Debiut finalisty Anasoft Litera. Plastyczna opowieść bez jednej ilustracji.


CarpathiaW podróży do wnętrza ginącego świata towarzyszą nam Andrij Pysanskij, Andy Warhol, Gotthard Heinrici i wiele innych, barwnych postaci.

Zmysłowa odyseja w czasie i przestrzeni, heroiczna próba ocalenia od zapomnienia ziemi niczyjej, polsko-słowacko-ukraińskiego pogranicza, ale także „emigranckiego” środowiska Bratysławy.

“Carpathia” jest pierwszą częścią cyklu, który roboczo nazywamy “trylogią łemkowską”.

Maroš Krajňak (ur. 1972) pochodzi z Vyšnej Jedľovej, od 1991 roku mieszka w Bratysławie. Ukończył studia na kierunku praca socjalna oraz International Business School. Zawodowo zajmuje się marketingiem w usługach telekomunikacyjnych i usługach on-line. W 2012 r. ukazała się druga jego książka zatytułowana “Entropia” (Książkowe Klimaty 2015), nawiązująca do debiutanckiej “Carpathii” (Książkowe Klimaty 2015), w której autor zabiera czytelników na wyprawę do świata Łemków, magicznych historii i tajemnic z przeszłości. W 2013 roku wydał trzecią część łemkowskiej trylogii, powieść pt. “Informacia” (polski przekład wyjdzie w Książkowych Klimatach w 2016 roku). Wszystkie książki zostały nominowane do nagrody Anasoft Litera 2014.

Maroš Krajňak
Carpathia
Trylogia Łemkowska. Część 1.
Przekład: Weronika Gogola
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 30 maja 2016
 
 

