„Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” to brawurowo napisana, łotrzykowska opowieść o tym, że aby wygrywać z największymi, najpierw trzeba wygrać z samym sobą.


Wszyscy patrzyli, nikt nie widziałHausenberg to miasto, które nie ma litości dla słabych. Sposobów, żeby cię przerobić, jest wiele: kieszonkostwo, obijana albo stara dobra szulerka. Lecz jeśli jesteś charakterny i nie boisz się grać o wysokie stawki, będziesz zachwycony!

Slava, młody, szatańsko zdolny szuler, wyznaje jedną zasadę – jeżeli czegoś chcesz, musisz to sobie wziąć. A jego cel jest prosty: pokazać wszystkim, że to on jest w Hausenbergu numerem jeden. Niestety, wybrał sobie fatalny moment, bo nie jest jedynym w mieście, który ma poważne plany. Na domiar złego właśnie skrewił długo szykowany przekręt.

Z pomocą przychodzą mu starzy kompani: zabójca Nino i Petr, samozwańczy król złodziei. Żaden z nich nie podejrzewa, że już wkrótce przyjdzie im się zmierzyć z bardzo mocnym graczem. I postawić wszystko na jedną kartę.

***

Ulice Hausenberga okrywa gęsty mrok, pomimo alchemicznego światła astralitowych latarni. Tu rządzą Ludzie Nocy – doliniarze, szulerzy i nożownicy. Mroczny świat, gdzie alchemia walczy z rzemiosłem, a młody, ambitny złodziej szykuje skok życia. Niezwykłe, oryginalne, świeże.
Jarosław Grzędowicz

Oszuści, szulerzy i złodzieje – oto świat Hausenberga, miasta opanowanego przez przemoc i nocne życie. Miasta, które zdaje się powoli umierać, ale zanim do tego dojdzie, jeszcze wiele może się wydarzyć. Aż trudno uwierzyć, że to debiut.
Maciek Pitala, „Fantom”

Nie kryję, że do lektury zasiadłem jako gracz, ale książkę odłożyłem już jako czytelnik. Marchewka przestał być dla mnie scenarzystą, który napisał powieść, a stał się powieściopisarzem, który pisze scenariusze.
Bartek Czartoryski, samozwańczy spec od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury

Magia płynąca ze stron debiutu Tomasza Marchewki czaruje nie tylko bogactwem nietuzinkowych wątków i sposobem ich prowadzenia, ale też barwnymi postaciami oraz skrupulatnie zaplanowaną intrygą, zaskakującą na każdym kroku, lecz najbardziej w scenie kulminacyjnej i epilogu. Na uznanie zasługuje również gracja, z jaką wydarzenia półświatka Marchewka wynosi na salony.
Adrian Turzański, Kawerna

Jeżeli boisz się ryzykować, nawet nie siadaj do gry.

Tomasz Marchewka – urodzony w Krakowie, rocznik ’87. Jako dziecko zamiast strażakiem chciał zostać hakerem. Jest scenarzystą w studiu CD PROJEKT RED – pracował nad grą “Wiedźmin 3: Dziki Gon”, a także nad dodatkiem “Krew i Wino”. Miłośnik dobrej kawy, sztuk walki i kolekcjoner tuszu pod skórą.

Tomasz Marchewka
Wszyscy patrzyli, nikt nie widział
Wydawnictwo SQN
Premiera: 24 maja 2017
 
 

