“Lata szkolne Jezusa”, najnowsza powieść J.M. Coetzee’go, jest jak baśń napisana skalpelem. Losy niezwykłego siedmiolatka Davida i jego opiekunów kryją wieloznaczną refleksję o naturze dobra i zła, piękna i brzydoty, miłości i nienawiści.


Lata szkolne JezusaChłopiec stoi nad pustym grobem ptaka, którego pochował dzień wcześniej.

Czy wtedy utracił niewinność? Może stało się to, kiedy bez wahania opuścił zrozpaczonych rodziców? A może gdy znalazł ciało bestialsko zamordowanej nauczycielki tańca, a nikt nie potrafił jej wskrzesić?

„Powinniśmy przeczesywać świat nie w poszukiwaniu prawdziwej odpowiedzi, lecz prawdziwego pytania” – mówi jeden z bohaterów. “Lata szkolne Jezusa” są właśnie takim fundamentalnym pytaniem.

Powieść nie nawiązuje treścią bezpośrednio do Pisma Świętego ani Boga. Można interpretować ją na różne sposoby, jednak ważne z niej są rozważania filozoficzne i wiele różnych przesłań.

J.M. Coetzee – południowoafrykański pisarz, noblista (2003), dwukrotny laureat Nagrody Bookera. Wybitny wizjoner literatury współczesnej, autor takich bestsellerowych arcydzieł jak „Hańba”, „Czekając na barbarzyńców”, „Wiek żelaza”. „Lata szkolne Jezusa” nominowano do Nagrody Bookera 2016.

John Maxwell Coetzee
Lata szkolne Jezusa
Przekład: Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 stycznia 2018
 
 

Lata szkolne Jezusa


1.

