“Smaki miłości” to pełna pasji opowieść o kobiecie, która nie bała się spełniać swoich pragnień, powstała na kanwie biografii amerykańskiej pisarki M.F.K. Fisher.


Smaki miłościKalifornia 1934. Początkująca pisarka Mary Frances uwielbia swojego męża, ale prawdziwą namiętność czuje do jego najlepszego przyjaciela. Pierwsza wspólnie spędzona z Timem noc na zawsze odmieni losy całej trójki. Połączy ich niezwykły układ, w którym Mary znajdzie prawdziwe spełnienie, inspirację i wsparcie.

Czy tylko ekstrawaganckie, kontrowersyjne, przesycone skandalem życie może dać jej prawdziwe szczęście? Jakie oblicza miłości odkryje, zanim zrozumie, co dla niej najważniejsze?

Tocząca się w urokliwych pejzażach Kalifornii, południa Francji i szwajcarskich Alp zmysłowa powieść, pełna smaków, zapachów, zachwytów i wzruszeń powstała na kanwie biografii M.F.K. Fisher – słynnej amerykańskiej pisarki, której twórczość inspirował trójkąt: miłość, jedzenie i literatura.

– Kiedy piszę o głodzie, tak naprawdę chodzi mi o pragnienie miłości, o ciepło, które tak uwielbiamy i którego tak łakniemy – wyznała w swojej autobiografii.

Ashley Warlick – amerykańska pisarka i właścicielka niezależnej księgarni. “Smaki miłości” to jej czwarta powieść.

Ashley Warlick
Smaki miłości
Przekład: Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 stycznia 2018
 
 

Smaki miłości


Opowiedz mi sen, w którym wyciągamy ciała z jeziora
i znowu ubieramy je w ciepłe ubrania.
Ten, w którym pomimo późnej pory nie możemy zasnąć, a konie galopują
bez opamiętania.
Ten sen to nie drzewo, którego korzenie gdzieś się kończą,
tylko piosenka w radiu policyjnym,
O tym, jak zwijamy dywan, żeby potańczyć, dni
są jasnoczerwone, a z każdym naszym pocałunkiem pojawia się kolejne jabłko
do pokrojenia.
Spójrz na światło za szybą. Mówi nam, że nastało południe,
a to oznacza, że nic nas nie ukoi.
Opowiedz mi, jak to wszystko, z miłością włącznie, doprowadzi nas do ruiny.
Naszymi ciałami zawładnie światło.
Powiedz mi, że nigdy do niego nie przywykniemy.
Richard Siken, Scheherazade

„THE NEW YORK TIMES”

M.F.K. Fisher, autorka książek o sztuce kulinarnej i smaku życia, zmarła w wieku osiemdziesięciu trzech lat
MOLLY O’NEILL
OPUBLIKOWANO 24 CZERWCA 1992