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział


CZĘŚĆ 1. ROZDANIE

Hausenberg dziś, dwadzieścia lat później

Po Simonie Divardzie nie było widać, jak bardzo się denerwował. Może z wyjątkiem tych kilku kropel potu, które nagle pojawiły się na jego twarzy. Simon odłożył karty na stół, po czym delikatnie przytknął wydobytą z kieszeni chusteczkę najpierw do jednego, później do drugiego policzka. Następnie odwrócił się i głosem tak spokojnym, jakby miał zamiar poprosić stojącego przy drzwiach zbira o szklankę wody, wydał polecenie.
– Połamcie mu wszystkie palce. Co do jednego.
Kurwa, pomyślał Slava. A ten plan był naprawdę dobry.
Jeszcze dwie godziny temu, kiedy przygotowywał się do tej sztuki, wydawało mu się, że przewidział każdą ewentualność. A przygotował się naprawdę solidnie. Wiedział, o której Divard wstaje, gdzie i co jada oraz kiedy i z kim się prowadza. Wiedział, że jest w mieście od niedawna i że nie ma tutaj prawdziwych przyjaciół, a chodząca za nim banda silnorękich zbiera za ochronę niemałą sumkę. Wiedział, że często bywa w burdelach i że najbardziej lubi blondynki. Wiedział, jak lubi uprawiać miłość i chociaż zgrywa twardego dziwkarza, jest bardzo nieśmiały w stosunku do kobiet. Poznał jego siły i słabości, a co najważniejsze, potrafił przełożyć je na sytuację przy stole karcianym.
Wiedział, że kiedy Simon się denerwuje, niemal niezauważalnie drga mu lewa powieka, a gdy tylko dostaje w rozdaniu mocną rękę, przesuwa językiem po wewnętrznej części lewego policzka. Wiedział, że lubi wystukiwać na zielonym płótnie różne melodie i że kiedy zaczyna blefować, to przestaje. Wiedział, że kiedy się boi, reaguje agresją. Dowolnej z jego emocji potrafił przypisać gest, grymas twarzy, drgnięcie ciała. Przewidział wszystko. Poza tym, że kiedy Divard przegra już swoją fortunę, każe połamać mu palce.
Simon Divard był nowobogackim paniczykiem, jakich w Hausenbergu ostatnimi czasy pojawiało się coraz więcej. Temu akurat uwidziało się, że z pomocą pieniędzy jest w stanie wejść pomiędzy Ludzi Nocy. Rozrzucał więc na prawo i lewo niemałą fortunę i zapewne wyobrażał sobie, że zyska w ten sposób szacunek pomiędzy zawodowcami. Rozpoczął w salach Błazna, kolorowego domu gry odwiedzanego głównie przez bohemę. Bywali w nim wątpliwej proweniencji artyści – głównie drobni fałszerze, ale też niespełnieni poeci, aktorzy i zwykli hulacy. Raz na jakiś czas zaglądali tam również ludzie naprawdę poważni, lecz przecież nie po to, żeby robić interesy. Przy stołach Błazna było po prostu wesoło, a każdy raz na jakiś czas lubi się dobrze zabawić.
Tam Slava go wypatrzył. Siedział i leniwie obstawiał ruletę, zaś przy sąsiednim stoliku Divard w dość pretensjonalny sposób przegrywał spore pieniądze. Konkretnie, grał w kości, otoczony wianuszkiem kobiet, z których kilka szuler dobrze kojarzył – bez wyjątku bardzo ładnych i bez wyjątku będących kurwami. Co trzeba jednak im oddać, nie tanimi. Slava uśmiechnął się wtedy pod nosem, zauważając, jak po wygranym tym razem rzucie Divard klepie jedną z dziewczyn w pośladek, a następnie wsuwa dłoń pomiędzy jej uda. W szulerskim fachu podobne rzeczy robiło się na pokaz: by ściągnąć czyjąś uwagę lub – częściej – by ją od czegoś ją odwrócić. Za to siedzący przy kościach pajac zdawał się nie mieć żadnego celu. Właśnie wtedy Slava uznał, że Divard perfekcyjnie nada się na jego następny numer.
Kolejnego wieczoru znowu się pokazał. W tym samym miejscu i w podobnym towarzystwie. Slava szybko odnotował w pamięci imiona dziewczyn kręcących się wokół tego frajera, a potem, jeszcze tej samej nocy, złożył wizytę Mamie Elwirze.
