“Zaginione miasto Z” to wspaniale udokumentowana opowieść o podróży i pasji, która kieruje człowieka w najdalsze i najniebezpieczniejsze rejony świata. Dla Davida Granna była to niebezpieczna, nieprzewidywalna Amazonia.


Zaginione miasto ZEuropejczycy od wieków wierzyli, że największa dżungla świata skrywa lśniące od bogactw Eldorado. Poszukiwania tego królestwa pochłonęły tysiące ofiar.

Na początku XX wieku angielski podróżnik pułkownik Percy Fawcett postanawia odnaleźć mityczne złote miasto i podejmuje kolejne mordercze wyprawy – na próżno. W 1925 roku wyrusza na wyprawę życia w głąb puszczy amazońskiej. Razem ze swoim dorosłym synem i jego kolegą chce odnaleźć mityczne miasto bogactwa istniejące w ukryciu od pradawnych czasów.

Po kilku tygodniach ślad po podróżnikach ginie. Przez następnych osiemdziesiąt lat zaginionego miasta Z bezskutecznie szukają inni pasjonaci. Wielu zginęło, zostało porwanych przez miejscowe plemiona lub popadło w obłęd. Trudno, żeby udało im się to, do czego przez całe życie bez powodzenia dążył Fawcett, walcząc o wsparcie Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, organizując kolejne wyprawy i nanosząc na mapy fragmenty dorzecza Amazonki.

“Zaginione miasto Z” to opowieść miejskiego dziennikarza z XXI wieku o pasji podróżnika sprzed stu lat.

Gdy Grann, dziennikarz „New Yorkera”, zanurzył się w tajemnicę otaczającą wyprawę Fawcetta, sam trafił, jak pokolenia jego poprzedników, w „zielone piekło” dżungli. Opisy równie fascynującej co groźnej przyrody amazońskiej i kontaktów z Indianami przenikają się z charakterystyką głównego bohatera – urodzonego odkrywcy skłonnego poświęcić wszystko dla swojej obsesji.

***

Cóż to jest za opowieść! Doskonale udokumentowana, niezwykle sugestywa, wciągająca od początku do samego końca.
„The Washington Post”

Wyjątkowa, mocna historia. Zupełnie jakby nieugięty bohater Conrada wpadł w środek powieści Márqueza. Można by to nazwać reportażem magicznym. Absolutnie frapujące.
„The New York Times Book Review”

Historia pułkownika Fawcetta opowiedziana jest niezwykle plastycznie… Zatrute strzały, ludożercy, nieprzebyta dżungla, niejasne mapy, pytony grube jak słup telegraficzny, wiktoriańska sztywność, siwi geografowie, nadzy tubylcy, odgłos bębnów… Wszystko to staje nam przed oczami jak żywe. Opowieść Granna jest tak frapująca również dlatego, że postanawia on odszukać nie tylko kolejne ślady swego zaginionego bohatera, ale też sam wyrusza na poszukiwanie miasta, które tak heroicznie próbował odnaleźć Fawcett.
„The Wall Street Journal”

W 2016 roku na podstawie książki powstał film w reżyserii Jamesa Graya, z Charliem Hunnamem w roli głównej.

David Grann
Zaginione miasto Z
Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska
seria: Terra incognita
Wydawnictwo W.A.B.
wydanie II
Premiera w tej edycji: 15 lutego 2018
 
 

Zaginione miasto Z


Czasami wystarcza ‌mi ‌widok, jaki otwiera ‌się pośród nieskładnego ‌pejzażu, światła ‌przebijające we mgle, rozmowa ‌pary przechodniów, którzy spotykają ‌się w ciżbie, aby ‌naszła mnie myśl, że ‌wychodząc od ‌tego, zdołam zebrać, fragment ‌po fragmencie, miasto ‌doskonałe. […] Jeśli mówię, ‌że ‌miasto, ‌do którego ‌zmierza moja podróż, jest ‌nieciągłe w przestrzeni i czasie, na ‌przemian rzednie ‌i gęstnieje, nie ‌powinieneś ‌sądzić, że można ‌zaniechać poszukiwań. ‌
Italo Calvino, Niewidzialne miasta, przeł. Alina Kreisberg, Kraków 2005, s. 140–141.

