“S@motność w Sieci” – książka, która stała się fenomenem. Poruszająca powieść o miłości.


S@motność w SieciWirtualny świat nie ogranicza ani nie zawstydza. Dzięki niemu ludzie, których dzielą setki kilometrów, mogą stać się sobie bardzo bliscy. Jak ona i on – bohaterowie tej powieści.

Przypadkowe spotkanie w wirtualnej rzeczywistości staje się początkiem wszystkiego. Ona i on – oboje dźwigają bagaż przeszłości, złych decyzji, zmęczenia życiem. I nagle uświadamiają sobie, że wcale nie musi tak być. Wymiana maili i długie rozmowy są jak przebudzenie. Odkrywają siebie nawzajem, a im głębiej się poznają, tym bardziej czują, jak podobne są ich uczucia.

Internetowa przestrzeń, która ich dzieli, daje im poczucie bezpieczeństwa. Mogą odkryć prawdę o sobie. Jej nieudane małżeństwo, jego samotność, ich wspólna potrzeba bliskości. Ale miłości nie wystarczą tylko słowa. Czy można bezkarnie połączyć dwie dusze i dwa ciała także w rzeczywistości?

***

„Dla jednych ta książka stała się kultowa, dla innych kultowe stało się jej krytykowanie, dla jeszcze innych stała się duchowym przewodnikiem. Dyskutowano o niej na seminariach polonistów na uniwersytetach, pisano o niej prace maturalne, odwoływano z jej powodu śluby, nakręcono film na jej podstawie, uczono się z niej genetyki, sprawdzano czy Einsteinowi naprawdę wykradziono mózg po śmierci. I pisano mi o tym. Ponad 8 500 kobiet i mężczyzn z całego świata zechciało podarować mi swój czas i napisać do mnie o tym, dlaczego ta książka jest dla nich ważna, dlaczego nią gardzą, dlaczego czytają ją piąty raz lub dlaczego przy niej płaczą, śmieją się, upijają się lub są podnieceni”.
Janusz Leon Wiśniewski.

Janusz Leon Wiśniewski
S@motność w Sieci
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera w tej edycji: 24 maja 2017
 
 

