“Trudne światło” to osobista historia, która z pozoru opowiada o cierpieniu i stracie, ale tak naprawdę o bliskości i życiu. I nie jest to literatura łatwych wzruszeń.


Trudne światłoNieszczęście jest jak wiatr. Zjawia się w sposób naturalny i nieprzewidziany. Wystarczy chwila, by podmuch połamał gałęzie drzew, ale nie jest w stanie wyrwać ich z korzeniami. Ta metafora doskonale oddaje życie Davida.

David, uznany malarz, w swoim domu w Kolumbii wraca do chwil, które wszystko zmieniły. Wypadek Jacobo. Podróż do kliniki w Portland. Ostatnie dni z Sarą.

Jaki będzie jego ostatni obraz: czarno-biały czy jednak pełen barw?

Ta osobista historia z pozoru opowiada o cierpieniu i stracie, ale tak naprawdę o bliskości i życiu. I nie jest to literatura łatwych wzruszeń. Na takie terytoria zapuszczać się mogą tylko prawdziwi mistrzowie pióra.

***

Wielka mała powieść. Najciekawszy głos współczesnej prozy kolumbijskiej po raz pierwszy w Polsce.
***

Tomás González (ur. Medellín, 1950) – poeta i pisarz kolumbijski zaliczany do grona najważniejszych pisarzy latynoamerykańskich. Wydał osiem powieści i trzy tomy opowiadań. Unika rozgłosu, twierdzi, że liczy się literatura, a nie stojący za nią ludzie.
„González ma potencjał, by stać się klasykiem literatury latynoamerykańskiej. Czytając go, miałam wrażenie, że to pisarz niezwykłej czystości.”
/Elfriede Jelinek, laureatka literackiej Nagrody Nobla 2004/

Tomás González
Trudne światło
Przekład: Marta Szafrańska-Brandt
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 lutego 2018
 
 

Trudne światło


JEDEN


Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Obok mnie Sara nie spała również. Patrzyłem na jej plecy, śniade ramiona – wciąż szczupłe mimo pięćdziesięciu dziewięciu lat, i znajdowałem pocieszenie w jej urodzie. Momentami braliśmy się za ręce. W całym mieszkaniu nikt nie spał, nikt się nie odzywał. Czasem ktoś kaszlał, szedł do łazienki i kładł się z powrotem. Nasi przyjaciele Debrah i James, którzy przyszli, żeby być z nami, ułożyli się na materacu w salonie. Venus, dziewczyna Jacoba, poszła spać do jego pokoju. Moi synowie Jacobo i Pablo dwa dni wcześniej pojechali wynajętym vanem do Chicago, gdzie wsiedli w samolot do Portland. Chwilami wydawało mi się, że z pokoju Artura, mojego trzeciego syna, dobiega cichy dźwięk gitary. Z ulicy niosły się nocne krzyki typowe dla Lower East Side, odgłosy tłuczonych butelek – to co zawsze. O trzeciej nad ranem, czy jakoś tak, przejechało z głuchym hałasem kilka motocykli z klubu Hells Angels, którego siedziba znajdowała się o dwie przecznice od naszego mieszkania. Przespałem prawie cztery godziny bez przerwy, nic mi się nie śniło, dopiero o siódmej obudził mnie niepokój niczym dźgnięcie w brzuch – z powodu śmierci mojego syna Jacoba, którą zaplanowaliśmy na siódmą rano czasu Portland, dziesiątą wieczór w Nowym Jorku.

