Leonora Carrington, obdarzona wybujałą fantazją, ekscentryczna jako dziecko i zbuntowana jako nastolatka, dziś jest legendą i jest uważana za najważniejszą malarkę surrealistyczną.


LeonoraLeonora Carrington była kobietą nieposkromioną i niespokojnym duchem. Los przeznaczył jej życie bogatej dziedziczki, jednak Leonora rzuciła wyzwanie społecznym konwenansom, rodzicom i nauczycielom, zerwała wszelkie religijne czy ideologiczne więzy z własnym środowiskiem, by zdobyć sobie prawo do wolności, osobistej i artystycznej.

Dziś jest legendą i najważniejszą malarką surrealistyczną, a jej fascynujące życie stało się pożywką dla naszych snów.

Obdarzona wybujałą fantazją, ekscentryczna jako dziecko i zbuntowana jako nastolatka, Leonora Carrington przeżyła swą najbardziej burzliwą historię miłosną z malarzem Maxem Ernstem.

To z nim zanurzyła się w zamęcie surrealizmu, przyjaźniła się w Paryżu z Salvadorem Dalí, Marcelem Duchampem, Joanem Miró, André Bretonem czy Pablem Picassem; to z powodu Maxa postradała zmysły, kiedy trafił do obozu koncentracyjnego.

Leonorę wysłano na leczenie do zakładu dla psychicznie chorych w Santander, skąd uciekła, by pod rękę z Peggy Guggenheim podbić Nowy Jork. Osiedliła się w Meksyku, gdzie w malarstwie i literaturze osiągnęła pełnię artystycznego wyrazu, tworząc dzieła niepowtarzalne i wybitne.

Elena Poniatowska – pisarka i dziennikarka. Urodziła się w Paryżu w 1932 roku jako córka Meksykanki i Francuza o polskich korzeniach, księcia Jeana E. Poniatowskiego. Jest laureatką wielu nagród, m.in. jako pierwsza kobieta otrzymała Premio Nacional de Periodismo, a w 2013 została uhonorowana najwyższym literackim wyróżnieniem w świecie hiszpańskojęzycznym, Nagrodą Cervantesa. Jest doktorem Honoris Causa wielu uczelni w Stanach Zjednoczonych i Europie. Została także uhonorowana francuskim Orderem Narodowym Legii Honorowej oraz tytułem „Courage Award” przyznawaną przez International Women’s Media Foundation. Elena Poniatowska jest autorką wielu powieści, które przetłumaczono na 20 języków, a także tomiku poezji i opowiadań dla dzieci.

Elena Poniatowska
Leonora
Przekład: Magdalena Olejnik
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 17 maja 2017
 
 

