W tym porywającym zbiorze opowiadań zdarza się, że ludzie stają na rozdrożach, gdzieś pomiędzy światem, który znają a tym, który próbuje wtargnąć w ich dotychczasowe życie.


Co pozwala powiedzieć nocRozdarci pomiędzy przeszłością a przyszłością, centrum a peryferiami, rzeczywistością a wyobrażeniami, przemieszczają się z jednego miejsca w życiu do następnego i próbują zrozumieć, co przeżyli, ale czego prawdopodobnie nigdy nie pojmowali.

Kobieta cieszy się na wieść o śmierci męża. Do mieszkania młodej pary wlatuje wrona i niszczy ich wyobrażenia na swój temat. Umierający ojciec wysyła syna w podróż do dawnej kochanki. Młody chłopak zaprzyjaźnia się ze spalonymi zapałkami, a wdowa przywłaszcza sobie rękopis powieści, którą pisał jej mąż.

Oto proza z samego serca Morza Śródziemnego. Mejlak to nowy głos europejskiej literatury, wrażliwy obserwator i uważny kolekcjoner ludzkich nastrojów.

Pierre J. Mejlak (ur. 1982) urodzony na Malcie, pisał powieści i opowiadania od lat młodzieńczych. Jego zbiór opowiadań “Co pozwala powiedzieć noc” został uhonorowany Europejską Nagrodą Literacką. Mejlak ma w swoim dorobku książki dla dzieci, adaptacje, powieści, dwa zbiory opowiadań. Jest laureatem wielu nagród, w tym pięciu edycji Maltańskiej Nagrody Literackiej, Eseistycznej Nagrody Wspólnoty Narodów oraz Morze Słów – Europejski Konkurs na Opowiadanie.
Jego pierwszy zbiór opowiadań dla dorosłych zatytułowany “Czekam, aż spadniesz z deszczem” został wydany w 2009 roku, zdobył uznanie czytelników i krytyków. Kolejny “Co pozwala powiedzieć noc” został opublikowany dwa lata później. Wiele z jego opowiadań zostało przełożonych na angielski, francuski, kataloński, portugalski, serbski, arabski, hiszpański czy włoski, były także czytane i prezentowane na licznych festiwalach w Europie i na Bliskim Wschodzie. Obsypana nagrodami powieść “Południowy wiatr” została zaadaptowana na trzynastoodcinkowy serial telewizyjny, wyświetlany przez maltańską NET TV.
Dwukrotny laureat Maltańskiej Nagrody Dziennikarskiej, Pierre J. Meljak pracował jako dziennikarz od 1999 do 2005 roku. Był korespondentem BBC, miał swoją kolumnę w dzienniku “In-Nazzjon”, pracował jako producent programów radiowych, między innymi 60 godzinnych dokumentów poświęconych legendom rocka.

Pierre J. Mejlak
Co pozwala powiedzieć noc
Przekład: Krzysztof Szczurek
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 9 maja 2018
 
 