M.F.K. Fisher, która autobiograficzne, znakomicie napisane eseje o kulinariach uczyniła osobnym gatunkiem literackim, zmarła w poniedziałek w swoim domu na ranczu Bouverie w Glen Ellen w Kalifornii w wieku osiemdziesięciu trzech lat.
Jak poinformowała jej córka Kennedy Wright, pani Fisher odeszła po długiej walce z chorobą Parkinsona.
W trakcie kariery trwającej ponad sześć dekad pani Fisher napisała setki artykułów dla „New Yorkera” i wydała piętnaście tomów esejów i wspomnień. Jej przekład dzieła Fizjologia smaku Jeana Anthelme’a Brillata-Savarina do dziś zachował ogromną wartość. Pani Fisher opublikowała także powieść, scenariusz i książkę dla dzieci oraz dziesiątki relacji podróżniczych. Podczas gdy inni publicyści kulinarni ograniczali się do opisu samych tylko dań lub w szczegółach przedstawiali tajniki sztuki kulinarnej, pani Fisher traktowała jedzenie jako metaforę kulturową.
W wywiadzie udzielonym w 1990 roku stwierdziła: „Ze względu na podejmowane przeze mnie kwestie poważni dziennikarze i krytycy przez długie lata mnie lekceważyli. Uważali, że zajmuję się tematami kobiecymi, błahostkami”. Nie dawała za wygraną. W wydanej w 1943 roku książce The Gastronomical Me napisała: „Ludzie często pytają mnie: Dlaczego pisze pani o gotowaniu, jedzeniu i piciu? Czemu, wzorem innych autorów, nie zajmie się pani problemem walki o władzę, troski o bezpieczeństwo albo miłością? W ich głosie pobrzmiewa oskarżycielski ton, jakbym robiła coś niestosownego i sprzeniewierzyła się zasadom swojej profesji. Najprostsza odpowiedź brzmi: Bo tak jak większość ludzi bywam głodna. Chodzi jednak nie tylko o to. Moim zdaniem trzy fundamentalne ludzkie potrzeby: jedzenie, poczucie bezpieczeństwa i miłość, są ze sobą do tego stopnia połączone i splecione, że nie sposób pisać o jednej z nich, nie uwzględniając pozostałych. Tak się składa, że kiedy piszę o głodzie, tak naprawdę chodzi mi o pragnienie miłości, o ciepło, które tak uwielbiamy i którego tak łakniemy”.
W 1963 roku W.H. Auden nazwał ją „największą pisarką amerykańską”. W opublikowanej w „The New York Times Book Review” recenzji As They Were (Alfred A. Knopf, 1982) Raymond Sokolov stwierdził: „Gdyby kulturą zarządzano jak należy, Mary Frances Kennedy Fisher przeszłaby do historii jako jedna z najznakomitszych pisarek, jakie wydał na świat nasz kraj w tym stuleciu”.