Leonora


ROZDZIAŁ 1
CROOKHEY HALL

Stos talerzy na obrusie w jadalni rośnie. Czwórka dzieci je na śniadanie porridge: najstarszy Patrick, jego bracia Gerard i Arthur, Leonora. Dziewczynka niechętnie patrzy w białą papkę, ale niania, Mary Kavanaugh, mówi, że w głębi talerza z owsianką kryje się jezioro Windermere, najpiękniejsze i największe w Anglii. Wówczas Leonora, poczynając od brzegu, nabiera łyżkę zupy, słyszy plusk wody, widzi, jak maleńkie fale marszczą taflę jeziora. Właśnie dotarła do Windermere.
Z zielonych oczu trzech chłopców najbardziej lubi wesołe oczy Gerarda.
Jadalnia jest ciemna, podobnie zresztą jak całe Crookhey Hall. Od dziecka świat Leonory pokrywa sadza. Ziemia to chyba jakiś ogromny komin. Dym z fabryk tekstylnych w Lancashire towarzyszy im dniem i nocą. Ojciec jest królem tej ciemności, najczarniejszym ze wszystkich, biegłym w poczerniałych interesach. Ludzie mijani na ulicach także są czarni. Dziadek wynalazł maszynę, która wytwarza tkaninę Viyella, połączenie bawełny z wełną, i firma Carrington Cottons przoduje w okolicy w smoleniu powietrza popiołem. Ojciec, Harold Wilde Carrington, sprzedaje interes firmie Courtaulds i zostaje głównym akcjonariuszem ICI, Imperial Chemical Industries.
W Crookhey Hall trzeba się dużo nachodzić, żeby przejść na drugi koniec domu. W gotyckiej posiadłości mieszkają Carringtonowie: ojciec Harold, matka Maurie, Gerard – brat, który urodził się po Leonorze i chętnie się z nią bawi w odróżnieniu od zbyt dorosłego Patricka i zbyt małego Arthura. Towarzystwa dotrzymują im dwa młode szkockie teriery, Rab i Toby. Leonora kuca koło Raba, zagląda mu w oczy i gładzi go nosem po pysku.
– Chodzisz na czworakach? – pyta matka.
Leonora dmucha psu w pysk i Rab ją gryzie.
– Po co tak robisz? Mógł ci zostawić bliznę – woła przestraszona Maurie.
Dorośli zadają takie pytania, bo nie mają wstępu do owej tajemnej strefy, jaka wytwarza się między dziećmi a zwierzętami.
– Chcesz powiedzieć, że ja nie jestem zwierzęciem? – pyta matkę zdumiona Leonora.
– Owszem, jesteś ludzkim zwierzęciem.
– Wiem doskonale, że jestem koniem, tam w środku jestem koniem.
– Co najwyżej źrebaczkiem, młodą klaczką, masz podobne narowy, taką samą siłę, rzucasz się na przeszkody, przesadzasz je, ale mimo to ja widzę przed sobą dziewczynkę w białej sukience, z medalikiem na szyi.
– Mylisz się, mamo, jestem koniem przebranym za dziewczynkę.
Tártaro to drewniany konik na biegunach, na którym jeździ wiele razy dziennie. „Galopuj, Tártaro, pędź, Tártaro”. Ciemne oczy rzucają błyski, zacięta twarz wydłuża się niczym koński pysk, włosy to grzywa rumaka, uzda kołysze się w szaleńczym pędzie wokół szyi, która wysuwa się coraz dalej do przodu.
– Prim, zejdź już – prosi Nanny. – Za długo jeździsz. Jak nie przestaniesz, przyjdzie twój ojciec i założy ci wędzidło między zęby.
Dzieci boją się Harolda Carringtona. Mieszkają w innej części domu, ich królestwem jest nursery, widują rodziców tylko raz dziennie. Niekiedy dorośli wołają je na herbatę w salonie lub w bibliotece. Nie mogą się odzywać, póki ktoś nie zapyta. „Z cytryną czy z mlekiem?”, indaguje matka, trzymając w prawym ręku czajniczek Sheffield. Ma dziwny zwyczaj mówienia: „Ktoś tu właśnie poplamił sobie ubranie… Ktoś tu siorbie herbatę… Widzę tu kogoś z żałobą za paznokciami… Ktoś pokazuje palcem… Ktoś tu dzwoni łyżeczką o filiżankę… Ktoś tu się garbi przy stole…”. Cała czwórka rodzeństwa prostuje się jednocześnie. Leonora patrzy na służących, którzy przemykają niczym powiew wiatru – nie odzywają się do niej wcale lub tyle co nic. Zwracają się jedynie do francuskiej guwernantki, mademoiselle Varenne, niani i nauczyciela jej braci, który także i ją uczy katechizmu.