Hausenberg był miastem pełnym zepsucia. Po zachodzie słońca równie łatwo można było tam znaleźć dom uciech, co za dnia stragan z owocami. Właściwie stragan z dobrymi owocami odnaleźć było o wiele trudniej. Lecz nawet tu zepsucie przybierało różne formy, a jedną z najprzyjemniejszych zapewniał burdel Mamy Elwiry. Przeważnie kierowali się tam ci, którym nie zależało na dyskrecji, wprost przeciwnie – chcieli się pokazać i zyskać odpowiednią opinię. Siłą rzeczy, byli to przede wszystkim pisarze pragnący obudować swoje dzieła atmosferą dekadencji, aktorzy, którym los przyoszczędził na talencie i którzy musieli zdobywać sławę innymi sposobami, a także podobni do Divarda bezczelni nuworysze, którym dużo się wydawało.
– Owszem, bywa tu. – Bajzelmama splotła ręce przed potężnym biustem i spojrzała na Slavę spod umalowanych rzęs. Chociaż już od dawna nie obsługiwała klientów, wciąż nosiła się adekwatnie do uprawianego kiedyś zawodu. – Pojawia się bardzo często, płaci zawsze z góry, za siebie i swoich znajomych. Naprawdę dobrze płaci.
– Rozumiem, doskonale rozumiem. – Slava uśmiechnął się w odpowiedzi. – Jednak wydaje mi się, że moglibyśmy troszeczkę na ten temat porozumować.
– Co byśmy mogli? – Mama Elwira zmarszczyła brwi. W kącikach jej oczu pojawiły się zmarszczki niemożliwe do zamaskowania nawet ciężkim makijażem.
– Porozumować. To oczywiste, że nie chce pani tracić bogatego i regularnie odwiedzającego ją klienta, ale jeżeli mam być szczery… Jego styl życia nie daje zbyt wielkich szans na utrzymanie majątku, powiedziałbym, że wprost przeciwnie. Któregoś wieczoru może zapomnieć się przy kościach i przegrać tak wiele pieniędzy, że nie będzie miał już za co pójść na dziewczynki albo ktoś go jeszcze, o zgrozo, zabije w celu rabunkowym. Tego byśmy przecież nie chcieli.
– Oj, nie chcielibyśmy.
– Właśnie – podsumował. – Zatem aby uniknąć tej przykrej ewentualności…
– Dwadzieścia procent – przerwała mu bajzelmama. – I ani korony mniej.
– Dostanie pani dziesięć, w ramach mojej dobrej woli i nieskrywanej sympatii.
– Dwanaście.
Szybko dobili targu. Już kilka nocy później Slava wiedział, z kim Divard się obraca, kto służy mu za silnorękiego, kto dba o jego finanse oraz, co najważniejsze, o czym opowiada dziewczynom, kiedy już skończy miłosne zapasy.
Niewielu zdaje sobie sprawę z pewnego istotnego faktu, do którego żaden mężczyzna by się nie przyznał, za to wiedzą o nim wszystkie dziwki świata: seks jest nierozerwalnie związany z władzą. Kiedy mężczyzna posiądzie kobietę, staje się panem świata. Sądzi, że skoro był w stanie zawładnąć leżącym przed nim nagim ciałem, które dało mu przed chwilą tyle przyjemności, to będzie mógł dokonać rzeczy wielkich. Moment wielkości zwykle jednak trwa krótko, do tego głównie w głowie zdobywcy. Dlatego niemal wszyscy uważają, że powinni się nim z kimś podzielić, póki trwa. A kurwy potrafiły słuchać.
Slava o tym wiedział. Dzięki temu udało mu się zajrzeć w sam środek duszy Divarda. Za każdym razem, gdy patrzył mu w oczy, wnikał głębiej, poza przekrwione białka i szklące się źrenice. Wchodził w świat niespełnionych nadziei, stłamszonych marzeń, niepodjętych decyzji i wiecznych zamierzeń, nigdy nie przekutych w czyn. Młody szuler doskonale wiedział, jak wykorzystywać to przy karcianym stoliku.
Pozostawało tylko ułożyć plan i wprowadzić go w życie.
A Slava uważał, że to był naprawdę dobry plan. Gdyby tylko nie musiał skakać przez to pieprzone okno.

