Nathan Hill w powieści “Niksy” z maestrią łączy skandynawską mitologię ze światem gier komputerowych, zderza chicagowskie zamieszki z 1968 roku z ponadczasową miłością tworząc wielowymiarowy obraz świata przenikniętego autentycznymi emocjami.


NiksySamuel ze wszystkimi szczegółami zapamiętał dzień, w którym opuściła go matka. Podobnie jak noc, kiedy pocałował ukochaną, i popołudnie nad stawem w lesie, gdzie ostatni raz widział najlepszego przyjaciela. Wszyscy oni nagle zniknęli z jego życia.

Choć Samuel ukrył się w wirtualnym świecie Elflandii, by tam zabijać potwory, ani przez chwilę nie przestał myśleć o tych, których utracił.

Gdy po latach wyruszy w podróż, by odkryć prawdę o swojej rodzinie, przekona się, że jego dotychczasowe życie było ulotną grą pozorów. Przyszedł czas, by zmierzyć się z niksami, o których opowiadała mu matka.

Niksy to demony, które oszałamiają i uwodzą, wciągają do swojego świata i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Każdy widzi je inaczej. Niksa to ktoś, kogo kochałeś, ale nie potrafiłeś przy sobie zatrzymać, albo coś nieuchwytnego, czego szukasz przez całe życie, o czym marzysz, choć jest nieosiągalne. Każdy ma swoją niksę.

Nathan Hill z maestrią łączy skandynawską mitologię ze światem gier komputerowych, zderza chicagowskie zamieszki z 1968 roku z ponadczasową miłością, tworząc wielowymiarowy obraz świata przenikniętego autentycznymi emocjami. Od tej powieści nie sposób się oderwać.

***

„Wielki literacki talent”
„The New York Timesˮ

„Nathan Hill jest mistrzem!”
John Irving

„Jednocześnie poruszająca i zabawna, budująca i głęboko smutna”
Slate

Nathan Hill
Niksy
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 września 2017
 
 

Niksy


W Śrawasti żył król, który zwrócił się do pewnego męża z prośbą, by zebrał wszystkich mieszkańców miasta niewidomych od urodzenia. Gdy człek ów spełnił życzenie króla, ten poprosił go, by pokazał niewidomym słonia. Niektórym ślepcom przedstawił głowę zwierzęcia, niektórym ucho, innym zaś cios, trąbę, tułów, stopę, zadek, ogon lub kępkę włosów na końcu ogona. Każdemu z nich rzekł: „Oto jest słoń”.
Gdy doniósł królowi, co uczynił, monarcha podszedł do niewidomych i rozkazał im:
– Powiedzcie mi, ślepcy, do czego porównalibyście słonia.
Odparli ci, którym pokazano głowę zwierza:
– Słoń, Wasza Wysokość, jest jak dzban na wodę.
Ci zaś, którym pokazano ucho:
– Jest jak wyplatany kosz.
Ci z kolei, którym pokazano cios:
– Jest jak lemiesz.
Ci natomiast, którym pokazano trąbę:
– Jest jak grządziel pługa.
A ci, którym pokazano tułów, rzekli:
– Słoń przypomina spiżarnię.
I wszyscy pozostali również opisali zwierzę na podstawie tej części, którą im pokazano.
A potem, krzycząc: „Słoń jest taki a taki, słoń nie jest taki a taki!”, rzucili się na siebie z pięściami.
Król zaś nie posiadał się ze szczęścia.
Natchnione opowieści Buddy