S@motność w Sieci


ROZDZIAŁ 1

Dziewięć miesięcy wcześniej…

Z rampy przy torze czwartym na peronie jedenastym stacji kolejowej Berlin Lichtenberg skacze pod pociąg najwięcej samobójców. Tak mówią oficjalne, skrupulatne jak zawsze niemieckie statystyki dla wszystkich dworców Berlina. To zresztą widać, gdy się siedzi na ławce przy torze czwartym na peronie jedenastym. Szyny są tam znacznie bardziej błyszczące niż na innych peronach. Hamowanie awaryjne, często powtarzane, pozostawia na długo wyszlifowane tory. Poza tym normalnie ciemnoszare i przybrudzone betonowe podkłady kolejowe są w kilku miejscach na długości całego peronu jedenastego o wiele jaśniejsze niż w innych – gdzieniegdzie prawie białe. W tych miejscach służby utrzymania dworca używały silnych detergentów, aby zmyć plamy krwi z rozrywanych i wleczonych przez lokomotywy i wagony ciał samobójców.
Lichtenberg jest jedną z najbardziej peryferyjnych stacji w Berlinie i jest przy tym stacją najbardziej zaniedbaną. Odbierając sobie życie na stacji Berlin Lichtenberg, ma się wrażenie, że pozostawia się za sobą szary, brudny, śmierdzący moczem, obdrapany z tynku świat pełen śpieszących się smutnych lub nawet zrozpaczonych ludzi. Zostawić taki świat na zawsze jest o wiele łatwiej.
Wejście po kamiennych schodach na peron jedenasty jest ostatnim wejściem w tunelu między halą kasową i zamykającym go pomieszczeniem transformatorów. Tor czwarty jest najbardziej skrajnym torem na całym dworcu. Gdyby w hali kasowej dworca Berlin Lichtenberg postanowić zabić się, skacząc pod pociąg, to idąc na rampę toru czwartego na peronie jedenastym, żyje się najdłużej. Dlatego samobójcy prawie zawsze wybierają tor czwarty na peronie jedenastym.
Na rampie przy torze czwartym są dwie pokryte graffiti, ponacinane nożami drewniane ławki, przykręcone ogromnymi śrubami do betonowego podłoża. Na ławce bliżej wyjścia z tunelu siedział wychudzony, cuchnący mężczyzna. Od lat mieszkał na ulicy. Drżał z zimna i lęku. Siedział z nienaturalnie skręconymi stopami, ręce trzymał w kieszeni podartej i poplamionej ortalionowej kurtki, sklejonej w kilku miejscach żółtą taśmą samoprzylepną z niebieskim napisem Just do it. Palił papierosa. Obok niego na ławce stało kilka puszek po piwie i pusta butelka po wódce. Obok ławki, w foliowej reklamówce sieci Aldi, z której dawno już wytarła się żółta farba, znajdował się cały jego dobytek. Spalony w kilku miejscach koc, kilka strzykawek, pudełko na tytoń, paczuszki bibułek do skręcania papierosów, album ze zdjęciami z pogrzebu syna, otwieracz do konserw, pudełko zapałek, dwa opakowania metadonu, poplamiona kawą i krwią książka Remarque’a, stary skórzany portfel z pożółkłymi, podartymi i ponownie sklejonymi fotografiami młodej kobiety, z dyplomem ukończenia studiów i zaświadczeniem o niekaralności. Tego wieczoru do jednej z fotografii młodej kobiety mężczyzna przypiął spinaczem list oraz banknot stumarkowy.
Teraz czekał na pociąg z dworca Berlin ZOO do Angermuende. Dwanaście minut po północy. Pośpieszny z obowiązkową rezerwacją miejsc i wagonem Mitropy przy wagonach pierwszej klasy. Pociąg ten nigdy nie zatrzymuje się na stacji Lichtenberg. Przejeżdża bardzo szybko torem czwartym i znika w ciemności. Ma ponad dwadzieścia wagonów. Latem nawet więcej. Mężczyzna wiedział to od dawna. Przychodził na ten pociąg już wiele razy.
Mężczyzna bał się. Ten dzisiejszy lęk był jednak zupełnie inny. Uniwersalny, powszechnie znany, nazwany i zbadany dogłębnie. Wiedział dokładnie, czego się bał. Najgorszy jest lęk przed czymś, czego nie można nazwać. Na lęk bez imienia nie pomagają nawet strzykawki.
Dzisiaj przyszedł po raz ostatni na ten dworzec. Potem już nigdy nie będzie samotny. Nigdy. Samotność jest najgorsza. Czekając na ten pociąg, siedział spokojny, pogodzony z sobą. Niemal radosny.
Na drugiej ławce, za kioskiem z prasą i napojami, siedział inny mężczyzna. Trudno by było określić jego wiek. Około trzydziestu siedmiu, czterdziestu lat. Opalony, pachnący drogą wodą kolońską, w czarnej wełnianej marynarce, jasnych markowych spodniach, rozpiętej oliwkowej koszuli i zielonym krawacie. Obok ławki postawił metalową walizkę z etykietami linii lotniczych. Włączył komputer, który wyjął z czarnej skórzanej torby, ale zaraz zdjął go z kolan i odstawił obok siebie na ławkę. Ekran komputera migotał w ciemności. Wskazówka zegara nad peronem minęła liczbę dwanaście. Rozpoczynała się niedziela, 30 kwietnia. Mężczyzna oparł głowę na swoich dłoniach. Przymknął oczy. Płakał.
Mężczyzna z ławki przy wejściu podniósł się. Sięgnął po plastikową reklamówkę. Upewnił się, że list i banknot są w portfelu, wziął czarną puszkę z piwem i ruszył w kierunku końca rampy, zaraz przy semaforze. To miejsce upatrzył sobie już dawno. Minął kiosk z napojami i wtedy zobaczył go. Nie spodziewał się nikogo na peronie jedenastym po północy. Zawsze był tutaj sam. Ogarnął go niepokój inny niż lęk. Obecność tego drugiego mężczyzny zakłócała mu cały plan. Nie chciał spotkać nikogo w drodze na koniec rampy. Koniec rampy… To będzie naprawdę koniec.
Nagle poczuł, że chce pożegnać się z tym człowiekiem. Podszedł do ławki. Odsunął komputer i usiadł blisko niego.
– Kolego, wypijesz łyk piwa ze mną? Ostatniego łyka. Wypijesz? – zapytał, dotykając jego uda i wysuwając puszkę z piwem w jego kierunku.

