziła go z okrętu na tratwę bez wody i jedzenia.

Przystań

Być może opowieść tę należałoby zacząć dużo wcześniej. Pięćdziesiąt tysięcy lat temu topniejące lodowce wyrzeźbiły w skałach łupkowych głębokie koryta oblewających Manhattan rzek i zatok. Ale możliwe też, że losy i przyszła pomyślność miasta zostały wyryte w najtwardszych, metamorficznych skałach, na których spoczywa południowy kraniec wyspy – mówi się o nich bedrock – u zarania dziejów: gdy zaczynały się tworzyć kontynenty; 450 milionów lat temu.
Na razie nikt nie ma jeszcze pojęcia, że miejsce, które niechcący odkrył kapitan Hudson, posiada jeden z najcenniejszych na świecie skarbów: naturalny port. Zatokę Lower Bay osłaniają przed wzburzonymi falami Atlantyku wyspy Staten i Long Island. Rozciągająca się na długości trzech kilometrów cieśnina prowadzi stąd do kolejnej zatoki, Upper Bay. Niewiele jest na świecie tak dogodnych przystani. Tylko trzy: Hongkong, San Francisco i Nowy Jork.
Wybiegamy jednak myślą do przodu. Na razie nie ma jeszcze Nowego Jorku. Jest wyspa rozciągająca się na długości dwudziestu dwóch kilometrów. W najszerszym miejscu ma zaledwie trzy kilometry. Od ponad tysiąca lat gospodarują nią Indianie Lenape – „prawdziwi ludzie”. Słone, przesiąknięte zapachem mokradeł i jodu powietrze od czasu do czasu przeszywa pisk ptaków. Kołują nad wyspą, zniżają lot, ich skrzydła zbliżają się do powierzchni wody, która rozprasza promienie słońca. Niektórzy mówią, że są dzikie. Ale natura wyposażyła je w kompasy precyzyjniejsze od tych, które posiadał Hudson. Ilekroć lecą na północ lub południe, wracają z powrotem.

Targ

Jest wrzesień 2009 roku. „Dutch are back” (Holendrzy wrócili) – kilkanaście osób w pomarańczowych koszulkach z takim napisem krząta się na pokładzie drewnianej łodzi. Wśród gromkich śmiechów i okrzyków w górę idą kotwica i białe żagle. Zanim odbiją od brzegów Governors Island, machają przyjaźnie w kierunku pasażerów tramwaju wodnego, który przypłynął tu właśnie z Manhattanu. Nie mam pojęcia, czy ubrani w okolicznościowe koszulki żeglarze rzeczywiście są Holendrami i czy naprawdę myślą o pozostaniu tu na dobre. Ponad wszelką wątpliwość bawią się jednak doskonale. Nowy Jork świętuje w ten sposób swoje urodziny – czterechsetną rocznicę wyprawy Henry’ego Hudsona, który 11 września 1609 roku miał przybyć do jego brzegów.
Pierwsze holenderskie osady powstały ponoć właśnie tutaj – na Governors Island. Choć jeden z zarządzających osadą Holendrów myślał podobno o wybudowaniu tu swojej siedziby, przybysze dość szybko przenieśli się na oddalony zaledwie o niespełna kilometr Manhattan. Niewielka wyspa (zajmuje powierzchnię pięć razy mniejszą niż Central Park), na której mieściły się kolejno szpital psychiatryczny, więzienie, baza wojskowa, a wreszcie siedziba straży granicznej, przez wiele lat nie figurowała nawet na mapach Nowego Jorku. Pusta zazwyczaj, dziś jednak tętni życiem: na dwa tygodnie zawładnęli nią holenderscy artyści i performerzy. Z okazji urodzin miasta na Manhattanie można wypożyczyć za darmo holenderski rower (obowiązkowo pomarańczowy!), obejrzeć replikę żaglowca Hudsona i pierwszych domów wzniesionych przez Holendrów. Na straganach obok mostu Brooklińskiego okoliczni farmerzy rozłożyli sery, wino i konfitury. Są ostrygi, hamburgery i lody domowej roboty (sorbet z dzikich gruszek i szałwii zapamiętam co najmniej na czterysta lat!). Old Amsterdam Market ma przypominać jarmark ze Starego Świata. Pomysłodawcy tłumaczą, że „holenderska” rocznica to doskonały moment, by wskrzesić w Nowym Jorku to, co było kiedyś kwintesencją tego miasta.
Stoły i stragany ulokowano przy Fulton Street, w miejscu, w którym przez ponad sto lat funkcjonował słynny nowojorski targ rybny. Położona tuż obok ulica Pearl swoją nazwę zawdzięcza skorupom po ostrygach stanowiącym niegdyś główne pożywienie mieszkańców wyspy. Jeszcze pół wieku temu było to nabrzeże jednego z najruchliwszych portów świata. Dziś wśród butików i restauracji przechadzają się turyści, którzy za trzy ostrygi na papierowym talerzyku bez wahania płacą kilkanaście dolarów. Ostrygi najprawdopodobniej przetransportowano z daleka w ogromnym kontenerowcu – w okolicach Manhattanu dawno nie ma już po nich śladu. Targ rybny przeniósł się na daleki Brooklyn; port – do położonych pod Nowym Jorkiem Newarku i Elizabeth.