Prolog
Późne lato 1988 roku

Gdyby Samuel wiedział, że jego matka odchodzi, bardziej zwracałby na nią uwagę. Możliwe, że pilniej by słuchał, baczniej patrzył, zarejestrowałby kilka istotnych szczegółów. Może inaczej by się zachowywał, co innego by mówił, byłby kimś innym.
Może mógłby być dzieckiem, dla którego warto byłoby zostać.
Ale Samuel nie wiedział, że matka odchodzi. Nie wiedział, że to odchodzenie postępuje już od wielu miesięcy – ukradkiem, po kawałku. Jeden po drugim wynosiła z domu różne przedmioty. A to sukienkę z szafy. A to pojedyncze zdjęcie z albumu, widelec z szuflady ze sztućcami, narzutę spod łóżka. Każdego tygodnia zabierała coś nowego. Sweter. Parę butów. Bożonarodzeniową ozdobę. Książkę. Jej obecność w domu powoli się zacierała.
Ten proceder trwał już prawie rok, gdy Samuel i jego ojciec zaczęli coś wyczuwać, pewną niestabilność, tajemnicze, niepokojące i czasem nawet złowieszcze wrażenie ogołocenia. Przenikało ich znienacka od czasu do czasu. Spoglądali na regał z książkami i zadawali sobie w myślach pytanie: „Czy my nie mamy więcej książek?”. Mijali etażerkę i byli pewni, że czegoś w niej brakuje. Ale czego? Nie umieli tego nazwać – tego poczucia, że życiowe detale ulegają przemieszczeniu. Nie zdawali sobie sprawy, że nie jadają potraw z wolnowaru, bo urządzenia nie ma już w domu. Jeśli półki wydawały się przerzedzone, to dlatego że matka wyłuskała z nich wszystkie tomiki z poezją. Jeśli etażerka wydawała się niepełna, to dlatego że z kolekcji podebrała dwa talerzyki, dwie miseczki i dzbanek do herbaty.
Rabunek w ślimaczym tempie.
– Na tej ścianie nie wisiało więcej zdjęć? – dziwił się ojciec Samuela, stojąc na dole schodów i mrużąc oczy. – Nie mieliśmy tu fotografii Wielkiego Kanionu?
– Nie – rzuciła matka Samuela. – Schowaliśmy to zdjęcie.
– Tak? Nie pamiętam.
– To była twoja decyzja.
– Naprawdę? – spytał skonsternowany. Myślał, że popada w obłęd.
Kilka lat później na lekcji biologii w liceum Samuel usłyszał o pewnym gatunku afrykańskich żółwi, które przepływają ocean, żeby złożyć jaja w Ameryce Południowej. Naukowcy nie potrafili tego wytłumaczyć. Dlaczego żółwie pokonują tak olbrzymie odległości? Czołowa teoria głosiła, że zaczęły to robić tysiące lat wcześniej, gdy Ameryka Południowa i Afryka były wciąż jednym lądem. W tamtych zamierzchłych czasach oddzielała je może jedynie rzeka i żółwie składały jaja na jej drugim brzegu. Potem jednak kontynenty zaczęły się od siebie oddalać, rzeka poszerzała się o parę centymetrów rocznie, co dla żółwi było niezauważalną zmianą. Płynęły więc do tego samego miejsca, na drugi brzeg rzeki, i każde kolejne pokolenie pokonywało nieco większą odległość, i gdy w ciągu stu milionów lat rzeka zamieniła się w ocean, żółwie tego nie zauważyły.
Taka właśnie, doszedł do wniosku Samuel, była natura odejścia matki. W ten sposób się od nich oddalała – niepostrzeżenie, powoli, krok po kroku. Stopniowo redukowała swoje istnienie, aż jedyną rzeczą do wywiezienia pozostała ona sama.
W dniu, w którym zniknęła, wyszła z jedną walizką.