Dorośli pytają za to: „Jak ci idzie nauka? Możesz poczytać mi na głos?”. Dobre maniery wniknęły we wszystko: ściany, wielkie lustra, stołki, filiżanki z wrzącą herbatą, które koniecznie trzeba trzymać prosto w drodze do ust, portrety przodków niezdolnych do choćby jednego porozumiewawczego mrugnięcia. Tutaj każda rzecz jest krucha, trzeba uważać, gdzie stawia się stopy, być ostrożnym.
– Leonoro, możesz mi powiedzieć, jakie postępy poczyniłaś w nauce? – Harold patrzy na nią z uśmiechem. Cieszy go jej bystrość. Zdumiewa, że Leonora poddaje osądowi słowa dorosłych. Przygląda się córce biegającej po korytarzach Crookhey Hall, uważa, że ma wiele wdzięku. Nie poskąpi na nią pieniędzy ni wysiłków.
Lekcje ciągną się bez końca, jedna za drugą, niczym paciorki różańca. Dwa razy na tydzień grubasek Mr Richardson torturuje Leonorę grą na pianinie. Długie palce dziewczynki obejmują oktawę, dlatego też maestro zapewnia Maurie, że jej córka może w przyszłości zostać wybitną pianistką. Ilekroć Richardson pochyla twarz nad klawiaturą, spadają mu z nosa malutkie binokle, a Leonora chowa je i trzyma, póki nauczyciel nie ubłaga jej, by oddała zgubę. Potem przychodzi pora na szermierkę i balet, które są do siebie podobne: trzeba odskakiwać do tyłu, do przodu i trafiać do celu. Wolałaby biegać po ogrodzie z braćmi, niż uczyć się szycia i haftu, wciąż kłuje się igłą po opuszkach ze złości, że nie pozwalają jej wyjść.
Całe prawe skrzydło domu należy do dzieci. Harold i Maurie powierzyli je guwernantce i opiekunce. Mademoiselle Varenne je obiad z rodzicami, ale irlandzka niania towarzyszy dzieciom dniem i nocą. Kochają ją za to. Dzieci najchętniej odesłałyby mademoiselle Varenne z powrotem do Francji z jej Marsylianką i całą resztą. Wiedzą, że i tak w końcu wyjedzie, Mary Kavanaugh nigdy. Choć jest mała i szczupła, miło wesprzeć się na jej ramieniu lub złożyć głowę na podołku. Magnetyzuje ich swoimi opowieściami o maleńkich stworkach, sidhach.
– Nanny, dlaczego nie mogę ich zobaczyć?
– Bo mieszkają pod ziemią.
– To krasnoludki?
– Duchy, które przybierają cielesną postać i wychodzą na powierzchnię.
– Ale dlaczego żyją ukryci pod ziemią?
– Ponieważ z Hiszpanii przybyli Celtowie pod wodzą Mileda i podbili Irlandię. Wówczas sidhowie zstąpili do wnętrza Ziemi i zajęli się magią.
– Gdyby sidhowie byli malutcy, mogłabym ich zobaczyć, ja wszystko widzę, Nanny.
– Nikomu nie udało się zobaczyć tego, co najmniejsze, Leonoro, nawet naukowcom przez ich mikroskopy: „Big fleas have little fleas / upon their backs, to bite them. / Little fleas have lesser fleas / so on ad infinitum”.
Sidhowie skaczą po stole, przy którym Leonora odrabia lekcje, wchodzą do wanny, gdy się kąpie, do łóżka, kiedy idzie spać. Leonora mówi do nich po cichutku: „Pójdziemy razem do ogrodu, chodźcie ze mną”, „Mademoiselle Varenne to zaraza, pomóżcie mi przed nią zwiać”, „Mamy już dosyć tych jej imiesłowów biernych i trybu łączącego”. Tacy właśnie są Francuzi.
– Elle nous casse les pieds – mówi Leonora. – She’s breaking our feet – tłumaczy matce. – „Que tu voulusses, que nous fîmes, que vous fîtes” to odmiana w czasach, których nie używają nawet sami Francuzi. Właśnie, nawet Ludwik XVI już tak nie mówił.
Sidhowie okazują się lepszymi przyjaciółmi nawet od Gerarda. Oboje wchłonęli Jonathana Swifta, ale Gerard nie chce już bawić się w Liliputów ani prosić o audiencję u cesarza Blefuscu. Małe ludziki wychodzące z ziemi doradzają tylko Leonorze, Gerardowi już nie, on nie identyfikuje się z Alicją Lewisa Carrolla ani z Beatrix Potter niosącą pod pachą swojego Piotrusia Królika. To dobre dla dziewczynek. Sidhowie są najmądrzejsi w świecie, mądrzejsi nawet od wielkiej ryby w stawie, a to nie byle co, bo ryba wie wszystko. Dziewczynka staje nad brzegiem, a ryba zapewnia ją, że wszystko się ułoży; błyskają srebrne łuski na jej grzbiecie. Z pomocą Nanny, rzecz jasna.
