“Middlesex” to jedna z ciekawszych amerykańskich powieści ostatnich lat, wyróżniona Nagrodą Pulitzera w 2002 roku.


MiddlesexObejmująca osiem dekad – i jedno niezwykle trudne dojrzewanie – powieść Jeffreya Eugenidesa jest świetną, całkowicie wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania.

“Middlesex” jest spełnieniem wielkiego talentu pisarza, uznanego przez Granta i The New Yorker za jednego z najlepszych amerykańskich powieściopisarzy.

***

Monumentalną sagę o kazirodztwie pisał osiem lat, ale warto było. Na powieść Middlesex spłynęła lawina nagród, z Pulitzerem na czele.
Newsweek Polska

Jedna z ciekawszych amerykańskich powieści ostatnich lat, wyróżniona Nagrodą Pulitzera w 2002 roku. Zaczyna się jak lesbijski romans – nastolatka odkrywa fascynację koleżanką. Ale to dopiero początek szaleńczej rodzinnej sagi, z genetycznymi mutacjami, imperium tureckim, przemysłowym Detriot i nieoczywistą definicją płci w tle. Jeśli tak ma wyglądać postmodernizm, to prosimy o więcej.
Dziennik Polska

Szalenie pomysłowa, pełna inwencji twórczej, często zabawna i poruszająca.
USA Today

Wielka, zuchwała, wyśmienita powieść… dociera do tych miejsc, gdzie nieliczni tylko narratorzy mają odwagę stąpać… liryczna i znakomita.
The Boston Globe

Jeffrey Eugenides urodził się w Detroit, Michigan, w 1960 roku. Ukończył Brown University, a tytuł magistra zdobył również na kierunku język angielski oraz kreatywne pisanie na Stanford University w 1986 roku. Jego pierwsza powieść, “Przekleństwa niewinności” (The Virgin Suicides), odniosła sukces wkrótce po ukazaniu się w 1993 roku. Przetłumaczono ją na piętnaście języków oraz zekranizowano. Różne prace Eugenidesa ukazały się w „The New Yorker”, „The Paris Review”, „The Yale Review”, „Best American Short Stories”, „The Gettysburg Review” oraz „Best of Young American Novelists”.Jeffrey Eugenides jest prestiżowym członkiem Fundacji Guggenheima. Jest laureatem Whiting Writers’ Award, oraz Henry D. Vursell Memorial Award ustanowionej przez Amerykańską Akademię Sztuki i Literatury. Przez ostatnich kilka lat był nauczycielem akademickim Fellow of the Berliner Kunstlerprogramm of the DAAD oraz Amerykańskiej Akademii w Berlinie.

Jeffrey Eugenides
Middlesex
Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 23 września 2015
 
 