Część pierwsza
Zmora gubernatora
Późne lato 2011 roku

1

Ten nagłówek pojawia się pewnego popołudnia niemal jednocześnie w kilku informacyjnych portalach internetowych: ATAK NA GUBERNATORA PACKERA!
Kilka chwil później telewizja podchwytuje temat, podany w programie jako pilna wiadomość z ostatniej chwili, gdy prowadzący spogląda z poważną miną do kamery i informuje:
– Dowiadujemy się od naszych korespondentów w Chicago, że zaatakowano gubernatora Sheldona Packera.
Chwilowo wiadomo tylko tyle – że został zaatakowany. I przez kilka oszałamiających minut każdy zadaje te same dwa pytania: Czy gubernator żyje? Oraz: Czy ktoś to nagrał?
Pierwsze relacje pochodzą od reporterów z miejsca zdarzenia, którzy dodzwaniają się ze swoich komórek i wchodzą na antenę na żywo. Mówią, że Packer pełnił rolę gospodarza na bankiecie w chicagowskim Hiltonie, gdzie wygłosił przemówienie. Po uroczystości, gdy razem ze swoją obstawą przechodził przez Grant Park, ściskając dłonie, rozdając całusy dzieciom, wykonując wszystkie typowe kampanijne gesty, nagle jakaś osoba lub grupa osób z tłumu przystąpiła do ataku.
– Co rozumiemy przez „atak”? – pyta prowadzący. Siedzi w studiu o lśniących czarnych podłogach, z oświetleniem w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. Twarz ma gładką jak lukrowany tort. Za nim widać pracujących przy biurkach ludzi. Zadaje pytanie: – Jak możesz opisać ten atak?
– Na tę chwilę wiem tylko – mówi reporter – że czymś w niego rzucono.
– Ale czym?
– Na razie nie jest to jasne.
– Czy gubernator został trafiony? Coś mu się stało?
– Wydaje mi się, że został trafiony, tak.
– Widziałeś napastników? Było ich wielu? Tych, którzy zaatakowali gubernatora?
– Powstało wielkie zamieszanie. Słychać było krzyki.
– Te przedmioty, którymi go obrzucono, były duże czy małe?
– Przypuszczalnie na tyle małe, by można było nimi rzucać.
– Większe od piłki baseballowej?
– Nie, mniejsze.
– Więc rozmiaru piłki golfowej?
– Może to bardziej precyzyjne określenie.
– Ostre? Ciężkie?
– Wszystko działo się tak szybko.
– Działanie z premedytacją? Spisek?
– Pada tutaj wiele tego typu pytań.
Powstaje specjalny napis: „Akt terroru w Chicago”. Przelatuje ze świstem do miejsca przy uchu prowadzącego i powiewa jak flaga na wietrze. Na gigantycznym ekranie dotykowym wyświetlona zostaje mapa Grant Parku, co w nowoczesnej telewizji informacyjnej jest na porządku dziennym: oto postać na ekranie komunikuje się poprzez inny ekran, stoi przed monitorem i steruje obrazem o najwyższej rozdzielczości, powiększając go i zmniejszając nieznacznymi ruchami dłoni. To wszystko wygląda naprawdę cool.
W oczekiwaniu na nadejście nowych informacji omawia się kwestię, jak ów incydent wpłynie na szanse wyborcze gubernatora. Rozmówcy dochodzą do wniosku, że korzystnie, rozpoznawalność jego nazwiska jest bowiem dość niska poza żelaznym elektoratem z kręgów konserwatywno-chrześcijańskich, czyli ludźmi, którym po prostu podoba się to, czego dokonał w czasie swojej gubernatorskiej kadencji w Wyoming, gdzie natychmiast wprowadził zakaz aborcji i obowiązek porannego recytowania dziesięciu przykazań w szkołach przez dzieci i nauczycieli, przed przysięgą na wierność sztandarowi, angielski uczynił oficjalnym i jedynym językiem w sądach oraz zakazał posiadania nieruchomości osobom, które nie posługują się płynnie angielszczyzną. Poza tym zezwolił na używanie broni palnej w każdym stanowym rezerwacie przyrody. Wydał także dekret, na mocy którego prawo stanowe zyskało pierwszeństwo przed prawem federalnym we wszystkich dziedzinach, posunięcie, które zdaniem konstytucjonalistów było równoznaczne z faktycznym odłączeniem się Wyoming od Stanów Zjednoczonych. Nosił kowbojki. Konferencje prasowe organizował na swoim ranczo, chodził z prawdziwą, najprawdziwszą bronią, rewolwerem bujającym się w skórzanej kaburze na biodrze.
Pod koniec pierwszej kadencji gubernatorskiej ogłosił, że nie ubiega się o reelekcję, ażeby się skupić na sprawach ogólnokrajowych, i oczywiście media zinterpretowały te słowa jako chęć udziału w wyborach prezydenckich. Opanował do perfekcji sposób bycia kaznodziei ukośnik kowboja i antyelitarystyczny populizm, znajdując odzew zwłaszcza wśród białych konserwatywnych robotników, których obecna recesja skazała na bezrobocie. Porównywał imigrantów odbierających pracę Amerykanom do kojotów zabijających zwierzęta hodowlane, a gdy to robił, wymawiał „odbierajom” zamiast „odbierają”. Przekręcał nazwy, przeciągał samogłoski, zamiast „zmęczony” mówił „wypluty”, a zamiast „wziąć” – „wziąść”.