– Mogę ci zadać pytanie, na które nikt nie umiał mi odpowiedzieć?
– Proszę bardzo.
– Kiedy umrze mój ojciec?
– Tego rzeczywiście nie wiem.
– Nanny, czemu musimy spać w nocy?
– Bo jest za ciemno, żeby dało się robić cokolwiek innego.
– Sowy to potrafią i nietoperze też. Zawsze chciałam spać, wisząc do góry nogami jak nietoperz.
– Owszem, to całkiem dobra pozycja, krew spływa do głowy – zgadza się Nanny.
W nocy Leonora się budzi.
– Na gałęzi jesionu siedzi nagi chłopiec i mnie woła.
Nanny wstaje i wygląda przez okno.
– Nie ma nikogo.
– Muszę po niego pójść, zamarznie w świetle srebrnej kuli.
– Jesion to największe i najpiękniejsze drzewo na świecie, jego korzenie sięgają morza, a gałęzie podtrzymują niebo. Podobnie jak dąb i głóg zamieszkują go wróżki, które nie zgodziłyby się na żadnego chłopca – mówi Nanny, siadając na brzegu łóżka, podczas gdy dziewczynka znów zasypia.
Sytuacja powtarza się, kiedy spacerują wokół Crookhey Hall.
– Widziałam chłopca, który wyciągał do mnie rączkę, taką bardzo małą, i już miałam mu podać dłoń, kiedy krzyknął i się rozpłynął.
– Nic nie widzę, Prim.
– Nie mów do mnie Prim.
– Jesteś wyniosła i sztywna, patrz tylko, jak wyciągasz szyję.
– Nie znoszę, jak mówisz do mnie Prim. Patrz, znów się pokazał, o tam. Właśnie się schował za drzewem.
Nanny szuka go wzrokiem i uśmiecha się do dziewczynki.
– Wygląda na to, że sidhowie cię lubią.
– Tak, chciałabym, żeby bawili się ze mną przez całe życie.
– Jeśli będziesz czytać, Prim, nigdy nie będziesz sama. Sidhowie dotrzymają ci towarzystwa.
W nursery dziewczynka maluje po ścianach, ale matka nie karci jej, bo sama także ozdabia wieczka szkatułek, które sprzedają na kiermaszach dobroczynnych. Maurie rysuje kwiaty, potem je koloruje, Leonora woli konie, dodaje coraz to nowe kucyki na białych ścianach. Maurie podziwia sprawność córki: „Doskonale ci wyszło”.
Kiedy Nanny pyta, jaka jest jej ulubiona zabawka, Leonora odpowiada:
– Najbardziej lubię Tártara. On nienawidzi ojca.
Gdy ją strofują, biegnie na swojego konika. Ilekroć Gerard nie chce z nią wyjść do ogrodu, dosiada Tártara i buja się, dopóki ktoś nie przyjdzie do nursery. Czasem pozbawiają ją deseru po obiedzie, ale bujanie Tártara zastępuje z nawiązką smak każdego czekoladowego ciastka.
Pociąga ją zapach gotowanych potraw, być może dlatego, że nie wolno jej wchodzić do kuchni. Tam w środku bulgocą na ogniu tajemnicze steak and kidney pie, roast beef i haddock. Stara i pożółkła kucharka czeka zgarbiona nad piecem, aż zagotuje się rosół. Jej córka, która służy za dziewczynę na posyłki, mówi jej, że jeśli źle się czuje, niech pójdzie się położyć, na Boga; ona może ją zastąpić bez najmniejszego problemu.
– W kółko się skarżysz, mamo.
– Uparta mulico! – krzyczy kucharka. – Ja tu się zwijam z bólu, a ty się nade mną nie ulitujesz!
– To idź się powieś! W okolicy drzew nie brakuje, a sznur jest tani.
– Powinnam cię była utopić zaraz po urodzeniu – odpowiada stara z twarzą wykrzywioną ze złości.
Czy ludzie mogą się tak do siebie odnosić? Leonora wchodzi w świat odmienny niż jej nursery. Inny jest też świat stajni, gdzie nie potrzebuje niczyjego pozwolenia, by dosiąść konia na oklep albo przytulić źrebaka, który strzyże uszami i parska na powitanie dziewczynki. W kuchni dominuje zapach baraniny. Gotująca się zupa ma w sobie wiele ze stajni, z obory, spichlerza, kompostu, przygody, grzywy na wietrze, której trzeba się uchwycić, by nie spaść. Jest też w niej wiele do odkrycia, ponieważ poza nożami szuflady mieszczą aromaty pochodzące bez wątpienia wprost z Mezopotamii.