HOLLYWOOD, KALIFORNIA

1934


Dała do zrozumienia, że przyjdzie na kolację z mężem. Zrobiła to z premedytacją, a  zjawiła się sama, odgrywając rolę rozczarowanej żony, wzruszyła ramionami, udała poirytowanie. W wyobraźni przygotowywała się na ten moment, odkąd dowiedziała się, że Gigi wyjeżdża z miasta. Zaplanowała wieczór tak, by skupić na sobie całą uwagę Tima.
– Przypominałam o tym Alowi już tydzień temu – tłumaczyła się. – A jeszcze raz dziś rano. Doprawdy, nie wiem, gdzie on ma głowę.
Tim, w eleganckim czarnym garniturze, otoczony dymem papierosowym i aurą nonszalancji, nachylił się i pocałował ją w policzek. Od niepamiętnych czasów był siwy.
– No cóż – powiedział. – Może później do nas dołączy.
– Kto wie. Poszedł na jakieś ważne spotkanie.
Wygładziła dłońmi fałdy naelektryzowanej spódnicy, a potem, by zsunąć sweter z ramion, położyła torebkę na stolik. Z przyzwyczajenia przyniosła w niej złożony na pół maszynopis. Potrafiła przekonująco zagrać pilną uczennicę. Wiedziała, w jakich okolicznościach Tim poznał swoją żonę.
Tego wieczoru Gigi wraz z innymi gwiazdkami ze swojej wytwórni odbywała jeszcze tournée po centralnych stanach. Określenie gwiazdka pasowało do niej jak ulał – dopiero niedawno rozbłysła i zaczęła jaśnieć. Jako szesnastolatka wyszła za Tima, który zakochał się w niej kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze była dzieckiem. Mary Frances zazdrościła im intymnej relacji i wzajemnego oddania, wyobrażała sobie, że prowadzą wspaniałe życie, do którego nikt nie ma dostępu.
Jej też marzył się taki związek. Niekiedy przesiadywali z Alem do późna sam na sam, ale od jego powrotu do Kalifornii z każdym dniem w Mary Frances narastało poczucie osamotnienia i rozdrażnienie, zaczęła się martwić, że to okazuje. W czasie podwieczorku dla żon pracowników wydziału jakaś kobieta w niebieskiej bluzce z szerokimi rękawami, z których jeden spływał na trzymany przez nią talerzyk, delikatnie zasugerowała, że Mary Frances i Al powinni założyć rodzinę. Powiedziała to takim tonem, jakby czytała z podręcznika, a Mary Frances wyobraziła sobie, że najbliższe czterdzieści lat spędzi, uczestnicząc w takich herbatkach. Teraz na samo wspomnienie tamtej sytuacji oblała się rumieńcem.
– Dobry Boże. – Tim spojrzał na nią znad menu. – Czerwienisz się. Denerwujesz się?
– Nigdy się nie czerwienię.
– Nie zwróciłbym na to uwagi, gdybym nie był zaskoczony.
– Daję wyraz nabytej we Francji otwartości – powiedziała. – Okazuję typowo kontynentalną swobodę obyczajową.
– Tak czy inaczej, do twarzy ci z rumieńcami.
– Nie prowokuj mnie, bo ani się obejrzysz, jak zacznę opowiadać historie o dziwkach z place d’Armes częstujących klientów ciastem i winiakiem.
– Powinny mnie oburzyć dziwki czy to, że częstują ciastem?
– To, że celebrują obiady. Ustawieni w kolejce chłopcy z wybałuszonymi oczami czekają, aż one zjedzą deser.
Nie mogła uwierzyć, że się czerwieni.
– Tęsknisz za Francją? – zapytał.
– Och, tak.
– To kraj, gdzie ludzie w trakcie posiłku koncentrują się wyłącznie na jedzeniu.
Powiedział to cicho i wrócił do czytania menu, a przecież i ona od wielu dni myślała o tym, jak intensywne życie prowadzą tutaj, w Kalifornii, gdzie każdy dzień zdawał się przepełniony po brzegi i chronicznie brakowało czasu. Tim wiedział sporo i znał wszystkich. Znowu przeszedł ją znajomy dreszcz, ścisnęła serwetkę, by ukryć drżenie rąk.
Kelner podszedł, a Tim złożył zamówienie.
Przyniesiono im z baru dwa gibsony w szerokich kieliszkach z delikatnego szkła. Gin na kruszonym lodzie był zimny. Podano im ozdobione falbaną z ogórka trzęsące się pagórki galarety, poddające się naciskowi łyżek, i następną kolejkę mocnego ginu, otaczał ich aromat mięsa z rusztu i brzęk srebra uderzającego o talerze, odległe odgłosy kuchennej krzątaniny, coraz bardziej uporczywe i chropawe, jak odgłosy żywego organizmu.
Głęboko zaczerpnęła powietrza i wreszcie oznajmiła, że ukazał się jej artykuł o Lagunie.
– Słońce i piasek. Właściwie to kolonia artystyczna. Trochę koloryzowałam, ale bądź co bądź to esej z trzema ilustracjami, podpisany moim nazwiskiem.
Tim uniósł kieliszek.
– Za Mary Frances Fisher i jej pierwszą publikację.