Carpathia

1

Po czarnym, przejrzystym niebie suną w powolnym, jednostajnym ruchu cztery czerwone gwiazdy. Cienki biały kontur. Zielone tło. Gwiazdy przychodzą z północnego wschodu i zmierzają dokładnie w przeciwnym kierunku. Skrzydła i ogon. Huk silnika, który nimi porusza, zaczął się nieopodal Sanoka. Na początku przed oczami pilotów rozpościera się poszatkowana przez ludzi kraina. Idealne puzzle długich, wąskich pól. Załoga spostrzega czerwone kapilary, które zbierają zmieszaną krew. Niemiecką, słowiańską, huńską, semicką, romańską, tatarską, kaukaską i wszelkie inne. Krew ścieka pagórkami Pogórza Ondawskiego już od kilku tygodni. Gdzieś przy Stropkowie gorące żyły spotykają się, potem jednorodna ciecz zacznie wsiąkać. Wchłanianie jej do głębokich wnętrzności ziemi będzie trwać wiele stuleci, aż spowoduje ostre ruchy tektoniczne. Ruchy, które idealnie skurczą obszar dzisiejszych Zon. Podźwigną na tych miejscach łańcuch Karpat do kilkutysięcznych wzniesień. Stworzą nowe szczyty, doliny, przepaście i zamkną przesmyki, które zapobiegną przechodzeniu armii.
Teraz wszystko dzieje się w wiosce Heleny. Przed kilkoma dniami zalały ją stalowe kolosy Wehrmachtu. Więcej głowic wielkich kalibrów niż obywateli. Tak mi później wyjaśnia ten, który wtedy, podekscytowany, to obserwował. Czołgi, działa, transportery i ich manewry. Żołnierze rozmieszczeni po drewnianych domach. Własne namioty. Na podwórku Heleny rozłożona kuchnia polowa. Jej rodzina jest zaopatrzona w smaczne pożywienie dobrej jakości. Stryjek jest ulubieńcem kucharzy i młodych, zdezorientowanych poborowych, którzy przychodzą tutaj się najeść. Wszyscy chcą się zachowywać po ludzku. Stryjek właśnie bawi się z towarzyskim owczarkiem, którego dostał w spadku po poprzednich właścicielach. Mój ojciec jest w domu, na rękach Heleny, i pije mleko z jej piersi.
U podnóża doliny zmierza w stronę wioski czarny samochód bez dachu. Wysoki, potężny kierowca. Obok siedzi człowiek, o którym wszyscy mieszkańcy wioski mówią, że to generał. Potem, kiedy szukam o nim informacji, znajduję jedyne z możliwych nazwisk. Gotthard Heinrici. Kierowca i generał nie rozmawiają ze sobą. Auto powoli i majestatycznie przybliży się do celu. Niespodziewanie gaśnie tuż przed tym, kiedy ma skręcić na podwórko Heleny. Na drodze, w wyżłobionych koleinach, błoto po pas. Generał wysiada. Bez słowa. Ostrożnie skacze na palcach. Za pasem kołysze mu się wielki srebrny pistolet. Szybko znajduje stabilne podłoże i dalej idzie już swoim zwykłym krokiem. Kiedy idzie, jego myśli stają się jasne, klarują się. Wchodzi do środka, pozdrawia cywilów, a następnie salutujących żołnierzy. Często chce rozmawiać z Heleną, jej mężem, z ich dziećmi. Nic, tylko spojrzenia. Zawsze tylko badawcze spojrzenia. Wory pod oczami. Najważniejszy dla niego sensor. Cywilom spogląda na wory pod oczami. Wierzy, że oni będą tak samo patrzeć na niego. Wierzy, że tak będzie. Czuje to. Wszystko rozumie.
Krótko po generale z auta wyskakuje również kierowca.
Wykona kilka nieudanych prób kluczem, zaraz potem otwiera maskę i sprawdza. Z bliska obserwuje go ten, który mi to opowie. Teraz jest chłopcem i siedzi na drzewie. Na jabłoni, po drugiej stronie drogi. Z korony drzewa nie pospadały jeszcze wszystkie żółte liście, a jego anonimowości sprzyja także sporo delikatnych, pomarańczowych, lekko już przesuszonych jabłek. Chłopiec jest jedynym świadkiem. Potem kierowca kładzie się pod samochód. Po chwili wyłazi zabłocony. Bierze narzędzia i zsuwa się z powrotem. Imponujący kabriolet i długie, wystające nogi kierowcy. Skórzane oficerki. Chłopiec wciąż go obserwuje. I znowu kierowca wyłazi i zapala papierosa. Ten zostaje w ustach, kierowca nie dotyka go brudnymi rękoma, za to rozpina kombinezon. Zaczyna przy szyi, kończy w kroku. Najpierw odsłania biały, niezarośnięty