ROZDZIAŁ 2
MAŁA AMAZONKA

W nursery Leonora przeżywa na nowo historie, które opowiada Mary Kavanaugh i babcia ze strony matki, Mary Monica z Westmeath.
– Irlandia to szmaragdowozielony kwadracik wielkiej kapy, która okrywa Ziemię – mówi Nanny.
– A kto przykrywa Ziemię przed snem?
– Słońce. Słońce to kołdra ubogich. W Irlandii otula ich także gęsta mgła.
Carringtonowie przemierzają codziennie drogi Westmeath. Z mgły wynurzają się cienie, które się materializują: ptaki, owce, czasem jakiś lis, a nade wszystko konie, które tak kocha Leonora, pasterze zaganiający swoje stada. Czwórka dzieci wychodzi na spacery nawet podczas deszczu. „To święcona woda”, mówi Nanny, więc zamykają parasole, bo skoro woda dobrze robi sałacie i warzywom, dzieci dojrzeją w dżdżu jak owoce. Trawa kładzie się na ziemi, to jej prześcieradło. Leonora lubi obserwować, jak skłania się pod naporem wiatru, który łagodnie pochyla ją coraz bardziej, aż wreszcie źdźbła kładą policzek na poduszce. Ziemia jest tak słodka, tak posłuszna! Drzewa także uginają się na wietrze, a on niesie ich gałęzie po wzgórzach. Dzieci wracają w porze podwieczorku, z zarumienionymi, błyszczącymi policzkami, z włosami, na których perlą się maleńkie krople deszczu. Leonorę przepełnia cała hippiczna energia tej ziemi. „Naprawdę przypominasz klaczkę”, mówi babcia. Jej kroki brzmią tak donośnie, że pyta ją nawet, czy ma kopyta zamiast butów. „Ileż to źrebiczek kryje się w każdej twojej nóżce!” Najwspanialsza trasa spacerowa prowadzi do Belvedere, gdzie park i ogród zstępują niczym królewski dywan wprost do jeziora. Babcia jako pierwsza podnosi głowę:
– Co nam opowiecie dziś wieczorem?
Uwielbia historie o miłości: o trzech złotych jabłkach, których niebiańska muzyka rozbrzmiewa na wietrze; o Caer, dziewczynie, którą Aengus Mac Óg zobaczył na brzegu jeziora zmienioną w łabędzia.
Opowiada też, że Noe nie chciał zabrać hieny do Arki, ponieważ żywiła się padliną i wyła, przedrzeźniając ludzki śmiech. Jednak po potopie wilk skrzyżował się z panterą i hiena narodziła się ponownie. Leonora ma obsesję na punkcie tego zwierzęcia. Niektóre średniowieczne legendy mówią, że hiena ma w oczach dwa kamienie; jeśli ktoś ją zabije, wyjmie je i włoży sobie pod język, zobaczy przyszłość.
– Ty jesteś Celtem, masz gorącą głowę, masz mój upór. Może saksońska krew też dojdzie u ciebie do głosu i staniesz się wyrachowana – mówi babcia, Mary Monica Moorhead.
Pat zaprasza dwóch kolegów, równie jak on nieokrzesanych, synów pastora Prince’a. Wspólnie przywiązują Leonorę do drzewa w charakterze żywej tarczy i nabijają strzałami niczym świętego Sebastiana.
Ojciec chodzi do klubu z innymi dżentelmenami, palą papierosy i roztrząsają kwestię, kogo jeszcze można by przyjąć. Tam, przed kolacją w domu, wypija swoją codzienną szklaneczkę whisky. Jej matka przyjmuje wizyty i sama także je składa. Wychodzi wcześnie, mówiąc na pożegnanie: „Bądźcie grzeczni, idę na kiermasz dobroczynny. Jeśli wrócę wcześnie, przyjdę powiedzieć wam dobranoc”.
Dziewczynka wchodzi bez pukania do ojcowskiej biblioteki. Nikt nie ośmiela się otwierać drzwi tego pokoju o wąskich oknach sięgających sufitu, pełnego hebanowych mebli i wyciszających kroki perskich dywanów.
– Wszyscy mnie nienawidzą, bo jestem dziewczynką. Kiedy mam lekcje, moi bracia się bawią.
– Nie możesz się bawić jak chłopak – odpowiada Harold Carrington.
– Moi bracia i ich okropni koledzy mówią, że dziewczynkom nie wolno robić tego samego co im. To nieprawda, bo ja potrafię tyle co oni. Umiem uderzyć równie mocno jak Gerard, a konie, smoki, krokodyle i nietoperze rysuję lepiej niż Pat.
– Co to za koledzy?
– Synowie pastora Prince’a, którzy opowiadają najbardziej paskudne żarty, jakie w życiu słyszałam.
– Jak chcesz, możesz pójść ze mną na curling – proponuje Harold pod wrażeniem siły charakteru córki.