– M.F.K. Fisher. Piszę jako M.F.K. Fisher.
– Naprawdę?
– Moja matka podpisuje czeki samymi inicjałami. Niewiele myśląc, wysłałam tekst opatrzony trzema literami i nazwiskiem. Później redaktor o nazwisku Hanna poprosił listownie o spotkanie z panem Fisherem. W pierwszej chwili myślałam, że chodzi mu o Ala.
– Coś podobnego.
– Zaprosili na rozmowę pana Fishera.
– Trudno mi uwierzyć, że na podstawie twoich tekstów wzięto cię za mężczyznę.
Zaśmiała się. Była kobietą o oszałamiającej, klasycznej urodzie: oczy o ciężkich powiekach, usta czerwone jak u lalki i regularne, wyraziste rysy twarzy. Śmiech tylko dodawał jej uroku, a bardzo łatwo było ją rozbawić.
– Dobrze jest coś skończyć albo przynajmniej mieć takie poczucie – dodała. – I dostać zapłatę. Al tak się namęczył, by zdobyć posadę w Occidental, tak trudno dzisiaj o pracę, a jego poemat…
– Ach, ten jego poemat – przerwał jej Tim z westchnieniem.
– Tak. No właśnie.
– Wiecznie nie napisany poemat.
Zaśmiała się znowu i nachyliła w jego stronę, a jemu spodobało się to, że ona nie owija w bawełnę. Lubiła się śmiać. Lubiła jeść i pić. Często myślał o tym, że musi lubić i inne rzeczy. Choć Al był jego najbliższym przyjacielem, to towarzystwo Mary Frances sprawiało mu dziką przyjemność.
– A co Al sądzi o M.F.K. Fisher? – zapytał.
– Och, jeszcze o niczym nie wie. Przynajmniej na razie. Najpierw chciałam ci podziękować za pomoc.
Poczuł się tak, jakby wyciągnęła dłonie nad stolikiem i objęła jego twarz. Zorientował się, że nie wspomniała mężowi o tej kolacji.
Tim wpatrywał się w talerz, ostatni kęs leżał obok łyżki.
Jego myśli podążały jedna za drugą. Jak to możliwe, że osoba tak rozmowna zachowywała jednocześnie taki dystans? Zadała sobie tyle trudu, by spotkać się z nim w cztery oczy. Przyglądał się jej twarzy, a w jej spojrzenie na ułamek sekundy wkradła się niepewność. Tyle decyzji musiała jeszcze podjąć, tak wiele jeszcze przed nim skrywała.
– Masz ogromny talent – pochwalił ją. – Już to mówiłem.
Uniosła głowę, odsłaniając wspaniale zarysowaną, białą szyję.
– Och, komplementów nigdy dość.
Nie zdziwiło go wcale, że dziękuje jemu, a nie swojemu mężowi, on sam zaczął pisać i malować pod wpływem kuzyna, a nie ojca czy nauczyciela. Nigdy nie wiadomo, kto skrzesze w nas pierwszą iskrę. Al zawsze uważał, że pisanie to tylko kolejne obok rysowania, gotowania, rzeźbienia i dziergania hobby Mary Frances, bo nie chciał, by żona z nim rywalizowała i – prawdę powiedziawszy – trudno było mieć mu to za złe.
Tim jeszcze raz pochwalił jej talent, dyscyplinę, warsztat literacki i spojrzenie na świat, dodając, że są do siebie bardzo podobni. Al, wykładowca akademicki, też ma swoje muzy i inspiracje, a Gigi gra w filmach, ale Tim i Mary Frances – dotknął jej dłoni – są zupełnie inni. Ona pracuje nad książką jedyną w swoim rodzaju. Zorientował się, jak banalnie to zabrzmiało, ale właśnie tak uważał. Powtarzał to w myślach tysiące razy, kiedy przypatrywał jej się, jak ślęczała nad zeszytem, opowiadała mu jedną ze swoich historii albo pochylona nad kartką czytała mu na głos. Tego wieczoru oczekiwała, że okaże jej swój podziw, i właśnie tak się stało.
Czuł, jak z jej dłoni promieniuje energia, kiedy jej dotykał, stawiała mu delikatny opór – nagle zobaczył ją w zupełnie innym świetle i zaczął się zastanawiać, czy uprawia sport, gra na jakimś instrumencie, obgryza paznokcie, ssie kciuk, dotyka się czy używa perfum. Jego uważne spojrzenie taksowało jej ciało, nieustannie ją komplementował, ale jedyne, o czym mógł myśleć, to linia jej pleców, perfekcyjnie wkomponowana łopatka, miejsce, gdzie zaczynał się rękaw jej zielonej sukienki. Poruszyła nogami pod stolikiem, a on poczuł, jak jej uda elektryzują się w zetknięciu z tkaniną. Dostrzegł wszystkie szczegóły, przejrzał ją na wylot, ze wszystkich stron – na tym polegał jego talent. Już czas, by to on ją zaskoczył.
– Nie powiedziałbym tego, gdyby siedział z nami Al, mimo że to prawda, a on dobrze o tym wie. Jednak w jego obecności bym się powstrzymał.
– A przy Gigi? – zapytała.
– Och – westchnął, rozluźniając się i odchylając w tył. – Mówię jej o wszystkim.