DWA


Pocałowałem Sarę, wstałem, zrobiłem kawę. Mimowolnie zacząłem się przyglądać obrazowi, nad którym pracowałem. Było jeszcze za wcześnie, żeby dzwonić do chłopców – mieli zatrzymać się na noc w motelu niedaleko lotniska w Portland. Tematem mojego obrazu była piana powstająca wokół śruby promu, kiedy podczas odbijania z nadbrzeża silnik przyspiesza i śruba chlupocze w zielonkawej wodzie. Szmaragdowy kolor wody wyszedł jakiś blady, płytki – zeszklony miętowy cukierek, pomyślałem. Wciąż jeszcze nie udało mi się wyrazić, bez pokazywania wprost, przepastnej głębi, śmierci. Piana była piękna, niepojęta, bezładna, oddzielona i zarazem niemożliwa do oddzielenia od wody. Piana wyszła dobrze.
Kiedy zacząłem pracę nad obrazem – rok wcześniej, latem dziewięćdziesiątego ósmego – nieraz całe dnie kursowałem promem między Manhattanem a Staten Island, czasem popijając piwo, zawsze przyglądając się wodzie. Zaprzyjaźniłem się nawet z niektórymi grajkami pływającymi na statkach i z niejakim Louisem Larrotą (mówiłem do niego żartobliwie: Luis Bancarrota, czyli Ludwik Bankrut, chociaż i tak nie rozumiał dowcipu, ponieważ nie mówił ani po hiszpańsku, ani po włosku), jedynym pucybutem, który wciąż pracował na promie. Słyszę jeszcze, jak nawołuje po korytarzach: Shine!, Shine! Miał coraz mniej klientów, bo większość ludzi zaczęła nosić sportowe obuwie. Kiedy gasł zmierzch, płonący spoza dźwigów na New Jersey i przecinany lotem mew, wracałem do domu.
Ożeniłem się z Sarą, gdy oboje mieliśmy po dwadzieścia sześć lat. Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt, póki nie umarła na serce, zaledwie dwa lata temu. Nie poznałem innych kobiet – ona była wszystkimi. Trudno to wytłumaczyć i zrozumieć: kobiety, których pożądałem, a które nie były nią, zarówno te, których nie posiadłem, jak i te naprawdę nieliczne, z którymi się w końcu przespałem – oczywiście tak, żeby Sara się nie dowiedziała, inaczej koniec – były nią. Tych niewierności dopuściłem się tylko w ciągu dwóch pierwszych wspólnych lat, kiedy nasz związek, w którym wtedy nie brakowało jeszcze momentów pustki i poważnych nieporozumień, nie zdążył okrzepnąć. Potem moja wierność stała się absolutna i przestała mnie cokolwiek kosztować.
Jej również zdarzały się zdrady, tak sądzę, ale doszło do nich – jeśli doszło – wiele lat później. Pewnego popołudnia, już w Nowym Jorku, zobaczyłem ją w barze, jak trzymała za rękę koleżankę z pracy. Spytałem o to wieczorem, a ona ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Powiedziała tylko, że związki między kobietami zawsze pozostaną dla mężczyzn tajemnicą. Bynajmniej mnie to nie uspokoiło – różnie można kogoś trzymać za rękę – jednak z biegiem lat to wspomnienie jakby się zatarło. Drugi raz coś podobnego zdarzyło się, kiedy była na Jamajce z Jamesem i Debrah. Z jakichś względów nie mogłem czy nie chciałem jechać z nimi, a James napomknął kiedyś mimochodem o rzekomym romansie Sary z miejscowym chłopakiem. O to również ją spytałem, ale tym razem odpowiedziała, że zwariowałem, jak mogło mi coś podobnego przyjść do głowy. Niemniej po dziś dzień coś mi mówi, że taka sprawa się wydarzyła. Sara bynajmniej nie była skromnisią, zwłaszcza po paru kieliszkach. Uzasadnione czy nie, podejrzenie to uwierało mnie przez dłuższy czas, psuło mi nastrój, ale w końcu też jakoś je przezwyciężyłem.
Może to zazdrość.
Tak czy owak, dopiero w późnej starości osłabło nasze wzajemne pożądanie. Nigdy nie potrafiłem zbyt dobrze rozgraniczyć między miłością a pożądaniem, mogę więc powiedzieć, że kochaliśmy się bardzo przez całe życie. I zawsze cieszyłem się, że znów ją widzę, choćby rozstanie trwało zaledwie kilka godzin. Kiedy po pobycie na promie przychodziłem do domu, ona zazwyczaj też już zdążyła wrócić ze szpitala, w którym pracowała, i rozmawialiśmy przez chwilę, leżąc na łóżku. Opowiadałem jej, co zobaczyłem na morzu; potem szedłem zajrzeć do Jacoba i młodszych.

