19 czerwca ukazała się na polskim rynku wydawniczym bestsellerowa i najbardziej znana biografia The Beatles– na kilka dni przed koncertem Paula McCartney’a w Polsce.


Szał - historia The BeatlesMistrz muzycznych biografii Philip Norman w genialnym stylu uchwycił magię fenomenu Beatlesów – czterech chłopaków z Liverpoolu, którzy zmienili świat.. Opowiada o Johnie, Paulu, George’u i Ringo w ich szalonych latach młodzieńczych i o drodze, jaką przeszli ku międzynarodowej sławie. Ujawnia kulisy upadku wytwórni Apple Records, gdy po potężnym imperium pozostały jedynie gniew i podejrzenia.

To jedna z najwspanialszych historii w dziejach muzyki rozrywkowej zakończona brutalnym, zabójstwem Johna Lennona.

Szał! to lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów Beatlesów, ale dla każdego, kto interesuje się muzyką rozrywkową.

Opinie prasy światowej o książce:
Niekwestionowana biografia Beatlesów.
„The Sunday Times”

Po prostu porywająca biografia.
„New York Times”

Fascynująca.
„Financial Times”

Historia, która wciąż, bez względu na to, jak precyzyjnie udokumentowana, brzmi niewiarygodnie.
„Time”

Philip Norman
Szał! prawdziwa historia The Beatles
Wydawnictwo Pascal
Premiera: 19 czerwca 2013


Najpierw było tak, że dwaj chłopcy w wymiętych po podróży koszulach stawali przed George’em Martinem, by zagrać mu swoją najnowszą kompozycję, zapisaną w starym szkolnym zeszycie. Już wtedy Martin widział, że to dwie walczące z sobą silne osobowości. W każdej piosence agresję Johna Paul temperował układnością, kiedy zaś Paul popadał od czasu do czasu w ckliwy sentymentalizm, John kontrował to bezlitosnym cynizmem. Ale jednocześnie Paul kochał ostrego rock and rolla, a i John potrafił się zdobyć na szorstką czułość.

Pełna współpraca, od początku do końca, zdarzała im się rzadko. Zazwyczaj jeden pisał pół piosenki, a potem zwracał się do drugiego, by mu pomógł z refrenem albo “łącznikiem”.

Przyjęło się, że ten, który wymyślił większość utworu, wykonywał główne partie wokalne, drugi zaś – partie dodatkowe, uzupełniające, śpiewane innym głosem. To właśnie owej bezustannej rywalizacji i uzupełnianiu się ich utwory zawdzięczały świeżość i energię.

Współpraca była zresztą czymś naturalnym w sytuacji, gdy podczas trasy spędzali ze sobą tyle godzin w autokarach, garderobach, a później samolotach. Ciągła presja, by napisali coś nowego, sprawiała, że robili to gdzie popadnie, na każdym kawałku wolnej przestrzeni oczyszczonej z gazet, kubków po herbacie i innych śmieci nieodłącznie towarzyszących im w drodze. Od pierwszych, prostych przebojów z “yeah, yeah” w refrenie po album “A Hard Day’s Night” większość piosenek z tego okresu, czy to Johna, czy to Paula, przywołuje atmosferę wspólnego życia w wiecznym pośpiechu. Wciąż nie było przesądzone, że utwory Lennona-McCartneya to na pewno to, czego chce publiczność.

Następny, czwarty już w kolejności, album zespołu, “Beatles for Sale”, powracał w dużej mierze do ich dawnego repertuaru z okresu liverpoolskiego i hamburskiego: “Rock and Roll Music” Chucka Berry’ego, “Honey Don’t” Carla Perkinsa, “Kansas City” Little Richarda, “Words of Love” Buddy’ego Holly – w tym ostatnim utworze fani po raz pierwszy dostrzegli ich wprost nieprawdopodobną umiejętność naśladowania stylistyki innych wykonawców. Nagrywając własne wersje kompozycji tych i wielu innych ze swych muzycznych idoli – a tym samym otwarcie przyznając się do inspiracji ich twórczością – Beatlesi tchnęli nowe życie w kilka podupadających karier, zwłaszcza Berry’ego, Perkinsa i – pośmiertnie – Holly.

To oni również rozbudzili wśród szerokich rzesz odbiorców zainteresowanie historią muzyki pop. Nie sposób przecenić roli George’a Martina. Przede wszystkim to on podpisał z nimi kontrakt płytowy. Po drugie, był wobec nich uczciwy. Po trzecie, nie zniekształcał tego, co było w zespole oryginalne, własnymi pomysłami czy upodobaniami. Jako producent decydował o wszystkim i bez trudu mógłby wymusić umieszczenie na stronie B każdego singla własnej kompozycji. Martin okazał się należeć do tej rzadkiej kategorii ludzi, których cieszy to, że swoim talentem mogą udoskonalić cudze dzieło. Dla Lennona i McCartneya stał się kimś w rodzaju doświadczonego redaktora, o jakim marzy każdy obiecujący młody talent. Brał na warsztat surowe piosenki i z niewiarygodnym wprost altruizmem formował je, szlifował, cyzelował, nie żądając w zamian niczego więcej niż pensja wypłacana przez EMI, i czerpiąc satysfakcję z tego, jak wygląda ostateczny rezultat jego starań. Martin konsekwentnie trzymał się w cieniu, ale jego wkład w kompozycje Beatlesów był tym większy, im bardziej stawały się one wyrafinowane i wyszukane.