Middlesex


Księga Pierwsza

Srebrna łyżeczka

Urodziłem się dwukrotnie – po raz pierwszy jako dziewczynka, w dzień wyjątkowo pozbawiony smogu, w Detroit, w styczniu 1960 roku i ponownie jako nastolatek na oddziale pomocy doraźnej w okolicach Petoskey w stanie Michigan, w sierpniu 1974 roku. Lepiej zorientowani czytelnicy mogli się już zetknąć z moją osobą jako przypadkiem odnotowanym w opracowaniu doktora Petera Luce’a „Identyfikacja płciowa u pseudohermafrodytów z syndromem braku 5-alfa-reduktazy”, opublikowanym w Journal of Pediatric Endocrinology w 1975 roku. Może widzieliście też moją fotografię w szesnastym rozdziale wyraźnie już przestarzałego opracowania „Genetyka i dziedziczenie”. Na stronie 578 stoję golusieńki obok diagramu wzrostu, a moje oczy zakrywa czarny prostokąt.
Zgodnie z metryką urodzenia nazywam się Calliope Helen Stephanides, ale na moim ostatnim prawie jazdy (wydanym w Niemieckiej Republice Federalnej) figuruje po prostu imię Cal. Jestem byłym bramkarzem drużyny hokeja na trawie, wieloletnim członkiem Fundacji na rzecz Ochrony Manatów, rzadkim gościem na nabożeństwach w greckim kościele prawosławnym i – przez większą część swojego życia – pracownikiem amerykańskiego Departamentu Stanu. Podobnie jak Tejrezjasz, najpierw byłem jedną osobą, a później stałem się kimś innym. Byłem wyśmiewany przez kolegów w klasie, traktowany przez lekarzy jak królik doświadczalny, obmacywany przez specjalistów, stanowiłem też przedmiot badań finansowanych przez fundację March of Dimes. Zakochała się we mnie rudowłosa dziewczyna z Grosse Pointe, która nie zdawała sobie sprawy z tego, kim jestem (podobałem się również jej bratu). Czołg zawiódł mnie raz na pole bitwy miejskiej, w basenie przeobrażałem się w mityczną postać; opuszczałem swoje ciało, aby zająć ciała innych – a wszystko to wydarzyło się, zanim skończyłem szesnaście lat.
Jednak teraz, gdy mam lat czterdzieści jeden, czuję, że nadchodzą nowe narodziny. Po dziesięcioleciach zupełnego braku zainteresowania odkryłem, że zaczynam myśleć o zmarłych stryjecznych i ciotecznych dziadkach i babkach, o dawno utraconych przodkach, nieznanych dalszych krewnych lub – co oczywiste w wypadku tak endogamicznej rodziny jak moja – o tym wszystkim naraz. I zanim będzie za późno, chciałbym to spisać raz na zawsze – tę szaleńczą, karkołomną wędrówkę jednego genu w czasie. Recesywną mutację na moim piątym chromosomie opiewaj, bogini! Opiewaj, jak rozkwitała dwa i pół wieku temu na zboczach Olimpu, gdy kozy meczały, a oliwki spadały z gałęzi. Opiewaj, jak przeszła przez dziewięć pokoleń, dojrzewając niezauważalnie w zanieczyszczonej puli genów rodziny Stephanides. I opiewaj, jak opatrzność w przebraniu masakry wysłała ten gen ponownie w podróż, jak przeleciał niczym cząsteczka pyłku przez morze do Ameryki, gdzie przeniknął zanieczyszczone przez przemysł deszcze, aby w końcu upaść na Środkowym Zachodzie na żyzną glebę łona mojej matki.
Przepraszam, jeśli czasami wpadam w nieco homerycki ton. To również kwestia genów.