TRZY


Zamieszkaliśmy w Nowym Jorku w 1986. W osiemdziesiątym trzecim wyjechaliśmy z Bogoty do Miami, gdzie w rezultacie przeżyliśmy trzy długie lata, których absolutnie nie żałuję; nie były złe. Znałem już Miami i Keys z poprzedniej podróży i chciałem przetworzyć te miejsca w swoim malarstwie. Można powiedzieć, że udałem się tam w poszukiwaniu wody i światła. Oboje w czasie tych trzech lat korzystaliśmy intensywnie z uroków morza, choć męczyła nas ciasnota umysłowa ówczesnego Miami. Tak że w końcu postanowiliśmy przenieść się razem z naszymi trzema synami do Nowego Jorku.
W Miami powstała seria obrazów olejnych, studiów światła i wody – piętnaście płócien dwa na dwa metry – z których przygotowałem wystawę w Key West i które sprzedałem szybko i po dość dobrych cenach. Niektóre przedstawiały abstrakcyjny pejzaż morski oglądany z szosy do Keys, inne – morze w Miami: Farito, Crandon Park, centrum. Sara i chłopcy zaraz po przyjeździe sprawili sobie niewielki zdezelowany katamaran i pływali nim w weekendy, nie oddalając się zbytnio od brzegu, szorując prawie po piasku, ale uradowani, jakby przepływali Atlantyk.
W Miami skończyłem czterdzieści trzy lata.
Mówili nam później nasi nieliczni, ale dobrzy przyjaciele, że miasto bardzo się zmieniło, stało się mniej prowincjonalne, że wynieśli się rednecks, a przybysze z innych krajów poprawili klimat społeczny i nawet Kubańczycy z nowego pokolenia byli już nie tak tępi i zapyziali. Możliwe. Ale i tak ani Sara, ani ja nie wrócilibyśmy tam. Nie chciałyby też wrócić dzieci – które po dwóch latach w Nowym Jorku nie były już takimi dziećmi: Jacobo skończył osiemnaście lat i miał zacząć pierwszy semestr medycyny na Uniwersytecie Nowojorskim, Pablo, szesnastoletni, chodził do szkoły średniej z programem alternatywnym mieszczącej się na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Ósmej Alei – pośród chłopaków z kolczykami w nosie i uszach – i przeglądał już informatory uniwersyteckie. Arturo miał czternaście lat i uparł się, żeby go zapisać do Szkoły Świętego Jana de la Salle, na rogu Drugiej Ulicy i Drugiej Alei, z tego jedynie powodu, że znajdowała się w odległości pół kwartału od mieszkania, które zajmowaliśmy po wyprowadzce ze Sto Pierwszej, i pozostawało mu więcej czasu na spanie. Późno się kłaść, późno wstawać, grać na gitarze i rysować bez przerwy – to był wówczas horyzont jego pragnień. A niech tam. Dobrze było, póki było, na Florydzie, ale wystarczy. Pracowałem tam intensywnie; nawet prostacka, nieokrzesana atmosfera ówczesnego Miami w pewien sposób mi sprzyjała: mogłem zamknąć się całkowicie w szklanej kuli, jaką w końcu jest moja praca (czy raczej: jaką była moja praca, ponieważ od jakiegoś półtora roku, od momentu kiedy skończyłem siedemdziesiąt sześć lat, zaczął mi się za bardzo psuć wzrok, przestałem malować i wziąłem się dopisania – korzystając z lupy).
W Nowym Jorku najpierw zajmowaliśmy malutkie mieszkanko przy Sto Pierwszej Zachodniej, kwartał od Central Parku. Park stanowił jedyną pozytywną stronę tej lokalizacji. Dom sąsiadował z dzielnicą ubogich Latynosów i nocami dobiegały nas hałasy: odgłosy awantur, tłuczone butelki, wykrzykiwane na cały głos przekleństwa po angielsku i po hiszpańsku. Natłok ludzki nie pozwalał mi spać – zwłaszcza po przyjeździe z Miami, które wydawało się całe zbudowane na obrzeżach pól golfowych. Ani malować, ani śnić. Pierwsze miesiące w Nowym Jorku były trudne, naprawdę trudne. Nie dla Sary i chłopców. Dla mnie, tak spragnionego światła, przestrzeni, ciszy i innych podobnych głupot, które człowiek wymyśla w tym wieku, żeby sobie skomplikować życie.