Jarmark, mosty, doki; handel, wymiana, ruch. Nowojorczycy, przyzwyczajeni do myśli, że prawie nic nie trwa w ich mieście wiecznie (ani nawet długo), oglądają się czasem ukradkiem za siebie. Dopada ich tęsknota: za flądrą, za straganem, za śmierdzącym portem. Nowy Amsterdam, Stary Świat. Ale targu nie trzeba tu wskrzeszać. Nawet jeśli zmieniła się scenografia – na brzegu nie ma już lin, smarów ani kontenerów, a przy Pearl Street nie poniewierają się skorupy po ostrygach – portowo-handlowa energia niezmiennie pozostaje.

Laboratorium

Na wieść o ekspedycjach Hudsona pod banderą holenderską Anglicy wpadli w furię. W drodze powrotnej do Amsterdamu niepokorny kapitan został aresztowany. Rok później Kompania Moskiewska zmusiła go do kolejnej wyprawy na zachód (właśnie wówczas doszło do buntu załogi). Niedługo potem do wybrzeży Cape Cod w Massachusetts i do Jamestown w Wirginii dotarli pierwsi Ojcowie Pielgrzymi. W międzyczasie holenderscy kupcy i przedsiębiorcy zaczęli zasiedlać dolinę wielkiej rzeki – od Albany na północy (dzisiejsza stolica stanu Nowy Jork) po Delaware na południu. Do Nowych Niderlandów – bo tak nazywano tereny, na które przeniosła się prowadzona w Europie z Anglikami i Hiszpanami rywalizacja – przyjechali załatwiać interesy. Pragmatyczni biznesmeni przywozili ze sobą jednak nie misjonarzy, tylko narzędzia i pieniądze. Nie szukali nowej ojczyzny i nie zamierzali tu budować nowego świata.
Przybywali z nowej republiki – z kraju, który przechodził właśnie ogromną transformację. Wyzwoliwszy się spod hiszpańskiego panowania i ogłosiwszy niepodległość, w ciągu zaledwie pokolenia Holandia stała się jedną z największych potęg handlowych w świecie. Jej kolonie rozciągały się od Azji przez Afrykę po Amerykę Południową. Najnowsza zdobycz – skrawek zielonej wyspy, w którego posiadanie weszli niemal przez przypadek – miała stać się nie tylko kolonią, lecz także wielkim socjologicznym laboratorium.

Transakcja

„Wczoraj dotarł tu statek Wapen van Amsterdam, który z Nowego Amsterdamu wypłynął na wody rzeki Mauritius 23 września. Donoszą, że naszym ludziom powodzi się dobrze i że żyją w pokoju. Zakupili od Indian wyspę Manhattes za równowartość sześćdziesięciu guldenów. Ma jedenaście tysięcy mórg” 3.