Spodziewał się, że Estrella będzie większa. Na mapie oznaczono ją kropką tej samej wielkości co Novillę. Ale Novilla była prawdziwym miastem, a Estrella to po prostu prowincjonalna mieścina szeroko rozciągnięta wśród wzgórz, pól i ogrodów, z leniwie wijącą się między nimi rzeką. Czy w Estrelli będzie możliwe nowe życie? W Novilli mógł liczyć, że Ośrodek dla Przesiedleńców załatwi mu zakwaterowanie. A tutaj? Czy on, Inés i chłopiec zdołają znaleźć jakiś dom? Ośrodek dla Przesiedleńców jest wielkoduszny; to istne wcielenie bezosobowej wielkoduszności. Ale czy ta wielkoduszność obejmie również uciekających przed prawem? Juan – autostopowicz, który przyłączył się do nich po drodze do Estrelli – radzi, by poszukali roboty w jakimś gospodarstwie. „Rolnicy zawsze potrzebują rąk do pracy” – mówi. Większe plantacje mają nawet refugio dla pracowników sezonowych. Jeśli akurat nie zbiera się pomarańczy, zbiera się jabłka; jak nie jabłka, to winogrona. Estrella i okolice to prawdziwy róg obfitości. Gdyby chcieli, on im da namiary na farmę, gdzie kiedyś pracowali jego znajomi. Simón wymienia spojrzenia z Inés. Czy powinni pójść za radą Juana? Pieniądze nie są problemem, ma w kieszeni pełno pieniędzy; stać ich na hotel. Ale jeśli władze Novilli naprawdę ich ścigają, wtedy lepiej byłoby się wmieszać w gromadę bezimiennych sezonowców.
 – Tak – postanawia Inés. – Jedźmy na tę farmę. Za długo już gnieciemy się w samochodzie. Bolívar musi pobiegać.
 – Też tak uważam – mówi Simón. – Ale farma to nie ośrodek wczasowy. Czy jesteś gotowa, Inés, przez cały dzień zrywać w upale owoce?
 – Będę wykonywać swój przydział – odpowiada Inés.
 – Ani mniej, ani więcej.
 – A ja też będę mógł zrywać? – pyta chłopiec.  – Niestety nie, ty nie – ucina Juan. – Prawo nie pozwala na pracę nieletnich.
 –  A letnich? Co pracują tylko w lecie? – nie ustępuje mały.
 – Jestem pewien, że gospodarz pozwoli ci zrywać owoce – uspokaja Simón. – Ale nie za dużo. Nie tyle, żeby się to zmieniło w pracę.
Jadą przez Estrellę, trzymając się głównej drogi. Juan pokazuje im plac targowy, budynki administracyjne, skromne muzeum i galerię sztuki. Przejeżdżają przez most, zostawiając miasto za sobą, i posuwają się wzdłuż rzeki aż do chwili, gdy ich oczom ukazuje się imponujących rozmiarów dom na wzgórzu.
 – To jest ta farma, którą miałem na myśli – mówi Juan. – To tutaj moi znajomi znaleźli pracę. Refugio jest za domem. Wygląda okropnie, ale w środku jest całkiem wygodnie.
Refugio tworzą dwie długie szopy z galwanizowanej blachy, połączone krytym przejściem. Do jednej ze ścian przylegają toalety i umywalnia. Simón parkuje samochód. Nikt nie wychodzi im na powitanie prócz siwego psa o sztywnych łapach, który warczy na nich ograniczony długością łańcucha, odsłaniając pożółkłe kły. Bolívar, zwinięty dotąd w kłębek, rozprostowuje się i wysuwa z samochodu. Przygląda się z daleka obcemu psu, po czym postanawia go zignorować. Chłopiec wpada pędem do schroniska, po chwili wyłania się drugim wyjściem.
 – Mają piętrowe łóżka! – krzyczy. – Mogę spać na górze? Proszę!
Z tylnych drzwi głównego domu wychodzi tęga kobieta w czerwonym fartuchu nałożonym na luźną wełnianą sukienkę i drepcze ścieżką w ich stronę.
 – Dzień dobry, dzień dobry! – woła. Przygląda się wyładowanemu po brzegi samochodowi. – Z daleka jedziecie?
 – Tak, z daleka. Pomyśleliśmy, że może przydałoby wam się kilka dodatkowych rąk do roboty.
 – Jeszcze jak! Gdzie dużo rąk, tam praca lżejsza, czy nie tak piszą w książkach?
 – Chodzi tylko o nas dwoje, moją żonę i mnie. Nasz obecny tutaj przyjaciel ma własne zobowiązania. To jest nasz chłopiec, ma na imię Davíd. A to Bolívar. Znajdzie się jakiś kąt dla Bolívara? Należy do rodziny. Nigdzie się bez niego nie ruszamy.
 – On się naprawdę nazywa Bolívar – mówi chłopiec.
– Jest alzatczykiem.
 – Bolívar. Ładne imię – mówi kobieta. – Niezwykłe.
Jestem pewna, że znajdzie się miejsce dla niego, jeśli tylko będzie się zachowywał jak należy, zadowoli się jedzeniem resztek i nie będzie wszczynał bójek ani gonił kur. Robotnicy są teraz w ogrodach, ale pokażę wam, gdzie będziecie spać. Po lewej stronie panie, po prawej panowie. Pokojów rodzinnych niestety nie ma.
– Ja będę spał po stronie panów – oznajmia chłopiec.
– Simón mówi, że mogę dostać górne łóżko. On nie jest moim ojcem.
 – Rób, jak uważasz, młody człowieku. Miejsca jest dość. Tamci wrócą…
 – Simón nie jest moim prawdziwym ojcem, a Davíd to nie jest moje prawdziwe imię. Chcesz wiedzieć, jak się naprawdę nazywam?
Kobieta posyła Inés zdziwione spojrzenie; ta udaje, że go nie widzi.
 – Bawiliśmy się w samochodzie w taką grę – ratuje sytuację Simón. – Żeby czas szybciej minął. Próbowaliśmy sobie wymyślać nowe imiona. Kobieta wzrusza ramionami.
 – Tamci wrócą niedługo na obiad, to się poznacie. Opłata wynosi dwadzieścia reales za dzień, tyle samo dla mężczyzn i dla kobiet. Dzień roboczy trwa od wschodu do zachodu słońca, z dwugodzinną przerwą w południe na obiad. Siódmego dnia odpoczywamy. To naturalny porządek, którego się trzymamy. Co do posiłków: my dostarczamy produkty, a gotujecie sobie sami. Odpowiadają wam warunki? Uważacie, że sobie poradzicie? Zrywaliście już wcześniej owoce? Nie? Szybko się nauczycie, to żadna filozofia. Macie kapelusze? Będą potrzebne, bo słońce potrafi nieźle dopiec. Co jeszcze wam mogę powiedzieć? Zawsze mnie znajdziecie w tym dużym domu. Mam na imię Roberta.
 – Miło cię poznać, Roberto. Ja jestem Simón, to jest Inés, a to Juan, nasz przewodnik, którego zaraz muszę odwieźć do miasta.
 – Witajcie na farmie. Jestem pewna, że się dogadamy. Świetnie, że macie własny pojazd.
 – Przebył z nami długą drogę. To wierny samochód. Wierność… czegóż więcej można pragnąć od auta?
Kiedy kończą rozładowywać wóz, z ogrodów zaczynają się schodzić robotnicy. Następuje powitalna wymiana imion; nowo przybyli, łącznie z Juanem, zostają poczęstowani posiłkiem złożonym z domowego chleba, sera, oliwek i wielkich mis owoców. Tamtych jest około dwadzieściorga, w tym rodzina z piątką dzieci, na które Davíd popatruje ostrożnie ze swojego miejsca przy stole. Przed odwiezieniem Juana do Estrelli Simónowi udaje się przez chwilę porozmawiać z Inés na osobności.
 – No i co myślisz? – pyta półszeptem. – Zostajemy?  – Trafiliśmy chyba w dobre miejsce. Jestem gotowa zostać tutaj, aż się rozglądniemy. Ale musimy mieć plan. Nie po to przejechałam taki kawał drogi, żeby wieść życie zwykłej robotnicy.
On i Inés roztrząsali już tę sprawę wcześniej. Jeśli są ścigani przez prawo, to powinni postępować roztropnie. Ale czy rzeczywiście są ścigani? Czy mają powód, żeby obawiać się pościgu? Czy prawo dysponuje aż tyloma środkami, żeby w pogoni za sześcioletnim wagarowiczem rozsyłać funkcjonariuszy do najdalszych zakątków kraju? Czy władze w Novilli naprawdę przejmują się tym, że jakieś dziecko chodzi albo nie chodzi do szkoły – o ile nie rośnie na analfabetę? On, Simón, mocno w to wątpi. Co jednak, jeśli celem pogoni nie jest wagarujące dziecko, lecz dwoje ludzi, którzy – fałszywie utrzymując, że są jego rodzicami – nie puszczają go do szkoły? A skoro poszukiwania nie dotyczą dziecka, lecz jego i Inés, to czy nie powinni się gdzieś przyczaić do czasu, aż ich prześladowcy, zmęczeni, zaniechają pościgu?
 – Tydzień – proponuje. – Przez tydzień bądźmy zwykłymi robotnikami. A potem zobaczymy.

 
Wesprzyj nas