Przedmowa

Wyjąłem mapę z tylnej kieszeni. Była mokra i zmięta, kreski, którymi zaznaczyłem swoją trasę, zblakły. Wpatrywałem się w te oznaczenia z nadzieją, że może wyprowadzą mnie znad Amazonki, zamiast zawieść jeszcze dalej w głąb.
Pośrodku mapy wciąż widać było literę Z. Widniała tam jednak nie tyle jak drogowskaz, ile kolejny szyderczy znak mojego szaleństwa.
Zawsze uważałem się za zdystansowanego reportera, który nie angażuje się zbytnio w opisywane sprawy. Podczas gdy inni często ulegali szalonym marzeniom i obsesjom, ja starałem się być niewidzialnym świadkiem. Przekonałem też sam siebie, że właśnie dlatego przebyłem ponad szesnaście tysięcy kilometrów z Nowego Jorku do Londynu, a potem nad rzekę Xingu, jeden z najdłuższych dopływów Amazonki, że dlatego miesiącami ślęczałem nad tysiącami stron wiktoriańskich dzienników i listów i dlatego zostawiłem żonę i rocznego synka oraz wykupiłem dodatkową polisę na życie.
Rzekomo przyjechałem tu tylko, by opisać, jak pokolenia naukowców i poszukiwaczy przygód ogarniała zabójcza obsesja rozwiązania zagadki określanej często jako „największa tajemnica badawcza XX wieku” – lokalizacji zaginionego miasta Z. Uważano, że to starożytne miasto, z siecią ulic, mostami i świątyniami, jest ukryte gdzieś w Amazonii, największej dżungli na świecie. W epoce samolotów i satelitów obszar ten wciąż pozostaje jedną z ostatnich białych plam na mapie i od setek lat jest inspiracją i udręką geografów, archeologów, budowniczych imperiów, poszukiwaczy skarbów i filozofów. Kiedy Europejczycy po raz pierwszy przybyli do Ameryki Południowej mniej więcej na początku XVI wieku, byli przekonani, że dżungla skrywa skrzące się od bogactw królestwo El Dorado. Jego poszukiwania pochłonęły tysiące ofiar. W ostatnich latach wielu naukowców doszło do wniosku, iż żadna rozwinięta cywilizacja nie mogła powstać w tak nieprzyjaznym środowisku, gdzie gleba jest uboga, moskity przenoszą śmiertelne choroby, a w koronach drzew czają się drapieżniki.
Obszar ten uważa się powszechnie za pierwotną dżunglę, miejsce, w którym, jak opisywał Thomas Hobbes, istnieje stan natury, gdzie „nie ma sztuki ani umiejętności, ani sztuki słowa, ani społeczności. A co najgorsze, jest bezustanny strach i niebezpieczeństwo śmierci”1. Bezlitosne warunki życia w Amazonii zainspirowały jedną z najdłużej utrzymujących się teorii rozwoju człowieka: determinizm środowiskowy. Zgodnie z tą teorią nawet jeśli jakimś ludziom pierwotnym udawało się przetrwać w najsurowszych warunkach na planecie, rzadko wznosili się ponad poziom niewielkich prymitywnych plemion. Innymi słowy, społeczeństwo jest więźniem geografii. A więc gdyby odnaleziono miasto Z w tym, wydawałoby się, nienadającym się do życia środowisku, byłoby to coś więcej niż skarbiec ze złotem, więcej niż intelektualna ciekawostka, byłby to, jak stwierdzono w pewnej gazecie w 1925 roku, „nowy rozdział w historii ludzkości”2.
Przez niemal stulecie badacze poświęcali wszystko, nawet życie, by odnaleźć miasto Z. Poszukiwania tej cywilizacji oraz niezliczonych ludzi, którzy zaginęli podczas wypraw, przyćmiły wiktoriańskie powieści przygodowe Arthura Conan Doyle’a i H. Ridera Haggarda – obaj zresztą zostali wciągnięci w prawdziwą pogoń za Z. Niekiedy muszę przypominać sobie, że wszystko w tej historii jest prawdą: że gwiazdor filmowy naprawdę został porwany przez Indian, że naprawdę byli tam ludożercy, ruiny, tajne mapy i szpiedzy, że badacze umierali z głodu, chorób, od zatrutych strzał i atakowani przez dzikie zwierzęta i że liczyła się nie tylko przygoda i śmierć, ale też samo zrozumienie Ameryki z czasów, zanim Krzysztof Kolumb przybił do brzegów Nowego Świata.
Jednak gdy przyglądałem się mojej pogniecionej mapie, to wszystko nie było ważne. Spojrzałem w górę, na gąszcz drzew i pnączy, na chmarę gryzących much i moskitów, które zostawiały strużki krwi na skórze. Zgubiłem przewodnika. Nie miałem już jedzenia ani wody. Włożywszy mapę do kieszeni, ruszyłem naprzód, chłostany przez gałęzie, próbując znaleźć drogę. I wtedy dostrzegłem wśród drzew jakiś ruch. „Jest tu kto?!” – zawołałem. Nikt nie odpowiedział. Między gałęziami mignęła jakaś postać, potem kolejna. Zbliżały się i wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: Co ja, u diabła, tu robię?