***

Hausenberg miał rzecz jasna swoje legendy. Jedna z nich stała właśnie na ostatnim piętrze potężnej willi i zza okrągłych szkieł w drucianych oprawkach spoglądała w miasto. Za sobą postać miała przestronną salę klubową, pośrodku której znajdowały się pokryty zielonym płótnem stół oraz osiem otaczających go wygodnych foteli. W pokoju panował przyjemny, wieczorny półmrok, rozpraszany jedynie przez jasne światło księżyca i poblaski miasta wpadające do środka przez ogromne okno tarasowe.
Profesor, najpotężniejszy szuler tej części świata, nigdy nie mówił o sobie – to raczej o nim opowiadano. Mówiono, że potrafi odwracać koleje losu. Że bez względu na okoliczności jest w stanie wyrwać zwycięstwo z paszczy porażki. Że jest niepokonany.
Był.
Nikt nie wiedział, co się z nim działo, zanim stał się legendą, ale każdy dobrze wiedział, kim jest teraz. W jego domu grało się o wszystko, a odwiedzali go najlepsi złotoręcy karciarze, o których pomiędzy zawodowcami mówiło się z nie inaczej jak z najwyższym uznaniem. Profesor odsyłał ich jednego po drugim, uboższych o niemałe fortuny, a co bardziej lekkomyślnych także o honor, kiedy błagali, by pozostawił im część pieniędzy. Grywali z nim również władcy – przebogaci kalifowie, sułtani odległych królestw, a także, jak głosiła plotka, nawet jego własny monarcha.
W niektórych częściach świata Profesor służył tylko za legendę, przekazywaną jeden drugiemu przez podrzędnych karciarzy. Opowiadali sobie te historie, zawsze przyciszonym głosem, jakby powierzali sekret godny tylko najzagorzalszych hazardzistów.
„Kiedyś tu był, klnę się na grzechy mego ojca, wszedł tymi drzwiami i usiadł z nami przy stoliku. Chociaż miałem go na wyciągnięcie ręki, to jego twarz ciągle spowijał mrok, jakby pomagał mu ukryć się przed nami. Nie wiem, jak wyglądał, ale pamiętam jego oczy. Znały tajemnice. Nie musiał podnosić kart. Dostawał rękę i nawet na nią nie zerkał, przesuwał tylko pieniądze na środek, a one wracały do niego razem ze wszystkim, co mieliśmy. Nie przegrał choćby jednej partii. Raz spasował, też nawet nie patrząc w karty. Z nim nie można wygrać”.
Albo:
„Nigdy nie zapomnę tamtej nocy, mówię ci. Siedziałem wtedy w tym domu gry, wiesz którym, i coś nagle zwróciło moją uwagę. Tam, przy stole do dziesięciny. Wiesz, ja w to nie gram, bo to jest najgorszy rodzaj hazardu – wolę zakręcić ruletą, przynajmniej za nią nikt nie obetnie mi palców. W każdym razie patrzę, a on tam siedzi. Zwykły człowiek jak ty czy ja, ani wysoki, ani szczególnie niski, jednak w żadnym razie nie przeciętny – ani krztyny przeciętności w nim nie było. Drapieżnik, niech go szlag, prawdziwy łowca. Grał o stawki godne królów, a ilekroć przesuwał na środek fortunę, ani drgnął. Tkwił nieruchomo jak jakiś pieprzony posąg, chociaż za chwilę mógł stracić wszystko. I wygrywał, ciągle wygrywał. To nie może być zwykły człowiek…”
Opowiadano. Takie lub inne, lecz za każdym razem równie malownicze głupoty.
Tajemnicą niezmiennie pozostawało, skąd pochodził oraz jak daleko sięgają jego wpływy. Profesor był duchem hazardu, jednocześnie wszechobecnym i nieistniejącym. Mało kto wiedział, gdzie go znaleźć, a jeszcze mniej było takich, którym udzieliłby prywatnej audiencji. Żeby usiąść z nim do kart, trzeba było się wykazać. Pomimo tego wciąż pojawiali się tacy, którym udawało się zagrać z tym, który nigdy nie poniósł porażki. Przyjeżdżali, przegrywali, wyjeżdżali.
Mówiono, że przy stole w jego sali klubowej powstawały i upadały imperia, a z biegiem czasu coraz mniej było chętnych do sprawdzenia, ile jest w tym prawdy. Wciąż jednak nikt nie wątpił, że jest w Hausenbergu numerem jeden. Nie rządził, bo polityka bandytów nigdy go nie pociągała, wolał siedzieć w swojej rezydencji i tasować, poza tym wiedział, że nikt nie ważyłby się otwarcie mu sprzeciwić. Nic nie mówił, lecz miasto wiedziało, że słucha.
Teraz stał w oknie i spoglądał w stronę światła astralitowych latarni. Milczał.
Gdzieś tam, w gąszczu krętych uliczek, znajdował się jego jedyny uczeń. Był młody, nierozważny i zapewne teraz biegł pośród cieni. Tak to tutaj nazywano, kiedy w grę wchodziły ostry hazard, płatna miłość, zuchwałe przekręty i walka o to, o kim rankiem będzie mówić ulica. To, co rozgrywa się poza prawem, pomiędzy Ludźmi Nocy.
Slava, chociaż wciąż bardzo młody, miał już wyrobioną reputację. Wyskakiwał rozkręcać mniejsze i większe sztuki i chociaż tego nie wiedział, miasto bacznie mu się przyglądało. Z jednej strony można się było tego spodziewać – był w końcu jedynym podopiecznym samego Profesora. Chłopak nie miał tez pojęcia, że stary mentor dobrze wie o każdym jego posunięciu. Profesor nigdy mu tego nie powiedział, ale Slava miał prawdziwy talent. Jedyne, czego mu brakowało, to instynktu samozachowawczego. Z tygodnia na tydzień porywał się na coraz bardziej niebezpieczne numery. Każdy powinien kosztować go życie, lecz on wychodził z nich niemal bez szwanku. Grał w niebezpieczną grę, gdzie najdrobniejszy błąd groził upadkiem w przepaść. Biegł po krawędzi. A najzabawniejsze było, że chociaż ciągle się potykał, jeszcze nie upadł.
Profesor uśmiechnął się, nieustannie spoglądając w miasto.