Co pozwala powiedzieć noc

Prolog

Po pogrzebie zaprosiła do domu kilkoro przyjaciół. Nie żeby miała ochotę na towarzystwo, ale pomyślała, że gdyby to ona zmarła, on prawdopodobnie postąpiłby tak samo. Lubił obce zwyczaje. Pewnie dlatego po ślubie ciągle spraszał znajomych. Ale nie na wieczory przy pizzy na wynos i telewizorze, bynajmniej. Było mojito i tańce do jego ulubionych kawałków. Tak chciał spędzać swoje lata po czterdziestce: przetańczyć ten czas.
Ich przyjaciele rozpierzchli się po całym domu – od kuchni po salon i dalej, aż do pokoju bilardowego. Pomyślała, że pewnie teraz się im przygląda. Cieszy go widok przyjaciół zgromadzonych wokół nagle owdowiałej żony. Ale ponieważ było co jeść i pić, a może właśnie dlatego, że zawsze kojarzyli to miejsce z nocami wypełnionymi zabawą i śmiechem, już wkrótce ktoś jakby zapomniał, po co właściwie tu się zebrali, i skierował rozmowę na tę Amerykankę, która właśnie powiła ośmioraczki. Albo na tego brygadiera, który poślizgnął się w deszczu, kiedy musztrował swój oddział. Widząc, w jakim kierunku zmierza ten wieczór, poczuła, że jeszcze bardziej pęka jej serce. Uciekła więc do sypialni, teraz należącej już tylko do niej. Uklękła przy łóżku, zaniosła się szlochem, a potem zaczęła stopniowo osuwać się coraz niżej, aż wreszcie skuliła się w pozycji embrionalnej na białym dywanie. To z tej perspektywy, ze wzrokiem na poziomie podłogi, dostrzegła w odległym rogu, pod łóżkiem, coś małego i błyszczącego. Wyciągnęła rękę, by dosięgnąć przedmiotu. Kolczyk, całkiem elegancki, z pewnością nienależący do niej. A ponieważ był tak strasznie zakurzony, przyszło jej na myśl, że sprzątaczka najwyraźniej niespecjalnie dbała o dokładne omiatanie kątów.
Później, gdy stała oparta lekko o framugę drzwi i ściskała dłonie gości, do których wreszcie dotarło, że na nich już czas, kolczyk tkwił w jej mocno zaciśniętej lewej dłoni.
Jej wzrok prześlizgiwał się po uchu każdej kobiety całującej ją na pożegnanie. I w ten sposób każde ucho stawało się historią, której pragnęła słuchać podczas tych długich nocy, jakie czekały na nią w łóżku, a ono nie miało zamiaru wyjawiać żadnego ze swoich sekretów.