W tym duecie autorskim za bardziej “naturalnego” muzyka trzeba uznać Paula McCartneya. Talent w dużej mierze odziedziczył po ojcu, niegdyś liderze Jim Mac Jazz Band. Miał instynktowne wyczucie harmonii, dar frazowania, który w jego rękach zamieniał gitarę basową w zwinny, ekspresyjny instrument prowadzący. Opanowawszy biegle gitarę i perkusję, brał teraz lekcje gry na pianinie. Rozwijał się muzycznie, trzymając się określonych reguł, które w Lennonie budziły odruchowy sprzeciw. Muzyka Johna, podobnie jak rysunki, była nieposłuszna, wymykająca się konwencjom, ale uczciwa i mocna w sposób, na jaki Paul nigdy się nie zdobył. Przy całym swoim nowatorstwie obaj nadal pozostawali bardzo otwarci na zewnętrzne inspiracje i chętnie przyswajali sobie cudze dobre pomysły, tak jak to robili w zamierzchłej przeszłości, kiedy siedząc w salonie u Paula, naśladowali Buddy’ego Holly i Carla Perkinsa.

Wciąż z zainteresowaniem spoglądali ku Ameryce, gdzie pojawiały się teraz dziesiątki nowych zespołów z długimi grzywkami, noszących marynarki z okrągłym kołnierzem, przybierających “beatlesopodobne” nazwy (The Turtles, The Byrds, The Monkees) i sięgających po “beatlesopodobne” brzmienie oraz poczucie humoru, by odzyskać dla swoich rodaków muzykę, którą pożyczyli sobie chłopcy z Liverpoolu. Wzorem Beatlesów określały się także mianem “kapel”, bo tak właśnie John, George, Paul i Ringo często podpisywali się razem: “The Beatles – kapela”, jakby chodziło o grajków z jakiejś górniczej wioski w Yorkshire. Wiele z tych amerykańskich grup próbowało wręcz naśladować liverpoolski akcent i wprowadzać do tekstów typowo liverpoolskie wyrażenia, czasem w ogóle nie wiedząc, co naprawdę znaczą. Na przykład jedna z piosenek The Monkees wyszła w USA pod tytułem “Randy Scouse Git” (“Napalony sukinsyn z Liverpoolu”) – pośpiesznie zmienionym przez brytyjskich wydawców singla na “Alternate Title” (“Tytuł alternatywny”).

Ale najważniejszym amerykańskim artystą, który pod wpływem brytyjskiej muzyki nawrócił się na rocka, był Bob Dylan, dotąd znany jako reinkarnacja folkowego “włóczęgi” Woody’ego Guthriego oraz sztandarowy przedstawiciel rodzącego się “ruchu sprzeciwu”. Pewnego brzemiennego w skutki dnia, jadąc samochodem, usłyszał w radiu, jak The Animals z Newcastle-on-Tyne wykonują klasyczną nowoorleańską balladę “The House of the Rising Sun”. To wystarczyło, by porzucił akustyczne protest songi w rodzaju “Blowin’ in the Wind” czy “A Hard Rain’s Gonna Fall” na rzecz elektrycznego rocka – gatunku, który w jego wydaniu przekroczył wszelkie ograniczenia tematyki, środków wyrazu, jak i długości. Dylan bardzo szybko przekonał się też do Beatlesów, choć z początku przypisywał im więcej śmiałości, niż jej mieli.

Kiedy spotkali się po raz pierwszy, wyznał im, że wielkie wrażenie zrobiła na nim “narkotyczna” linijka tekstu w “I Want to Hold Your Hand”: “I get high, I get high!” (“Odlatuję na haju”). John i Paul z pewnym zażenowaniem wyjaśnili mu, że w rzeczywistości fragment ten brzmi: “I can’t hide, I can’t hide!” (“Nie mogę się schować”). Zwłaszcza John czekał teraz z niecierpliwością na każdą nową płytę Dylana, każda bowiem przynosiła olbrzymią porcję muzycznych eksperymentów. Przyglądał się też uważnie The Beach Boys, którzy pod wpływem Beatlesów odeszli od prostych surferskich hymnów ku wyrafinowanym wielkomiejskim chorałom, pozwalającym liderowi zespołu Brianowi Wilsonowi w pełni zaprezentować genialne wręcz wyczucie harmonii.

W 1965 roku powstała też w Nowym Jorku i szybko się rozwijała grupa Lovin’ Spoonful, której frontman, wokalista i autor piosenek John Sebastian pod kudłatą czupryną w stylu Beatlesów zdawał się skrywać, o zgrozo, równocześnie poczucie humoru Lennona i romantyzm McCartneya. Album ze ścieżką dźwiękową do filmu “Help!” po raz pierwszy pokazał, jak wiele różni Johna i Paula (…).

 
Wesprzyj nas