Trzy miesiące przed moimi narodzinami, po zakończeniu jednego z naszych wystawnych niedzielnych obiadów, moja babcia Desdemona Stephanides poleciła mojemu bratu, aby przyniósł jej skrzynkę na jedwabniki. Jonasz właśnie kierował się do kuchni po dokładkę puddingu ryżowego, gdy stanęła mu na drodze. W wieku pięćdziesięciu siedmiu lat moja babcia – ze swoim niskim wzrostem i przysadzistą sylwetką i w budzącej grozę siatce na włosy – doskonale nadawała się do blokowania ludzkich ścieżek. Za nią w kuchni zgromadziła się spora grupa goszczących u nas tego dnia kobiet, śmiejących się i szepczących między sobą. Zaintrygowany Jonasz przechylił głowę, chcąc zobaczyć, co się dzieje, ale Desdemona wyciągnęła rękę i uszczypnęła go w policzek. Gdy ponownie skupił na niej uwagę, narysowała w powietrzu prostokąt i pokazała na sufit. A następnie, zniekształcając wyrazy z powodu źle dopasowanej sztucznej szczęki, powiedziała: – Idź dla yia yia, słodziutki mou.
Jonasz wiedział, co ma zrobić. Pobiegł przez korytarz do salonu. Na czworakach wdrapał się po głównych schodach na pierwsze piętro i minął pędem pokoje usytuowane wzdłuż korytarza. Na końcu znajdowały się prawie niewidoczne drzwi, pokryte tapetą niczym brama do tajemnego przejścia. Jonasz znalazł na wysokości swojej głowy klamkę i pociągnął za nią z całej siły, otwierając drzwi. Za nimi znajdowały się kolejne schody. Przez dłuższą chwilę mój brat wpatrywał się w otwierającą się nad nim ciemność, a następnie zaczął się wspinać, tym razem bardzo wolno, na poddasze, gdzie mieszkali moi dziadkowie.
W tenisówkach przeszedł pod zwisającymi z krokwi, zawiniętymi w mokre gazety dwunastoma klatkami dla ptaków. Dzielnie zanurzył się w kwaśny zapach papużek oraz w specyficzny aromat dziadków – mieszaninę naftaliny i haszyszu. Ominął zastawione książkami biurko dziadka i jego zbiór greckich płyt z piosenkami rebetiko. W końcu, obijając się o skórzaną otomanę i potrącając okrągły mosiężny stoliczek, znalazł łóżko mojej babci, a pod nim skrzynkę na jedwabniki.
Była wyrzeźbiona z drewna oliwnego, nieco większa od pudełka na buty i miała cynowe wieczko, w którym znajdowały się otworki wentylacyjne. Widniała też na nim ikona trudnego do rozpoznania świętego – jego twarz była wytarta, ale widać było palce lewej ręki wzniesione w geście błogosławieństwa nad niską, fioletową i zdumiewająco ufną w swoje siły morwą. Jonasz patrzył przez chwilę na ten żywy obraz mistyczno-botaniczny, następnie wyciągnął spod łóżka szkatułkę i otworzył ją. W środku znajdowały się dwie splecione z lin korony weselne oraz, zwinięte jak węże, dwa długie warkocze, każdy przewiązany zmurszałą czarną wstążką. Palcem wskazującym dotknął jednego z warkoczy. W tym momencie zaskrzeczała papuga, a mój brat aż podskoczył, zamknął skrzynkę, wsunął ją pod pachę i zaniósł na dół Desdemonie.
Babcia wciąż czekała na niego w drzwiach. Odebrała szkatułkę z jego rąk i odwróciła się w stronę kuchni. W tym momencie Jonaszowi udało się zaglądnąć do pomieszczenia, w którym wszystkie kobiety ucichły. Rozsunęły się, aby przepuścić Desdemonę, a tam, na środku kuchni, znajdowała się moja matka. Tessie Stephanides siedziała rozparta na kuchennym krześle, przytłoczona napiętą jak bęben kulą swojego ciężarnego brzucha. Na jej zarumienionej i rozpalonej twarzy rysował się wyraz szczęścia i bezradności. Desdemona ustawiła skrzyneczkę na stole i otworzyła wieczko. Sięgnęła pod korony i warkocze, i wyciągnęła spod nich coś, czego Jonasz wcześniej nie zauważył – srebrną łyżeczkę. Przywiązała nitkę do łyżeczki, podeszła z przodu do mojej matki i przytrzymała wiszącą łyżeczkę nad jej nabrzmiałym brzuchem. A co za tym idzie – także nade mną.
Dotychczas Desdemona mogła się pochwalić doskonałym wynikiem – już dwadzieścia trzy razy udało się jej poprawnie odgadnąć. Wiedziała, że Tessie to będzie Tessie. Przepowiedziała płeć mojego brata i wszystkich dzieci swoich przyjaciółek z kościoła. Nie odgadywała jedynie płci własnych dzieci, uważała, że szperanie w tajemnicach własnego łona przynosi matce pecha. Jednak bez strachu zgłębiała tajemnice łona mojej matki. Po chwili wahania łyżeczka zaczęła kołysać się z północy na południe, co oznaczało, że urodzę się jako chłopiec.
Moja matka, siedząca z rozstawionymi nogami na krześle, spróbowała się uśmiechnąć. Nie chciała urodzić syna. Jednego już miała. W rzeczywistości była tak pewna, że tym razem będzie dziewczynka, że wybrała dla mnie tylko jedno imię – Calliope. Ale kiedy moja babka krzyknęła po grecku: „Chłopiec!”, okrzyk ten rozniósł się po pomieszczeniu, przeniósł do korytarza, a przez korytarz do salonu, w którym mężczyźni dyskutowali na tematy polityczne. I moja matka, słysząc słowo „chłopiec” powtarzane tak wiele razy, zaczęła wierzyć, że może to być prawda.
Jednak gdy okrzyk babci dotarł do uszu mojego ojca, ten natychmiast wkroczył do kuchni, aby powiedzieć swojej matce, że przynajmniej tym razem jej łyżeczka się pomyliła.
– A skąd ty taki mądry? – zapytała go Desdemona. Na co udzielił jej odpowiedzi, jaką mogłaby usłyszeć od wielu Amerykanów jego pokolenia:
– To nauka, mamusiu.