– Nie podobają mi się płaskie kamienie ani kije do curlingu. Chcę, żebyś mnie wysłuchał. Mam trzech braci, którzy robią, co chcą, tylko dlatego, że są chłopcami. Kiedy urosnę, zetnę włosy i wysmaruję sobie policzki twoim olejem do włosów, żeby wyrosła mi broda. Pat ma wąsy i w szkole Stoneyhurst przezywają go „Wąsik”. Gdy raz tak na niego powiedziałam, to zaraz mi przyłożył.
– Ukarzę go.
– Daj mi skończyć, tato. Jako jedyna muszę godzinami ćwiczyć na pianinie, myć się codziennie, co chwila się przebierać i wciąż za wszystko dziękować.
– Leonoro, wychowanie dziewczynek różni się od wychowania chłopców. Was trzeba wychowywać tak, byście umiały sprawiać przyjemność.
– Nie chcę sprawiać przyjemności! Nie chcę podawać herbatki! Jedyne, czego w życiu pragnę, to być koniem!
– Daj spokój… Klaczką też nie możesz być. Możesz być tylko sobą.
– Mama powiedziała, że mam tak podły charakter, że zostanę wiedźmą, zanim skończę dwadzieścia lat.
– W tym przypadku twoja matka się myli. Masz charakter, w tym jesteśmy do siebie podobni.
– Tato, mogę się cała pokryć zmarszczkami, nim skończę dwadzieścia lat, to dla mnie bez znaczenia. Ale chciałabym chodzić nad staw, kiedy tego zapragnę, rozmawiać z dużą rybą i wspinać się na drzewa jak moi bracia.
Harold Carrington przygląda się córce, siedząc za biurkiem na swoim wysokim krześle. „Moja krew – myśli. – Carringtonówna do szpiku kości”.
Podczas poobiedniej kawy mademoiselle Varenne oświadcza, że mała Carringtonówna żywotnością bije swoich trzech braci na głowę, trudno nad nią zapanować. Harold Carrington podnosi wzrok znad „Timesa” i odpowiada, że jego córka spożytkuje nadwyżki energii na jazdę konną.
Jej kucyk Black Bess ani myśli galopować. Leonora krzyczy: „Gee up, Bessie!” i nagle Black Bess podrywa się do biegu, mimo że wcześniej nie chciał nawet truchtać. W nocy śni jej się, że grubiutka Black Bess wygrała Grand National. Upaja się wizją swojego kucyka, tak słodkiego i krąglutkiego, wyprzedzającego Flying Foxa. To nie byle co, bo Latający Lis jej dziadka nigdy nie przegrał żadnego wyścigu.
– Tato, proszę, daj mi innego konia. Jestem już wystarczająco duża, Black Bess nigdy nie pobiegnie tak, jak bym chciała.
Jej nową klaczą zostaje Winkie. Na niej uczy się brać przeszkody. Pewnego ranka koń nagle zatrzymuje się przed płotkiem, Leonora spada, zwierzę ją przygniata.
– Tym razem nic ci się nie stało, ale najwyraźniej to nie jest wierzchowiec odpowiedni dla ciebie.
– Uwielbiam Winkie, tato.
Stajenny ukrywa przed Maurie, że jej córka bierze klacz ze stajni i jeździ na niej co chwila. Z początku trzymała się grzywy, teraz już nie. „Stanowimy jedność”, tłumaczy matce. Gdy przestaje galopować, rzuca się na plecy, kładzie głowę i barki na końskim zadzie i patrzy w niebo. Maurie używa damskiego siodła. Matka z córką razem wyprawiają się na przejażdżki, w takich chwilach Leonora kocha ją jak źrebak klacz. „Pięty niżej”, mówi Maurie. „Nie odrywaj pośladków od siodła”. Zawracają galopem i nagle, bez jednego słowa wyjaśnienia, Leonora kieruje Winkie do jeziora. Matka zatrzymuje się oniemiała. Leonora wyjeżdża na drugim brzegu, bryzgając wodą na wszystkie strony.
– Czemu to zrobiłaś? Jesteś cała mokra.
– Winkie chętnie pływa, a ja lubię patrzeć, jak przebiera nogami w wodzie.
– To ty jesteś narowistą klaczką, nie ona. Czemu popełniasz takie szaleństwa?
– To nie szaleństwo, to eksperyment. Nigdy nie eksperymentowałaś, mamo?
Leonora jest najbardziej zbuntowana z czwórki rodzeństwa. Taką ma naturę, ale swoje robi także jazda konna, podczas której czuje się wolna jak ptak. Rusza galopem i zaraz przytrafia się jej to samo co z porridge’em: dociera do głębi. Jej klacz ma długie kości, jak ona, sierść lśniącą tak samo jak włosy Leonory. Galop uwalnia Leonorę od strachu przed dorosłymi, którzy wciąż czegoś wymagają.

 
Wesprzyj nas