***

Uderzył w szybę i czas nagle się zatrzymał. Świadomość Slavy cofnęła się kilkanaście sekund wstecz, krok po kroku odtwarzając, jak doszło do tak poważnej wtopy.
Divard wydaje polecenie. Zanim ktokolwiek zdąży zareagować, Slava zrywa się z miejsca i ciska krzesłem w stojącego przy drzwiach zbira. Chwyta za obrus (co za cymbał ustawia grę na obrusie?), zdziera go ze stołu razem ze wszystkimi leżącymi na nim pieniędzmi. Monety dzwonią, kilka banknotów upada na podłogę. Zwija materiał w kulkę i wpycha pod marynarkę. Kątem oka widzi, że ochroniarz odzyskuje równowagę i zaraz uderzy. Slava odwraca się. Skacze. Trzask pękającego szkła, a na twarzy i dłoniach kłujące odłamki. Zaraz potem uczucie spadania.
Rzeczywistość wróciła jak trzaśnięcie bicza, falą bólu. Zleciał na sąsiedni dach, kilka pięter niżej. Przywalił tak mocno, że aż stracił oddech i pociemniało mu w oczach. Gdzieś na granicy świadomości zarejestrował krzyki; dochodziły z wysoka. Divard i jego ludzie na pewno ruszyli w pościg. Nie ma czasu na mazgajenie się, trzeba uciekać.
Uważając, by nie pokaleczyć się jeszcze bardziej o powbijane w marynarkę odłamki szyby, wstał i kilkukrotnie podskoczył w miejscu. W ten sposób przynajmniej pozbył się tych największych kawałków szkła. Odruchowo jeszcze przeczesał włosy i rozejrzał się, szukając jakiegokolwiek ratunku.
Dachy. Wszędzie, kurwa, dachy.
Podszedł najpierw do jednej krawędzi, potem do drugiej. Był wysoko – od bruku dzieliły go co najmniej dwa piętra, czyli wystarczająco dużo, by upadek wgniótł go w ziemię jak obcas zgniata zgniłe jabłko. I po tym upadku pewnie właśnie jak zgniłe jabłko by wyglądał. Krzyki ludzi Divarda ponownie przypomniały mu, że musi się spieszyć. Jeszcze chwila i któryś z nich zejdzie tutaj na dół, a wtedy połamią mu znacznie więcej niż palce.
No to szlus.
Nie zastanawiając się więcej, Slava zrobił dwa kroki w tył i zerwał się do biegu. Wyskoczył do góry, celując w dach najbliższego budynku, lecz kiedy był już w powietrzu, zorientował się, że przestrzelił – zdążył tylko zobaczyć, jak upragniona krawędź przelatuje mu przed oczami. Instynktownie wyciągnął ręce przed siebie i zacisnął powieki. Pod powiekami już rysował mu się obraz rozgniecionego jabłka. Nagle jego dłonie napotkały na coś, czego mogły się złapać. Z całej siły zacisnął palce i poczuł szarpnięcie. Otworzył oczy i zobaczył co go uratowało.
Rynna. Pieprzona, metalowa rynna. Wisiał w powietrzu, czując, że przerdzewiały metal wbija mu się w palce, ale wiedział, że jeżeli rozluźni chwyt, będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobi. Zamajtał nogami, poszukując oparcia dla stóp.
Pusto, pusto… Jest.
Udało mu się zahaczyć palcami o wystający fragment gzymsu. Nieznacznie odciążając ręce, przykleił się do ściany i wziął głęboki wdech. Postanowił, że nie będzie patrzył w dół, po czym to dokładnie zrobił. Był cholernie wysoko.
Starając się o tym nie myśleć, zaczął przesuwać się do rogu. Tam rynna przechodziła w rurę biegnącą od dachu aż do ziemi. Kroczek za kroczkiem, i następny, i jeszcze jeden… Niech to szlag, jak wysoko.