Od chwili, gdy tylko zdecydowali się na drugie dziecko – w tym czasie restauracja dobrze prosperowała, a Jonasz dawno już wyrósł z pieluch – Milton i Tessie zgodnie chcieli mieć córeczkę. Jonasz skończył właśnie pięć lat. Niedawno znalazł na podwórku martwego ptaka i przyniósł go do domu, aby pokazać mamie. Bardzo lubił strzelać do różnych rzeczy, tłuc je młotkiem i rozbijać, a także mocować się z ojcem. W domu zdominowanym przez mężczyzn Tessie zaczęła czuć się obco, jak niedopasowany element rodzaju żeńskiego, i już wyobrażała sobie, że za dziesięć lat będzie uwięziona w świecie samochodowych kołpaków i problemów związanych z przepukliną. Uważała, że dziewczynka może stanowić dobrą przeciwwagę – wspólnie będą cieszyć się pieskami pokojowymi i ktoś będzie popierał jej propozycje wypadów na rewię Ice Capades. Wiosną 1959 roku, gdy pojawił się temat mojego poczęcia, matka nie mogła przewidzieć, że już wkrótce kobiety będą masowo palić swoje biustonosze. Sama nosiła biustonosze ogniotrwałe, usztywnione gąbką. Tessie bardzo kochała swojego syna, wiedziała jednak, że pewnymi sprawami będzie się mogła dzielić tylko z córką.
Jadąc rano do pracy, mój ojciec miewał wizje, w których pojawiała się niezwykle słodziutka ciemnooka dziewczynka. Siedziała na siedzeniu obok – zazwyczaj podczas postoju na światłach – i zasypywała pytaniami jego cierpliwe, wszystkowiedzące ucho.
– Jak to się nazywa, tatusiu?
– To? To jest znak Cadillaca.
– Co to jest znak Cadillaca?
– Dawno temu żył francuski badacz o nazwisku Cadillac, który odkrył Detroit. A ten znak był jego rodowym herbem, jeszcze z Francji.
– Co to jest Francja?
– Francja to kraj w Europie.
– A co to jest Europa?
– To jest kontynent, wielki kawał lądu, dużo, dużo większy od kraju. Ale cadillaki nie przyjeżdżają już z Europy, kukla. Pochodzą właśnie stąd, z dobrych starych Stanów Zjednoczonych.
Światła zmieniły się na zielone i ojciec pojechał dalej. Ale mój pierwowzór nie znikał. Dziewczynka była na następnych światłach, i na następnych. Jej towarzystwo było tak miłe, że mój ojciec, człowiek przedsiębiorczy, postanowił sprawdzić, co można zrobić, aby jego wizje się zmaterializowały.
Dlatego też od pewnego czasu w salonie, w którym mężczyźni rozmawiali o polityce, tematem dyskusji była również prędkość przemieszczania się nasienia. Peter Tatakis, zwany przez nas wujkiem Petem, wiódł rej wśród rozmówców zbierających się co tydzień na naszych czarnych dwuosobowych sofach. Odwieczny kawaler, nie miał żadnych krewnych w Ameryce i dlatego przywiązał się do naszej rodziny. Każdej niedzieli przyjeżdżał do nas swoim ciemnobordowym buickiem. Wysoki mężczyzna o fioletowawej twarzy, smutnym wyglądzie i niepasującej do reszty ciała, pełnej życia głowie otoczonej falującymi włosami. Dzieci w ogóle