Deska do prasowania

Czas już jej się pozbyć. Może jak zostawi ją na ulicy, jakiś przechodzień podejdzie i ją zabierze. W niektóre wieczory w drodze do domu widywał jakiś porzucony mebel na rogu ulicy, a na drugi dzień rano nie było już po nim śladu. Narzucił lekki płaszcz i zszedł po schodach. Wyszedł na zewnątrz, oparł deskę do prasowania o ścianę budynku. Ale w chwili gdy znalazł się na chodniku przed domem, dostrzegł sąsiada z dołu, który parkował swojego fiata pandę. Sąsiad pomachał. Do licha. Co teraz? Jeśli wróci do środka, sąsiad pomyśli, że zwariował. Kto wyłazi z domu w niedzielę o dziewiątej wieczorem z deską do prasowania pod pachą tylko po to, żeby zaraz wnieść ją z powrotem do środka? A skoro sąsiad już go zauważył, tym bardziej nie mógł zostawić deski opartej jak gdyby nigdy nic o ścianę. Postanowił więc szybko, że zejdzie w dół ulicy i tam ją porzuci. Odmachał sąsiadowi, który w dalszym ciągu usiłował zaparkować swoje auto, i pognał z nią pod pachą niczym z książką, a nie jakąś deską do prasowania.
U wylotu ulicy skręcił za róg, przeszedł jeszcze parę metrów Źródlaną i oparł deskę o budynek bez okien i drzwi. Już-już miał zawrócić w stronę domu, gdy spostrzegł, że w jakimś tuzinie mieszkań po drugiej stronie ulicy pali się światło. Istniała spora szansa, że ktoś mógł go zobaczyć zza zasłony. A co, jeśli zrobił zdjęcie lub nakręcił filmik komórką i pokaże to policji? Uknuł szybki plan: kucnie, żeby zawiązać sznurówki. Tak też zrobił – by zorientować się, że nie miał czego wiązać, bo wyszedł tylko w kapciach i spodniach od piżamy. Podniósł się, złapał deskę i podreptał w dół ulicy, w stronę jeziora, gdzie stał spory kontener na stare szkło przeznaczone do odzysku. Gdy jego żona była jeszcze sobą, chadzali tam co parę tygodni, by opróżnić torbę lub dwie. Będzie mógł bez problemu zostawić tam deskę.
Ale nieopodal kontenera jeden za drugim przejeżdżały samochody – co, jeśli któryś będzie należał do policji? Co wtedy? Minął go wysoki Murzyn w puchowej kurtce. Skinienie i uśmiech. Ale nie był to bynajmniej dobrosąsiedzki uśmiech w stylu „miło cię widzieć”. Raczej znaczący uśmieszek, jaki posyła się staremu wariatowi, nieświadomemu, że wylazł z domu z deską do prasowania pod pachą. Miał ochotę zawrócić i rąbnąć gościa deską przez łeb i porzucić ich tam oboje, tuż przy kontenerze. Ale zamiast tego mocniej ścisnął deskę i ruszył w stronę jeziora.
„Zaraz będziemy na miejscu”, wyszeptał do swojej towarzyszki.
Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz odbył tę przechadzkę z żoną, i w jakimś sensie im był bliżej jeziora, tym większą czuł z nią więź. Z deską. Godzinę wcześniej, gdy przewróciła się na niego, a żelazko go oparzyło, nie mógł znieść jej widoku. Rozbita i niema wgapiała się w niego, zupełnie jak jego żona. Ale żonę zabrali. Tak więc także i na deskę przyszedł czas. No a teraz wydawała się wczepiać w niego, przestraszona, aż zrobiło mu się jej żal. Nie dość, że była zdezelowana, z jedną nogą wyrwaną z zawiasów, to jeszcze lada chwila miała ostatecznie dokonać żywota. Czuł się jak facet z psem w ostatniej drodze do weterynarza, z psem, który towarzyszył mu przez całe lata, a teraz, niestety, trzeba było go uśpić.
Pomyślał, że przesadzi niskie ogrodzenie okalające jezioro i z całych sił ciśnie deskę do wody. Jeśli zatonie – świetnie, jeśli nie – cóż, będzie omijał to miejsce w przyszłości, żeby już nigdy nie musieć jej oglądać. Szedł wzdłuż ogrodzenia, wypatrując miejsca, gdzie było najniżej – pamiętał je z porannych niedzielnych spacerów z żoną, gdy już kupili gazetę, chleb i kwiaty. Jakiś pies szarpał coś w ciemności i rozszczekał się gwałtownie, co kompletnie go zaskoczyło. Przerażony wykonał szybki w tył zwrot, niczym aktor robiący unik przed kulą, waląc przy tym deską prosto w drzwi zaparkowanego za nim peugeota. Natychmiast włączył się alarm, którego dźwięk poniósł się echem po wodach jeziora. Jazgot zupełnie go zdezorientował. W przypływie paniki poczuł się, jak gdyby właśnie obrabował bank i musiał szybko znaleźć kryjówkę, zanim zostanie złapany. Jakiś patykowaty młodzian uprawiający jogging wokół jeziora wpadł na niego, rzucił mu wściekłe spojrzenie i zbluzgał dość konkretnie. Stary wyjąkał przeprosiny i z deską już nie wciśniętą pod jedno ramię, lecz spoczywającą na obu rękach niczym Jezus w ramionach Matki Boskiej Bolesnej, przeciął drogę i zawrócił w stronę domu, w nadziei, że po drodze wypatrzy wreszcie jakiś ciemny zakątek, w którym porzuci balast.