Rany na dłoniach krwawiły, mimo to wciąż zaciskał palce z całych sił. Przesuwał się dalej, aż w końcu skończyło się miejsce. Dotarł do rogu. Chciał już tam zostać, ale wiedział, że równie dobrze mógłby po prostu rzucić się w dół. Zmusił się, by oderwać rękę od rynny, i natychmiast przytulił się do metalowej rury. Przytrzymujące ją przy ścianie przerdzewiałe śruby jęknęły w zgrzytliwym proteście.
A niech to jasny chuj, tylko nie…
Nie dokończył tej myśli. Trzasnęło i śruby wystrzeliły ze ściany, a Slava znowu zawisł kilkanaście metrów nad ziemią, tym razem obejmując rękami metalową rurę. Spojrzał w dół. Zgniłe, rozbryzgane, zgniecione jabłko.
Jeszcze raz zaklął i zamachał nogami. Niestety, nie był w stanie dosięgnąć ani ściany, ani najbliższego parapetu. Rąk też raczej nie mógł oderwać. Czyli będzie tu wisiał do końca zasranego świata. Albo dopóki nie zwiotczeją mu mięśnie. Albo dopóki nie przyjdą ludzie Divarda. Albo… Albo nic, bo kątem oka dojrzał, co wyrastało w powietrzu, kilka metrów od niego. Podest. Pieprzone rusztowanie przy remontowanej kamienicy! Było kilka metrów pod nim, trochę po skosie, w odległości niecałego piętra, czyli jakieś półtorej sekundy licząc w czasie spadania. Jeżeli odpowiednio mocno majtnie nogami, to trafi; spadnie na drewniane deski, a stamtąd będzie mógł zejść na ziemię. A jeśli nie…
Trafi. Musi trafić.
Zaczął się huśtać. Raz, drugi, trzeci…
I stchórzył.
Niech to szlag, zaklął w myślach, to bez sensu. Spadnie i skręci kark. Lepiej żeby… żeby…
Nie było żadnego lepiej. Zamknął oczy, spinając całe ciało, i jeszcze raz zakołysał biodrami. Raz, dwa…
Puścił.
Półtorej sekundy spadania to wystarczająco długi czas, by przypomnieć sobie całe swoje życie, zwłaszcza kiedy leci się w kierunku bruku. Slava jednak nie zaznał tego uczucia. Zamiast tego zdążył dziesięć razy bardzo szybko powtórzyć „a to był taki, kurwa, dobry plan”, po czym uderzył w twardą powierzchnię.
Otworzył oczy. Udało się. Trafił na podest.
Nie ma czasu, trzeba wiać.
Pozbierał się tak szybko, jak tylko pozwalało mu poobijane i pokaleczone ciało. Błyskawicznie omiótł spojrzeniem najbliższą okolicę. Pusto, ani śladu po ludziach Divarda, chociaż nie był to jeszcze powód do radości. Zyskał wprawdzie trochę czasu, wyskakując z drugiej strony budynku – uliczki tutaj były wąskie i pełne nieoczekiwanych przeszkód, przez co goniący go musieli nie tylko zbiec kilka pięter na dół, ale jeszcze okrążyć pół kwartału – lecz za minutę, może dwie pościg tu dotrze.
Przeciął najbliższe podwórko, wziął rozpęd i przeskoczył przez stojące mu na drodze ogrodzenie. Później zanurkował pod rozciągniętym w poprzek drogi sznurem z suszącymi się ubraniami. Wiedział, że powinien kierować się na północ, a północ była trochę na lewo. Musiał dotrzeć za rzekę, tam, gdzie Gislak łączył się z Jarvakiem i Salinem, a ich ulice zbiegały się na niewielkim skwerku. Stamtąd tylko krok będzie dzielił go od kryjówki.

 
Wesprzyj nas