Wrócimy

Pewnego zimnego dnia w styczniu 1925 roku wysoki dystyngowany dżentelmen szedł pospiesznie przez doki w Hoboken w New Jersey ku SS „Vauban”, transatlantykowi długości stu sześćdziesięciu ośmiu metrów, mającemu płynąć do Rio de Janeiro. Mężczyzna liczył sobie pięćdziesiąt siedem lat, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, długie, muskularne ramiona. Choć jego włosy już się przerzedziły, a wąs przyprószyła siwizna, był tak wytrzymały, że mógł iść przez wiele dni, prawie bez odpoczynku i jedzenia. Nos miał skrzywiony niczym bokser i była w nim jakaś zawziętość, widoczna szczególnie w spojrzeniu wąsko osadzonych oczu, spoglądających spod gęstych brwi. Nawet jego krewni nie byli zgodni co do barwy tych oczu – niektórzy uważali, że są niebieskie, inni, że szare. Lecz niemal każdego, kto go spotkał, uderzała intensywność spojrzenia; niektórzy nazywali je „oczami wizjonera”. Często fotografował się w butach do konnej jazdy i stetsonie, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, ale nawet w marynarce i krawacie, choć nie miał jak zwykle kudłatej brody, tłum na nabrzeżu go rozpoznał. Był to pułkownik Percy Harrison Fawcett, którego nazwisko znane było na całym świecie.
Był jednym z ostatnich wielkich wiktoriańskich odkrywcówI, którzy odważnie zapuszczali się w niezbadane rejony, uzbrojeni niemal tylko w maczetę, kompas i nadludzkie poczucie misji. Od prawie dwudziestu lat opowieści o jego przygodach działały na powszechną wyobraźnię: o tym, jak przetrwał w południowoamerykańskiej dżungli bez kontaktu ze światem, jak wpadł w zasadzkę wrogich tubylców, z których wielu nigdy nie widziało białego człowieka, jak walczył z piraniami, węgorzami elektrycznymi, jaguarami, krokodylami, nietoperzami wampirami i anakondami, z których jedna nieomal go zmiażdżyła, i jak pojawił się z mapami obszarów, z których nie wróciła żadna z poprzednich ekspedycji. Okrzyknięto go „Davidem Livingstone’em Amazonki”, a jego zdolność przetrwania była tak niezrównana, że zdaniem niektórych jego kolegów bliska nieśmiertelności. Pewien amerykański odkrywca opisał go jako „człowieka o niezłomnej woli, niewyczerpanych siłach, nieustraszonego”3, inny stwierdził, że „jako piechur, podróżnik i odkrywca przewyższa wszystkich”4. Londyński „Geographical Journal”, najważniejszy periodyk poświęcony tej tematyce, zauważył w 1953 roku, że „Fawcett był znakiem końca pewnej epoki. Można go niemal nazwać ostatnim indywidualnym eksploratorem, jeszcze sprzed czasów samolotu, radia, zorganizowanych i kosztownych nowoczesnych ekspedycji. Wyprawa w jego przypadku była heroiczną opowieścią o człowieku zmagającym się z puszczą”5 .
W 1916 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło go, przy poparciu króla Jerzego V, złotym medalem „za wkład w mapowanie Ameryki Południowej”. Co kilka lat, kiedy wyłaniał się z dżungli, chudy jak szkielet, zmoknięty i brudny, dziesiątki naukowców i luminarzy tłoczyło się w sali Towarzystwa, by go posłuchać. Wśród nich był sir Arthur Conan Doyle6, który podobno oparł powieść Świat zaginiony z 1912 roku na doświadczeniach Fawcetta. Badacze „znikają w nieznanym obszarze” Ameryki Południowej i znajdują na odległym płaskowyżu krainę, gdzie wciąż żyją dinozaury.
Tego styczniowego dnia, gdy Fawcett szedł do trapu, niezwykle przypominał jednego z bohaterów książki, lorda Johna Roxtona:

Miał w sobie coś z Napoleona III i Don Kichota, a jednak czuło się w nim przede wszystkim typowego angielskiego ziemianina. […] Głos ma miły i jest spokojny, choć w jego błyszczących niebieskich oczach tai się niezłomna stanowczość i zaciętość, tym niebezpieczniejsza, że trzymana na wodzy.7
Żadna z poprzednich ekspedycji Fawcetta nie mogła równać się z tym, co zamierzał zrobić, i z trudem hamował niecierpliwość, gdy wraz z innymi pasażerami ustawił się w kolejce na pokład SS „Vauban”. Statek, reklamowany jako „najpiękniejszy na świecie”8, należał do elitarnej klasy „V” firmy Lamport & Holt. Niemcy zatopili kilka transatlantyków tej kompanii podczas pierwszej wojny światowej, ale ten przetrwał, ze swym czarnym kadłubem poznaczonym solą, eleganckimi białymi pokładami i pasiastym kominem, wyrzucającym w niebo kłęby dymu. Fordy T zawiozły pasażerów do doków, gdzie robotnicy portowi pomagali umieszczać wózki z bagażami w ładowni statku. Wielu pasażerów miało jedwabne krawaty i meloniki, kobiety zaś futra i kapelusze z piórami, tak jakby wybierali się na spotkanie towarzyskie – i w pewnym sensie tak było: listy pasażerów luksusowych transatlantyków drukowano w kronikach towarzyskich, w których przeglądały je panny na wydaniu, szukające odpowiednich kandydatów na męża.
Fawcett przeciskał się ze swoim ekwipunkiem. Jego kufry wyładowane były bronią, żywnością w puszkach, mlekiem w proszku, racami i ręcznie robionymi maczetami. Wiózł także zestaw instrumentów badawczych: sekstant i zegar do ustalania współrzędnych geograficznych, barometr aneroidalny do mierzenia ciśnienia atmosferycznego oraz kompas glicerynowy mieszczący się w kieszeni. Fawcett wybrał każdy przedmiot na podstawie wieloletniego doświadczenia, nawet ubrania, które zapakował, zrobione były z lekkiej, odpornej na rozdarcia gabardyny. Widział, jak ludzie umierają z powodu, wydawałoby się, najbardziej niewinnych niedopatrzeń: rozdartej moskitiery, za ciasnego buta.
Fawcett wybierał się do Amazonii, dzikiego obszaru wielkości niemal Stanów Zjednoczonych, by dokonać czegoś, co nazywał „wielkim odkryciem stulecia”9 – odnaleźć zaginioną cywilizację. W owym czasie większość świata została już zbadana, zasłona tajemnicy zdjęta, ale Amazonia nadal była równie tajemnicza co ciemna strona Księżyca. Jak zauważył sir John Keltie, były sekretarz Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i jeden z najbardziej uznanych geografów w owym czasie: „Nikt nie wie, co tam jest”10.
Od czasu kiedy Francisco de Orellana i jego armia hiszpańskich konkwistadorów spłynęli Amazonką w 1542 roku, chyba żadne inne miejsce na ziemi nie pobudzało wyobraźni tak bardzo – ani nie było równie śmiertelną pułapką. Gaspar de Carvajal, dominikanin, który towarzyszył Orellanie, opisał żyjące w dżungli kobiety wojowniczki, które przypominały mityczne greckie Amazonki. Pół wieku później sir Walter Raleigh opowiadał o Indianach, którzy mają „oczy na ramionach, a usta pośrodku piersi”11 – legendę tę Szekspir wplótł w tekst Otella:

O Kanibalach, o Antropofagach,
O ludziach, którym głowy wyrastają
Ze środka piersi […]12

Prawdziwe relacje z tego regionu – o wężach długich jak drzewa, gryzoniach wielkości świń – i tak nie mieściły się w głowie, więc żadne zmyślenie nie wydawało się zbyt fantastyczne. A najbardziej urzekająca ze wszystkich była wizja Eldorado. Raleigh twierdził, że w królestwie, o którym konkwistadorzy słyszeli od Indian, była taka obfitość złota, że jego mieszkańcy ścierali metal na proszek, który wydmuchiwali „przez puste słomki na swe nagie ciała, aż całe lśniły od stóp do głów”13.
Jednak wszystkie wyprawy udające się na poszukiwanie Eldorado kończyły się fiaskiem. Carvajal, który wraz z towarzyszami poszukiwał tego królestwa, napisał w dzienniku: „Popadliśmy w taką nędzę, że jedliśmy tylko skórę, pasy i podeszwy butów, gotowane z dodatkiem pewnych ziół, przez co osłabliśmy tak bardzo, że nie mogliśmy ustać na nogach”14. Tylko podczas tej wyprawy zginęło około czterech tysięcy ludzi, z powodu głodu i chorób, a także z rąk Indian, którzy bronili swego terytorium, używając zatrutych strzał. Członkowie innych wypraw do Eldorado posuwali się nawet do kanibalizmu. Wielu eksploratorów popadło w obłęd. W 1561 roku Lope de Aguirre prowadził swych ludzi w morderczym szale, krzycząc: „Czy Bóg myśli, że z powodu deszczu porzucę zamiar… zniszczenia świata?”15. Aguirre zadźgał nożem własne dziecko, szepcząc: „Poleć się Bogu, córeczko, bowiem zaraz cię zabiję”16. Zanim korona hiszpańska przysłała wojsko, które miało go zatrzymać, ostrzegał w liście: „Daję ci, Królu, słowo chrześcijanina, że jeśli przybędzie sto tysięcy ludzi, nikt nie ujdzie z życiem. Relacje bowiem są fałszywe: nad tą rzeką nie ma nic prócz rozpaczy”17. Towarzysze Aguirre’a w końcu zbuntowali się i go zabili. Jego zwłoki poćwiartowano, a hiszpańskie władze wystawiły głowę „gniewu Bożego” na widok publiczny w metalowej klatce. Wciąż jednak, przez kolejne trzy wieki, organizowano wyprawy badawcze, aż w końcu, gdy żniwo śmierci i cierpienia godne było pióra Josepha Conrada, większość archeologów doszła do wniosku, że Eldorado jest jedynie złudzeniem.
Fawcett był jednak pewien, że Amazonia skrywa bajeczne królestwo, i nie był tylko kolejnym awanturnikiem ani szaleńcem. Jako człowiek uczony przez lata zbierał argumenty – odkopując artefakty, studiując rysunki naskalne i rozmawiając z członkami plemion. Stoczywszy zacięte boje ze sceptykami, otrzymał fundusze od najbardziej szanowanych instytucji naukowych, w tym od Królewskiego Towarzystwa Geograficznego oraz Muzeum Indian Amerykańskich. Gazety głosiły, że wkrótce zadziwi świat. W „Atlanta Constitution” pisano: „To być może najbardziej niebezpieczna i z pewnością najbardziej spektakularna przygoda, jaka została przedsięwzięta przez szanowanego naukowca z poparciem konserwatywnych instytucji naukowych”18.