W tamtym okresie nie chciałem być ani w Miami, ani w Bogocie, ani w Medellín, ani tam, przy Sto Pierwszej Ulicy, ani nigdzie. Wychodziłem wcześnie rano, żeby godzinami spacerować po parku, bolejąc nad tym, że muszę się budzić, zabierać do pracy, pokazywać pogodniejszą twarz Sarze i chłopcom – którzy czuli się w Nowym Jorku dobrze, choć martwiło ich moje przygnębienie. Sara, zatrudniona jako konsultantka w jednym ze szpitali – w Kolumbii ukończyła socjologię – zrozumiała, że fakt zamieszkiwania w takiej dzielnicy wpływa na mój nastrój; może sprawiał to klimat getta, a na pewno ciasnota naszego lokum. W pokoju dziennym noga sztalugi dotykała prawie ramienia Artura leżącego na podłodze z ukochanym Nintendo, a kiedy wszyscy trzej chłopcy byli w domu, robili taką wrzawę, dołączającą się do zgiełku ulicy, że zostawiałem sztalugi i obraz i wychodziłem do parku popatrzeć na drzewa.
Podobały mi się drzewa w Central Parku, chociaż budziły we mnie tęsknotę za krajem, za lasami Urabà; znałem te lasy dobrze, ponieważ jeden z moich braci miał w tamtych okolicach dom i w nim umarł. Tutejsze drzewa były bez wątpienia piękne, na przykład bardzo stare wiązy i dęby, ale wyglądały jak drzewko na makiecie w porównaniu z drzewami takimi jak ceiba czy caracolí w Urabá i wywoływały we mnie nostalgię. Jeśli więc nie byłem w parku, znaczyło to, że pojechałem na Coney Island, mniej więcej godzinę drogi metrem, do miejsca, które bardzo szybko odkryłem i które mnie oczarowało, jak zresztą wszystkich. (Zachowało się zdjęcie Freuda, również chyba zachwyconego, na deptaku). Potem, już kiedy mieszkaliśmy przy Drugiej Alei, zacząłem malować serię pejzaży morskich nad zatoką w Nowym Jorku, między innymi widoki morza w okolicach Brighton Beach i Coney Island.
Któregoś dnia Sara wróciła z pracy i powiedziała:
– Chcesz zobaczyć mieszkanie do wynajęcia? W Lower, niedaleko Houston. Na rogu Drugiej i Drugiej. Duże. W fatalnym stanie. Drogie. Okna wychodzą na przepiękny cmentarz. Marble Cemetery, tak się nazywa.
Spytałem, czy jest jasne; odpowiedziała, że tak. Pojechaliśmy z chłopcami. Nie uznałem go za zbyt drogie jak na metraż, za to rzeczywiście było strasznie zniszczone. A raczej brudne. Należało je posprzątać, odmalować, wytępić karaluchy. Z ogromnymi oknami, wydawało się niezwykle jasne. W bardzo dużym pokoju dziennym bez problemu mogli się zmieścić chłopcy ze swoimi elektronicznymi załącznikami, kanapa, dwa fotele, mój warsztat pracy.
Udało się. Rozpyliliśmy środek na karaluchy i niektóre pozdychały, chociaż większość została z nami. Zapalałeś w nocy światło i zawsze je widziałeś: małe, niezliczone, szybkie, szukające szpar, żeby się ukryć. Skrupulatnie pilnowaliśmy czystości, ja co pewien czas stosowałem środek owadobójczy, sypałem boraks, miażdżyłem je butem i nic – kiedy zapalałem światło, były wszystkie. W starych mieszkaniach insekty te są tak niemożliwe do wytrzebienia jak życie. Żeby je wytępić, należałoby zburzyć budynek i potraktować ruiny benzyną albo napalmem… Lubię kwiaty i mam do nich rękę, więc poustawiałem paprocie i palmy i wkrótce nasze lokum zaczęło przywodzić na myśl puszczę. W sklepie zoologicznym przy ulicy Bleecker kupiliśmy za dwieście dolarów papugę, którą chłopcy nazwali Sparky. Wrzeszczała jak szalona; nie dawała się oswoić i latała po całym mieszkaniu. Kilka lat później sprawiliśmy sobie kota. Kot, Cristóbal, tak ją kiedyś przestraszył, że wyleciała przez jedno z okien wychodzących na cmentarz. Przez dobry tydzień siedziała w drzewach, skrzecząc. Nie chciała wrócić, choć nawoływaliśmy ją usilnie przez okna. Aż gdzieś odleciała.
– Do Ameryki Południowej –

 
Wesprzyj nas