tors. Nieśmiertelnik. Potem wyciąga członka. Sika. Wielki, wiszący, sikający członek. To pierwsze dorosłe przyrodzenie, jakie widzi chłopiec. Do teraz widział tylko ogonki kolegów. Aryjski nadczłowiek wprowadza go w konsternację. Zakłopotanie. Chłopiec popełnił zły uczynek, zgrzeszył. Podstępnie, z ukrycia, śledził intymny rytuał mężczyzny. Zeskakuje. Nie patrzy, nie ogląda się za siebie. Instynktownie wbiega na górę, żeby skryć się gdzieś pod strzechą i nie wychodzić stamtąd przez kilka dni. Albo tydzień. Albo miesiąc. Albo aż do momentu, kiedy armia zniknie.
Rycząca konstelacja na niebie konsekwentnie się przybliża. Za sekundę przesunie się nad wioską Heleny. Będzie na właściwej wysokości. Już jest tutaj. Wyraźnie słychać jej dźwięk. Strzał. Samolot zatacza koło i teraz leci z południa. Zatrzymuje się. Zawisa bezszelestnie. Wszystko i wszyscy na ziemi zamierają w bezruchu. Snajperzy, pociski w lufach, obserwatorzy. Na niebie rodzą się dwa czarne punkty. Pomału zaczynają spadać. Zmieniają się w przecinki. Słychać cienki świst. Już po chwili łatwiej rozpoznać ich kształt. Na koniec coś jak śmigła. Nikt nic nie robi. Wszyscy, pochyleni, czekają i obserwują. Pierwsze ze stalowych pozdrowień z nieba wpada do sadu. Do niedawna dbali o niego Weinbergerowie, których dopadł już transport. Nic. Żadnej eksplozji. Tylko plusk, a potem znów głucha cisza. Mokra glina Zony szybko połknęła bombę w instynkcie samozachowawczym. Wyciągnie ją z żołądka buldożer, niestrawioną, po trzydziestu pięciu latach, zupełnie przez przypadek. Potem też nic się nie stanie. Chłopi zaniosą ją gołymi rękami przed nowy dom. Będziemy koło niej skakać, zgadywać długość, wagę, a dorośli będą nas od niej odganiać. Potem bomba gdzieś zniknie. Ale teraz jest tutaj. Świeżo wbita w ziemię wierzy, że może chociaż jej siostrze uda się wypełnić misję. Następują trzy trwające wieczność sekundy. A potem błysk. Strumień ciśnienia. Ciężki dźwięk eksplozji wraca odbity od okolicznych wzgórz. Dym, latające odłamki i kamienie. Wkrótce pożar. Odciążona konstelacja odchodzi. Gotthard Heinrici zastanawia się w duchu, jak to się stało, że znowu uratował go przypadek. Czy to kolejny z dziesiątka czy może setki przydzielonych mu darów od losu? Potem szybko wydaje instrukcje dotyczące gaszenia pożaru i opieki nad poszkodowanymi. Czternaścioro cywilów i dwóch żołnierzy. Ich dusze wspólnie biorą się za ręce. Kręcą się pomału, zwiększają tempo do maksimum, a później spiralnym ruchem kolejno oderwą stopy od ziemi. Szybko wzlecą w niebo, żeby dogonić znikający samolot. Ich połączony okrąg stwarza wokół maszyny żar. Gotthard Heinrici, Helena, stryjek, mój ojciec, obserwator – wszyscy to widzą. Dusze przez chwilę odprowadzają załogę. Podczas swojego tańca każda z nich dostanie się do okienka kabiny, żeby spojrzeć pilotom prosto w twarz. Potem uścisk rąk zwalnia i każdy, już sam, udaje się w nieskończoność.
Wkrótce ciała żołnierzy pochowają na łące. Wyschnięta, zgniłozielona trawa. Na niej jeszcze tego samego dnia pojawią się dołki. Z cywilów nikt się o tym nie dowie. Przedtem odbędzie się ewakuacja.
Teraz, po pięćdziesięciu latach, podjeżdżają terenówki. Słowacka część ekipy chce rozmawiać z sołtysem. Ten idzie do właściciela gruntu. Wyjaśnianie, a następnie zgoda. Po chwili na oznaczonym miejscu milczący mężczyźni wyciągają mapę. Chwilę coś mierzą, potem zabrzmi zgodne: hier. Ukryte groby przy drodze. Wynajęci chłopcy, z długimi drewnianymi tyczkami zakończonymi ostrzem, które pomoże w komunikacji z gliną. Dwie pary cienkich gumowych rękawiczek wybierają z głębokiego dna właściwe stadium rozkładu. Następuje identyfikacja, wcześniej przegląd i formalne katalogowanie. Dwie szare, oznakowane, plastikowe torby odwozi się autami. Ktoś podpuszcza zaskoczonego właściciela zasypanych jam. Mógł „sobie zarobić”. Ten odchodzi ze spuszczoną głową.