Fawcett twierdził, że w brazylijskiej Amazonii wciąż istnieje starożytny lud o rozwiniętej kulturze, a jego cywilizacja jest tak stara i wyrafinowana, że zmieni zachodni pogląd na obie Ameryki. Nadał temu zaginionemu światu miano „Miasta Z”. „Centralne miejsce, które nazywam Z, nasz główny cel, położone jest w dolinie […] szerokiej na mniej więcej dziesięć mil, a miasto jest na wzniesieniu pośrodku, i prowadzi do niego brukowana droga – stwierdził wcześniej. – Domy są niskie i pozbawione okien, jest tam też świątynia w kształcie piramidy”19.
Reporterzy w dokach Hoboken, po przeciwnej stronie rzeki Hudson niż Manhattan, wykrzykiwali pytania, mając nadzieję, że dowiedzą się, gdzie znajduje się Z. Po technologicznych horrorach pierwszej wojny światowej, przy postępującej urbanizacji i uprzemysłowieniu niewiele wydarzeń tak bardzo poruszało opinię publiczną. Jak zachwycała się jedna z gazet: „Od czasów, kiedy Ponce de León przemierzał niezbadaną Florydę w poszukiwaniu źródła wiecznej młodości […], nie planowano równie porywającego przedsięwzięcia”20.
Fawcetta cieszyło to „zamieszanie”, jak je określił w liście do jednego z przyjaciół, ale był ostrożny w słowach. Wiedział, że jego główny rywal, Alexander Hamilton Rice, amerykański lekarz i multimilioner, który dysponował olbrzymimi środkami, właśnie wkracza do dżungli z niespotykanym dotąd ekwipunkiem. Wizja, że to doktor Rice odkryje Z, przerażała Fawcetta. Wiele lat wcześniej jeden z jego kolegów z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego Robert Falcon Scott wyruszył, by jako pierwszy zdobyć biegun południowy, i dotarł tam tylko po to, by stwierdzić, zanim zamarzł na śmierć, że jego norweski rywal Roald Amundsen wyprzedził go o trzydzieści trzy dni. We wcześniejszym liście do KTG Fawcett pisał: „Nie mogę powiedzieć wszystkiego, co wiem, ani nawet określić precyzyjnie miejsca, gdyż takie rzeczy się rozchodzą, a nie ma większej goryczy dla pioniera niż odkrycie, że ktoś go wyprzedził w dziele jego życia”21.
Obawiał się także, że jeśli ujawni szczegóły swej trasy i inni spróbują odnaleźć Z albo ruszyć mu na ratunek, pociągnie to za sobą niezliczone ofiary. Wcześniej w tym samym rejonie zaginęła wyprawa składająca się z 1400 uzbrojonych mężczyzn. Jak głosił biuletyn rozpowszechniany telegraficznie na całym świecie: „Wyprawa Fawcetta […] zbada ląd, z którego nikt jeszcze nie wrócił”. Fawcett, który chciał dotrzeć do najbardziej niedostępnych obszarów, nie planował, jak inni badacze, popłynąć łodzią; miał zamiar przedzierać się przez dżunglę pieszo. Królewskie Towarzystwo Geograficzne ostrzegało, że Fawcett „to nieomal jedyny żyjący geograf, który może z sukcesem podjąć”22 taką ekspedycję, i „że ktokolwiek inny, kto pójdzie w jego ślady, nie ma szans powodzenia”23. Przed wyjazdem z Anglii Fawcett zwierzył się swemu młodszemu synowi Brianowi: „Jeśli przy całym mym doświadczeniu poniesiemy klęskę, nie ma wielkiej nadziei dla innych”24.

 
Wesprzyj nas