3 Cyt. za: Russell Shorto, Island in the Center of the World, New York: Vintage,
2005, s. 55.

List, który Pieter Schaghen wystosował do Stanów Generalnych w Amsterdamie, został opatrzony datą 5 listopada 1626 roku. Rzeka łącząca wyspę z resztą świata figurowała w liście jako Mauritius, czyli Wielka Rzeka Gór. Nazwę tę nadali jej kilkadziesiąt lat wcześniej europejscy poprzednicy Hudsona. Jednym z pierwszych był Włoch Giovanni da Verrazzano (jego imię nosi dziś jeden z najpiękniejszych nowojorskich mostów), przekonany, że rzeka jest jeziorem (Manhattan wydał mu się zaś tak mało znaczący, że nawet nie naniósł go na swoją mapę).
O sprzedaży wyspy, którą w imieniu Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej nabył od Indian jej przedstawiciel Peter Minuit, Schaghen dowiedział się od powracających stamtąd do Amsterdamu marynarzy. Oprócz tego zawierającego anegdotyczną niemal wzmiankę listu nie zachowały się żadne dokumenty. Była to tylko jedna z niezliczonych transakcji, jakie zawierali z Indianami przybyli na nowy kontynent Europejczycy, i jako taka nie wydawała się ani ważna, ani nadzwyczajna. Dopiero półtora wieku później – kiedy Nowy Jork stał się jedną z największych metropolii świata – informacja o niej zaczęła wzbudzać emocje, dając początek legendzie o szklanych paciorkach. Właśnie za garść świecidełek, których wartość wyceniono na sześćdziesiąt guldenów, czyli dwadzieścia cztery dolary, Indianie z plemienia Lenape mieli rzekomo sprzedać Manhattan Holendrom.
Czy to możliwe? W tym samym roku wartość skór i futer, które wyeksportowano z Nowego Amsterdamu do Holandii, przekroczyła czterdzieści pięć tysięcy guldenów. Można jednak przypuszczać, że Indianie odebrali zapłatę za wyspę w naturze – wełnianych kocach, mosiężnych naczyniach, metalowych narzędziach czy trunkach sprowadzanych ze Starego Kontynentu – same zaś koraliki były jednym z podarunków, jakie tradycyjnie wymieniano na zakończenie udanych negocjacji. Białe paciorki miały zapewniać pomyślność i symbolizować zadowolenie z korzystnej transakcji.
To jednak bardzo europejski punkt widzenia. W rzeczywistości nie jest do końca jasne, czy przenoszący się z miejsca na miejsce Indianie, z którymi Peter Minuit miał negocjować, w ogóle posiadali prawa własności do wyspy. Tym bardziej że w pojęciu większości plemion zamieszkujących Nowy Świat transakcje takie były raczej umowami o współpracy i wspólnym użytkowaniu terenów. Ziemia, powietrze i woda stanowiły dary, które ich przodkom przekazały Siły Wyższe. Można je było dzierżawić, ale nie posiąść. Manhattan nie był na sprzedaż, nie należał bowiem do ludzi.

Niewiele jednak istnieje mitów, które z taką siłą zapanowały nad zbiorową wyobraźnią, z taką konsekwencją i uporem potrafiły pomieszać fantazję z faktami. Pewne jest tylko to, że w roku 1626 miała miejsce jakaś transakcja. Wszystko inne należy już do sfery domniemań. Brak aktu notarialnego, tytułu własności czy jakiegokolwiek dokumentu.
Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić anegdotę, która lepiej nadawałaby się na mit założycielski Nowego Jorku. Jak w soczewce skupiają się w niej bowiem wszystkie elementy tak kluczowe dla historii miasta: fakt, że od pierwszych chwil swojego istnienia jego racją bytu były handel i wymiana; graniczące czasem z szaleństwem zamiłowanie mieszkańców do obrotu nieruchomościami; irracjonalna nadzieja, która każe wierzyć, że można przechytrzyć wszystko i wszystkich, wygrać los na loterii, nabyć kawałek najdroższego na planecie gruntu za garść paciorków.

 
Wesprzyj nas