go nie interesowały. Orędownik serii arcydzieł literatury światowej Great Books (którą przeczytał dwukrotnie), wuj Pete zajmował się rozmyślaniami na poważne tematy i włoską operą. Jego namiętnością w dziedzinie historii był Edward Gibbon, a w literaturze dzienniki Madame de Staël. Lubił cytować dowcipną uwagę tej pisarki na temat języka niemieckiego, zgodnie z którą język niemiecki nie nadawał się do prowadzenia konwersacji, ponieważ czasownik występował dopiero na końcu zdania i trudno było przerywać rozmówcy. Wuj Pete chciał zostać lekarzem, ale jego marzenia zostały zniweczone przez „katastrofę”. W Stanach Zjednoczonych przez dwa lata uczył się kręgarstwa i obecnie miał w Birmingham niewielki gabinet, w którym stał, spłacany na raty, ludzki szkielet. W owym czasie kręgarze cieszyli się raczej wątpliwą reputacją, a ludzie nie przychodzili do wuja Pete’a, aby uwolnił ich energię kundalini. Nastawiał karki, prostował kręgosłupy i na specjalne zamówienie robił z gumy piankowej wkładki do butów. Trzeba jednak przyznać, że w niedzielne popołudnia był osobą, która w naszej rodzinie miała najwięcej wspólnego z medycyną. W młodości usunięto wujowi pół żołądka i teraz po obiedzie zawsze pił pepsi-colę, co miało mu pomagać w trawieniu posiłku. Nazwa tego napoju, jak nam kiedyś mądrze powiedział, pochodzi od nazwy enzymu trawiennego – pepsyny, dlatego nadawał się on doskonale do tego zadania.
Właśnie podobnej wartości wiedza sprawiła, że mój ojciec uwierzył w to, co wuj Pete miał do powiedzenia na temat harmonogramu procesu rozmnażania. Ułożywszy głowę na rzuconej poduszce i zdjąwszy buty, przy cicho brzmiącej z gramofonu moich rodziców muzyce z opery Madama Butterfly wujek Pete opowiadał, jak to pod mikroskopem zaobserwowano, że plemniki niosące męskie chromosomy przemieszczają się szybciej niż te, które zawierają chromosomy żeńskie. Stwierdzenie to wywołało natychmiastowe rozbawienie właścicieli restauracji i kuśnierzy zgromadzonych w naszym salonie. Mój ojciec przyjął jednak pozę swojej ulubionej rzeźby, Myśliciela, której miniaturka stała na stoliku telefonicznym po drugiej stronie pokoju. Chociaż temat ten został wywołany w atmosferze otwartej rozmowy, jaka panowała podczas tych niedzielnych spotkań poobiednich, było jasne, że niezależnie od bezosobowego tonu dyskusji nasienie, o którym mówiono, było nasieniem mojego ojca. Wuj Pete postawił sprawę jasno – aby urodziła się dziewczynka, para „powinna mieć stosunek seksualny dwadzieścia cztery godziny przed owulacją”. W takiej sytuacji szybsze plemniki niosące męskie chromosomy dotrą wcześniej i zginą, natomiast plemniki zawierające chromosomy żeńskie – wolniejsze, ale bardziej rzetelne – dotrą na miejsce we właściwym czasie, gdy jajo zostanie już uwolnione.

 
Wesprzyj nas