Jego zwolennicy twierdzili, że tak właśnie mówią normalni, zwyczajni ludzie z Wyoming.
Jego krytycy za to zwracali uwagę, że w sytuacji kiedy sądy odrzuciły wszystkie inicjatywy legislacyjne gubernatora w Wyoming, jego dokonania na tym polu praktycznie równają się zeru. Najwyraźniej nie przeszkadzało to tym, którzy nadal płacili po pięćset dolarów za udział w kolacjach dla sponsorów (on sam, nawiasem mówiąc, nazywał je „wyżerką za darmochę”), po dziesięć tysięcy honorarium za wykład i po trzydzieści dolarów za książkę w twardej oprawie pod tytułem Serce prawdziwego Amerykanina, zasilając jego – jak to lubili określać dziennikarze – „skarbiec wojenny”, fundusz na „przyszłą, być może, kampanię prezydencką”.
A teraz gubernator został zaatakowany, choć nikt najwyraźniej nie wiedział, w jaki sposób, czym i przez kogo ani czy polityk ucierpiał jakoś w wyniku tej napaści. Prezenterzy wiadomości snują spekulacje o potencjalnych obrażeniach, jakie mogą powstać przy trafieniu prosto w oko rozpędzonym łożyskiem kulkowym lub szklaną kulką. Rozprawiają o tym przez dobrych dziesięć minut, przedstawiając na grafikach, w jaki sposób drobny przedmiot lecący z prędkością blisko stu kilometrów na godzinę może przebić gałkę oczną. Gdy temat ten się wyczerpuje, przerywają program na reklamy. Przypominają o zbliżającej się premierze filmu dokumentalnego w dziesiątą rocznicę ataku z jedenastego września: Dzień strachu, dekada wojny. Czekają.
A potem coś wyrywa program z impasu, w którym zaczął grzęznąć: prowadzący pojawia się znowu i donosi, że przypadkowy świadek utrwalił całe spektakularne zajście na filmie opublikowanym właśnie w internecie.
Zaprezentowane zostaje więc nagranie, które w kolejnych dniach będzie pokazane w telewizji tysiące razy, które nabije miliony odsłon i stanie się trzecim najczęściej oglądanym filmem w sieci tuż za nowym teledyskiem nastoletniej gwiazdki muzyki pop Molly Miller do singla Akcja reprezentacja i rodzinnym wideo z brzdącem, który przewraca się ze śmiechu. Oto, co zostało zarejestrowane:
Film zaczyna się w bieli i świstach wiatru owiewającego odsłonięty mikrofon, przy którym po chwili manipulują czyjeś palce, wywołując muszelkowe szumy, gdy kamera dostosowuje przesłonę do jasnego dnia i biel przechodzi w błękit nieba, nieokreśloną, rozmazaną zieleń, przypuszczalnie trawy, a potem rozlega się, zbyt blisko mikrofonu, donośny męski głos:
– Nagrywa się? Nie wiem, nagrywa się już czy nie?
Obraz nabiera ostrości w chwili, gdy mężczyzna mierzy kamerą we własne stopy. Mówi poirytowanym i zdesperowanym głosem:
– Czy coś się w ogóle nagrywa? Skąd mam wiedzieć?
A potem kobiecy głos, spokojniejszy i melodyjny, pyta:
– Co jest w tle? Co ci się wyświetla w tle?
Wtedy jej mąż, chłopak, w każdym razie mężczyzna, który nie potrafi ustabilizować obrazu, odburkuje: „Może byś mi tak pomogła?” agresywno-oszczerczym tonem, który ma zakomunikować, że jeśli biedak ma jakiekolwiek problemy z obsługą kamery, odpowiedzialna za nie jest ona. Film przez cały ten czas składa się ze skaczących, przyprawiających o zawroty głowy zbliżeń jego butów. Pękatych, białych, sięgających kostek. Nadzwyczajnie białych i wyglądających na nowe. Stoi chyba na blacie parkowego stołu.
– Co widać w tle? – pyta kobieta.
– Gdzie?
– W tle ekranu.
– To akurat wiem – obrusza się. – Gdzie dokładnie?
– W dolnym prawym rogu – informuje z niewzruszonym spokojem kobieta. – Co się wyświetla?
– Pisze „R”.
– To znaczy, że się nagrywa. Zacząłeś nagrywać.
– Jakie to głupie – stwierdza mężczyzna. – Powinno być „N”.
Obraz przeskakuje chwiejnie z jego butów na coś, co wygląda na grupę ludzi na dalszym planie.
– Jest! Patrz! To on! Jest! – wykrzykuje mężczyzna.
Nakierowuje kamerę przed siebie i gdy w końcu przestaje nią potrząsać, w kadrze ukazuje się Sheldon Packer, w odległości około trzydziestu metrów, w otoczeniu organizatorów i ochroniarzy. Jest trochę ludzi. Ci z przodu nagle sobie uświadamiają, że coś się dzieje, że w pobliżu znajduje się ktoś znany.
Kamerzysta wywrzaskuje teraz:
– Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor! Gu-ber-na-tor!
Obraz znów zaczyna się trząść, przypuszczalnie dlatego, że mężczyzna macha, podskakuje albo jedno i drugie.
– Jak się w tym cholerstwie zoomuje? – pyta.
– Wciskasz „ZOOM” – podpowiada kobieta.
Obraz zaczyna się przybliżać, co wywołuje jeszcze więcej problemów z ostrością i naświetleniem. Właściwie cały ten materiał nadaje się do telewizji tylko dzięki temu, że mężczyzna w końcu podaje kamerę swojej partnerce ze słowami: „Masz, zabierz to ode mnie”. I biegnie, żeby uścisnąć gubernatorowi dłoń.

 
Wesprzyj nas