Jak to bywa w tym mieście, deszcz zaczął padać bez uprzedzenia, a gdy mężczyzna znalazł się za rogiem, w bezpiecznej odległości od ogłuszającego alarmu, lało już jak z cebra. Delikatny chłód popłynął od zmokniętej głowy w dół ciała. W pewnej chwili poczuł, że wraz z nim przemieszcza się jakiś smród. Obejrzał się za siebie – nikogo. Ani żywego ducha również przed nim. Znieruchomiał, żeby sprawdzić, czy smród postąpi tak samo. Gdy okazało się, że smród jednak nadal mu towarzyszy, zerknął w dół, by stwierdzić, że jego kapcie są kompletnie przemoczone, a ich podeszwy – uwalane w psiej kupie. Musiał w nią wleźć, gdy usiłował oddalić się od psiego ujadania, natarczywego alarmu samochodowego i wściekłego biegacza. I pewnie jeszcze to sprawka tamtego psa.
Usiłował zdrapać kupę z kapcia, pocierając nim o krawężnik, ale przy każdej próbie kapeć zsuwał się i przewracał podeszwą do góry. Przemieścił się kilka metrów w górę ulicy, aby wypłukać kapeć w wodzie, która zebrała się w zagłębieniu po brakującej płycie chodnika.
Gdy się schylał, zauważył po drugiej stronie ulicy jakiś dom w trakcie rozbiórki. Pewnie miało tam powstać coś nowego. Z ulicy widać było wykafelkowaną na zielono ścianę łazienki, ciekawe, ileż ludzi musiało się tam myć w środku, i jakie to dziwne, że owo pomieszczenie, tyle lat skrzętnie ukryte przed cudzym wzrokiem, teraz publicznie świeciło swą nieporadnością. Znów pomyślał o żonie. Pewnie teraz pomagali jej w kąpieli, co zwykle było jego powinnością – a może zostawili ją samą w łazience, nie zdając sobie sprawy, że sobie nie poradzi? I czy nalali jej do wanny odpowiednio ciepłej wody, czy może umyli ją w zimnej i już? Pewnie o to im chodziło: żeby powoli, ale nieuchronnie gasła. Na pewno już inni emeryci czekali z nadzieją na miejsce w tym domu. Bo jaka restauracja życzy sobie gości, którzy przychodzą o szóstej i przesiadują do północy? A gdyby teraz miała umrzeć, czy nie czułby po kres swoich dni przytłaczającego ciężaru winy, że na tym ostatnim odcinku jej długiej drogi zostawił ją, zagubioną i samą?
Powinien był zatrzymać ją w domu. Nie trzeba było nic mówić lekarzowi – gdy ten przyszedł na wizytę – o tym, jak to chciała iść do domu dziadka i jak znalazł ją w środku nocy, gdy usiłowała otworzyć zamknięte na klucz drzwi. Może za bardzo się bał. Pewnie wtedy, gdy pchnęła go na deskę do prasowania, poczuł, że nieodwołalnie przekroczył granicę między cierpliwością i brakiem tolerancji i że minął punkt bez odwrotu. Tak, to pewnie dlatego, pomyślał. Nikt go wcześniej nigdy nie popchnął. I chciał jej pokazać, że nie będzie zgody na żadne rękoczyny. A mimo to, ze wzrokiem wlepionym w zieloną kratkę kafelków na ścianie burzonej rudery, uzmysłowił sobie, że powinien był zostawić ją w domu. W końcu on sam też przekroczył tyle granic, a ona nigdy nic nie powiedziała.
Powinien był ją zatrzymać. Przynajmniej w tych momentach przytomności umysłu, jakkolwiek były rzadkie, byłaby w domu, pośród swoich rzeczy, z mężem, którego kochała i który kochał ją, z zapachem masła stopionego na toście i z herbatą z mlekiem. A nie w tym bezdusznym, bezbarwnym pokoju, w którym ją teraz odwiedzał, w nadziei, że go jeszcze rozpozna.
Kiedy był u niej ostatnim razem, wzięła go za listonosza. Powiedziała, że czekała na niego miesiąc. Gdy przysiadł na brzegu łóżka i zapytał o samopoczucie, zaczęła coś do siebie mamrotać, błądząc rozkojarzonym wzrokiem poza okno, gdzieś ponad dachy, wśród kominów smutnych jak doniczki odwrócone do góry dnem. W drodze do domu pomyślał, jak trudno byłoby teraz zastać ją przytomną, zobaczyć błagalny wzrok z niemym pytaniem, co też zrobiła nie tak.