Jego dom stoi niecałe sto metrów od miejsca, gdzie wtedy, jedyny raz, wykrzyknęło gigantyczne, nowo narodzone dziecię niebios. Ten wykrzyk z wielką mocą wmiótł w kuchnię jego matki i ojca odłamki szyb. Oni też wybiegają na zewnątrz. Nastaje chaos. Przegrzebywanie gruzów. Płacz. Lament. Krzyk. Płomienie. Lekarze. Mieszanina cywilów i szarych mundurów. Ktoś stara się utrzymać porządek. Potem wszyscy muszą iść do domu. Tylko na chwilę, bo jeszcze dzisiaj będą musieli opuścić wioskę. Ktoś wszczyna panikę. Spełnia się to, co wtedy z pociągu krzyczała Riwa. To oczekiwane, znajome, obawiane.
„Trafiło i na nas. Doczekaliśmy się”. Spłoszone oczy setek ludzi. Po chwili uspokajają ich słowa tłumaczy. Niemcy sudeccy, po których za parę lat opustoszałe wsie będą rozkradać miejscowi chłopi. A potem całe to mienie: lustra, zegary z wahadłem, naczynia, budziki, narzędzia, pierzyny, obrazy, ciosane krzyżyki i maszyny do szycia, będą sprzedawać po Zonach. Ale teraz ci sami chłopi zaprzęgają do drewnianych wozów konie i dobytek. Wezmą wszystko, co się da. Na szczycie wozów posadzą kobiety i dzieci. Tylko że jest tutaj jeszcze Vorża. Vorża, która później, wiele lat później, na kilka godzin zawróci Helenę z jej drogi ku końcowi. Vorża, która zawsze czyni dobro i zło równocześnie. Wszystkich konsternuje i wszyscy się jej boją, dlatego że czasami potrzebują jej pomocy, ale grozi im jej klątwa. Teraz Vorża obserwuje ludzi, którzy nie są w stanie załadować całego swojego majątku i zakopują go w gnojowisku. Potem wróci jako pierwsza, wykopie ukryty dobytek i wszyscy będą o tym wiedzieć. Ale wciąż będą się jej bać, nawet wtedy, kiedy będzie nosić ich ubrania, nigdy jej słowa nie powiedzą. Miejsce zaprzęgniętych koni z dobytkiem szybko zajmują czekające na rozkaz szybkociągi. Jeszcze przed tym mieszkańcy wioski przejdą się między tlącymi się zgliszczami, jakie zostały z ich domów, które przed kilkoma godzinami zniszczył wybuch żelaznego przedmiotu stworzonego specjalnie do tych zadań. Na ziemi leży sporo nagich ciał. Dziś tylko ci mieszkańcy zostaną tutaj. Strumień eksplozji i ogień pozbawiły ich odzieży, a oni, nadzy, już za parę godzin będą wsadzeni do tej ziemi, żeby potem mógł wyrosnąć na nich betonowy krzyż. Dopiero teraz, w końcu ktoś wydaje gotowej karawanie potrzebną komendę i wszystko znika. Wieś w okamgnieniu traci swoich obywateli. Gotthard Heinrici zdążył posłać Helenie ostatnie spojrzenie. Jeszcze raz rzucił okiem na jej woreczki pod oczami i w milczeniu wszedł do izby. Teraz już naprawdę wszyscy zniknęli. Dokładnie w tym samym okamgnieniu przemieścili się w czasie i przestrzeni. Ci opatuleni ludzie stoją w kolejce po przydział ciepłej zupy. Girlatowce. Jest styczeń, co zamraża. Zbiegowisko wygnańców stara się utrzymać w porządku fruwające papiery. Z lasu wybiega żołnierz i krzyczy: „Iwan! Iwan!”. Pozostali bezmyślnie zostawiają menażki, łyżki, łyżeczki. Bezsensownie biegając, szukają broni, zajmują pozycje. Przez chwilę, dopóki z lasu nie wynurzy się horda nieprzyjaciół. Krótka strzelanina, zajęcie i wykonanie. Wszyscy muszą na to patrzeć. Mieszkańcom znowu śmierć spaja się z nagością. Niemcy są bez ubrań. Starają się opanować szczękanie zębami i drżenie ciał. Ostatnie próby zachowania godności. Jednego z nich przymusili do wzięcia siekiery i wyrąbania dziury w zamarzniętej Topli. Mniej więcej takiej samej lub większej niż ta, jaką robili u siebie w domu obecni czerwonoarmiejcy, żeby umyć się przed wieczorem zwiastującym narodzenie Chrystusa, lub takiej, jakiej potrzebowali podczas święcenia wody. Potem Niemcy w pokornym rządku wchodzą do tej dziury, do tego śmiertelnego Jordanu. Nikt nie błaga o łaskę. Po kolei, niemo, giną pod powierzchnią gęstniejącej cieczy.

 
Wesprzyj nas