Kelner podał jej pstrąga pod szklaną pokrywką. Oddzielił różowe mięso od ości, pokroił je na spore, nieregularne płaty, choć Mary Frances potrafiła przecież posługiwać się sztućcami. W restauracji takiej jak ta kelner miał obowiązek nadskakiwać damom, a one mu na to pozwalały. Tim podparł brodę koniuszkami palców. Rozbawiło go to, a może nawet rozśmieszyło, nie potrafiła go rozgryźć, miał słodkie błękitne oczy, niewinne jak u niemowlaka. Po rybie podano przepiórkę en papillote, z pękniętego pergaminu wydobywał się intensywny aromat siana, usta Mary Frances zalśniły od tłuszczu i wina. Zapomniała o Alu, Gigi, komentarzach, jakie wywoła później ten wieczór, i zajęła się wyłącznie jedzeniem.
To prawda, znała się na sztuce, potrafiła pisać, była piękna, inteligentna i kłębiły się w niej inne, wciąż kształtujące się talenty, ale właśnie w tym była naprawdę dobra. Jadła powoli, po chwili odsunęła się od talerza, na jej twarzy pojawił się wyraz rozkoszy. Zawsze miała ochotę skosztować czegoś jeszcze.

Rukiew z cytryną, kawałek ciasta, gorzka kawa i resztka wina. Kiedy wychodzili, było już późno, ale w restauracji wciąż siedziało mnóstwo rozpromienionych gości, jakby znaleźli się w miejscu, gdzie czas płynie innym rytmem. Mary Frances zakręciło się w głowie. Ich spotkanie kilkakrotnie dobiegało już końca, nadarzyło się już tyle okazji, by dalszą część planu odłożyć na kiedy indziej albo się wycofać. Teraz musieli wracać, zdążyła przekazać Timowi dobre wieści i mu podziękować, ale potem wieczór utkwił w martwym punkcie. Na co jeszcze czekała?
Tim pomógł jej włożyć sweter i wygładził go na ramionach, niechętnie odrywał palce od karku i ciemnego splotu jej włosów. Parkingowy podjechał jej chryslerem i wysiadł, podając im kluczyki. Kiedy wzięła Tima pod ramię, ich dłonie się spotkały.
Znowu przypomniała sobie o popołudniowej herbatce, eleganckim saloniku i gospodyni w białych rękawiczkach. Jedna z żon grała na wiolonczeli, inna opowiadała o rocznym pobycie w Chinach, kolejna rozprawiała o zamiłowaniu do brydża, zachęcając pozostałe, by się zebrały i założyły klub. Żadnej z nich nie obchodziło, czym zajmuje się Mary Frances, a nawet gdyby ją zapytały, skłamałaby.
Tim nachylił się, by pocałować ją w policzek.
– Odwiozę cię do domu – zaproponował.
Mary Frances przywarła do jego ramienia.
– A co potem? Kto ciebie odwiezie?
– Szkoda, że nie mieszkamy tak blisko, żebym mógł wrócić piechotą.
– A wtedy co byśmy zrobili?
Wciąż czuł ciepło na policzku dotkniętym lekko przez jej usta.
– Mary Frances – powiedział. – Wspaniale, że Al musiał pracować dziś do późna.
– Tak, myślę, że pracował.
– Możesz mu przekazać, moja droga, że wszyscy dziś długo pracowaliśmy.
Otworzył przed nią drzwi chryslera i pomógł jej usiąść za kierownicą, fałdy zielonej sukienki musnęły nogawkę jego spodni. Podniósł rąbek materiału zwisający do samej ziemi i potarł go między palcami.
– Tim? – powiedziała.
On życzył jej dobrej nocy, a może tylko mu się wydawało. Sporo wypili, tyle rozmawiali. Jej twarz zwrócona ku niemu w oknie samochodu teraz straciła kontury opromieniona światłem z otwartych drzwi restauracji, Mary Frances wyglądała tak, jakby płynęła w płytkiej wodzie unoszącej jej szmaragdową sukienkę.
Tim zwrócił uwagę na parkingowego dopiero wtedy, kiedy ten dotknął jego łokcia, pytając:
– Proszę pana, przyprowadzić pański samochód?
Był chłopcem, nawet jeszcze się nie golił, na mankiecie marynarki miał tłustą plamę.
Tim poklepał go po plecach, czując przypływ energii. Uwielbiał kobiety. Uwielbiał i swoją żonę, i Mary Frances w intensywnie zielonej sukience, jej lśniące usta i płynące z nich inteligentne słowa. Kochał Gigi, ale teraz cieszył się, że wróci do pustego domu. Chciał tam pobiec.
– Sam po niego pójdę.
Wzdłuż Wilshire szedł na parking przeznaczony dla gości restauracji. Przez chwilę próbował nadążyć za tylnym, kremowym zderzakiem chryslera.

 
Wesprzyj nas