Dwie błyskawice rozświetliły niebo, deszcz przybrał na sile. Poczłapał w stronę ściany oświetlonej jasną żarówką. Tam, próbując schronić się przed deszczem, uniósł deskę nad głowę niczym jakiś mały, kaleki Samson podtrzymujący dłońmi sufit świątyni. Ale w tym momencie obluzowana noga deski spadła z metalicznym szczękiem prosto na jego nos, który oczywiście natychmiast zaczął krwawić. Z deską na głowie wetknął oparzoną, ciągle jeszcze piekącą dłoń do kieszeni w poszukiwaniu chusteczek, tylko po to, by stwierdzić, że nie ma ich przy sobie. Z rękawem płaszcza przyciśniętym do nosa próbował odchylić głowę do tyłu, aby zahamować krwotok, tak jak w dzieciństwie uczyła go matka. Wszystko kiedyś przejdzie, synku. Wszystko. Ze wzrokiem wbitym w kafelki pomyślał, że w tym właśnie momencie jego żona obserwowała ulewę przez okno, w pełni świadoma. Było to jej ulubione zajęcie w te pierwsze dżdżyste noce, jakie następowały po końcu lata. Zupełnie jak dziewczynka czekająca na powrót ojca z pracy. O kim mogła teraz myśleć? Może o dziadku, który, jak sądziła, czekał na jej powrót do domu? A może o mężu, którego straciła albo który jakoś się zawieruszył? Gdzieś.
Toteż gdy deszcz bębnił w deskę, a woda spływała kaskadami po obu jej stronach, zamknął oczy i wyobraził sobie, że to wszystko jest tylko snem. Zaraz je otworzy i okaże się, że jest w domu, w łóżku, obok żony, wokół roztacza się zapach voltarenu, maści której używała, zaraz wstaną, żeby nastawić wodę na herbatę, włączą toster i radio, by usłyszeć, co też się wydarzyło na świecie w nocy, gdy spali.
Takim go zobaczyli z okien samochodu: wątły staruszek z trzymiesięczną brodą, zakrwawioną twarzą, w kapciach i gaciach od piżamy, w których nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na dwór. I z deską do prasowania nad głową, w strugach deszczu. Typowy bezdomny w uwalanym krwią płaszczu, prawdopodobnie skradzionym z wieszaka przy wejściu do jakiegoś baru. W tej okolicy nie kręciło się wielu kloszardów – była to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzyli. Ale nie mogli go przecież zostawić na pastwę losu, żeby się wykrwawił w tym deszczu. Zatrzymali więc auto na środku drogi, za nimi ustawiły się jeszcze dwa.
Wielkoludy. To była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, gdy zobaczył, jak zbliżają się w jego stronę. Albo to on nagle się skurczył, albo wszyscy inni urośli. Odgłosy ciężkiego człapania mogły pochodzić tylko od dwóch wnerwionych policjantów, którzy przedzierali się przez ulewę w stronę starca odzianego w strój niespecjalnie karnawałowy, śmierdzącego psimi odchodami i z deską do prasowania na głowie.
Dokumenty? Oczywiście mam, ale nie przy sobie, w domu. Tu niedaleko, dziesięć minut spacerkiem. Panowie pozwolą ze mną? Kawy zrobię. Nie, nie, nie zwariowałem, zapewniam panów. Co, u diabła, tu robię z deską do prasowania na głowie? Hmm… Czekam na kogoś, komu mógłbym ją dać. Komuś, kto nie ma deski, i komu mogłaby się przydać. Dla jednego grat, dla drugiego gratka, nie? Tylko dokręcić jedną nogę i będzie cacy. Właśnie prasowałem i wtedy odpadła. O, ręka ciągle oparzona. Nie, proszę, dokąd mnie zabieracie? Nie, nie, nie trzeba do szpitala. To tylko trochę krwi, nic więcej. Przecież w końcu przestanie lecieć. Wszystko kiedyś przechodzi. Wszystko.
Gdy wepchnęli go na tylne siedzenie samochodu, wnętrze natychmiast wypełniło się smrodem psiej kupy, której sprawca teraz pewnie smacznie spał pod jakimś dachem, obżarty jak bąk. Ruszyli w stronę najbliższego szpitala. Z rękawem płaszcza wciąż przyciśniętym do obolałego nosa, dłonią nadal palącą od oparzenia i głową odchyloną do tyłu niczym dziecko patrzące na machających na odjezdnym rodziców, podczas gdy obcy ludzie zabierają je dokądś, dokąd wolałoby nie jechać samo, wpatrywał się w ścianę nieustającego deszczu. I w deskę do prasowania, która – oparta o mur – niknęła w oddali.

 
Wesprzyj nas