ON:
Minęła północ. Schylił głowę i poczuł, że nie zatrzyma tych łez. Już dawno nie czuł się taki samotny. To przez te urodziny. Samotność jako uczucie od kilku lat rzadko docierała do niego w szalonym pędzie codzienności. Samotnym jest się tylko wtedy, gdy ma się na to czas. On nie miał czasu. Tak skrzętnie organizował sobie życie, żeby nie mieć czasu. Projekty w Monachium i w USA, habilitacja i wykłady w Polsce, konferencje naukowe, publikacje. Nie, w jego biografii nie było ostatnio przerw na rozmyślanie o samotności, rozczulenia i takie słabości jak ta teraz tutaj. Tutaj, na tym szarym, opuszczonym dworcu, skazany na bezczynność, nie mógł zająć się niczym innym, by zapomnieć, i samotność pojawiła się jak atak astmy. To, że jest tutaj i ma tę niezaplanowaną przerwę, to tylko pomyłka. Zwyczajna, banalna, bezsensowna pomyłka. Jak błąd w druku. Sprawdzał w Internecie przed lądowaniem na Berlin Tegel rozkład jazdy pociągów i nie zwrócił uwagi, że ze stacji Berlin Lichtenberg do Warszawy kursują tylko w dni robocze. A przecież przed chwilą skończyła się sobota. Nawet miał prawo tego nie zauważyć. To było rano i miał za sobą kilkanaście godzin lotu z Seattle, lotu kończącego tydzień pracy bez wytchnienia.
Urodziny o północy na dworcu Berlin Lichtenberg. Coś tak absurdalnego. Czy trafił tutaj z jakąś misją?! To miejsce mogłoby być doskonałą scenerią akcji filmu, koniecznie czarno-białego, o bezsensie, szarości i udręce życia. Był pewien, że Wojaczek tutaj w takiej chwili napisałby swój najmroczniejszy wiersz.
Urodziny. Jak on się rodził? Jak to było? Jak bardzo ją bolało? Co myślała, gdy ją bolało? Nigdy jej o to nie zapytał. Właściwie dlaczego nie? Tak po prostu: „Mamo, bolało cię bardzo, gdy mnie rodziłaś?”.
Dziś chciałby to wiedzieć, ale gdy jeszcze żyła, nie przyszło mu to nigdy do głowy.
Teraz już jej nie ma. I innych też. Wszyscy najważniejsi ludzie, których kochał, umarli. Rodzice, Natalia… Nie miał nikogo. Nikogo ważnego. Miał tylko projekty, konferencje, terminy, pieniądze i czasami uznanie. Kto w ogóle pamięta, że on ma dzisiaj urodziny? Dla kogo ma to znaczenie? Kto to zauważy? Czy jest ktoś, kto pomyśli o nim dzisiaj? I wtedy przyszły te łzy, których nie zdołał już powstrzymać.
Nagle poczuł szturchnięcie.
– Kolego… Wypijesz łyk piwa ze mną? Ostatniego łyka. Wypijesz? – usłyszał zachrypnięty głos.
Podniósł głowę. Przekrwione, wystraszone oczy w za dużych oczodołach wychudzonej, zarośniętej i pokrytej ranami twarzy patrzyły na niego błagalnie. W wyciągniętej drżącej dłoni mężczyzny, który siedział obok, była puszka piwa. Mężczyzna zauważył jego łzy, odsunął się i powiedział:
– Słuchaj, kolego, ja nie chcę ci przeszkadzać. Nie chciałem, naprawdę. Ja też nie lubię, gdy ja płaczę i ktoś się przyczepia. Ja już sobie idę. Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość.
Nie pozwolił mu odejść, chwytając za kurtkę. Wziął puszkę z jego ręki i powiedział:
– Nie przeszkadzasz. Słuchaj, ty nawet nie wiesz, jak bardzo chcę się z tobą napić. Mam od kilku minut urodziny. Nie odchodź. Mam na imię Jakub.
I nagle zrobił coś, co wydawało mu się w tamtym momencie zupełnie naturalne i czemu nie mógł się oprzeć. Przyciągnął tego mężczyznę i przytulił do siebie. Oparł głowę na ramieniu okrytym podartą ortalionową kurtką. Trwali tak chwilę, czując, że dzieje się coś uroczystego. W pewnym momencie ciszę zakłócił pociąg, przelatując z hukiem obok ławki, na której siedzieli przytuleni do siebie. Wtedy mężczyzna skulił się jak przestraszone dziecko, wtulił się w niego i powiedział coś, co zagłuszył stukot kół pędzącego pociągu. Po chwili poczuł zawstydzenie. Ten drugi musiał poczuć to samo, odsunął się bowiem gwałtownie, bez słowa wstał i poszedł w kierunku schodów prowadzących do tunelu. Przy jednym z metalowych koszy na śmieci zatrzymał się, wyjął kartkę papieru ze swojej plastikowej torby, zgniótł ją w dłoni i wrzucił do pojemnika. Po chwili zniknął w tunelu.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Jakub – powiedział głośno, wypijając ostatni łyk piwa z puszki, którą tamten mężczyzna postawił obok migoczącego komputera.To tylko chwila słabości. Atak arytmii serca, który minął. Usiadł wyprostowany na ławce. Sięgnął do torby po telefon komórkowy. Wyciągnął berlińską gazetę, którą kupił rano, odnalazł reklamę serwisu taxi. Wybrał numer. Spakował komputer i ciągnąc z hukiem po wybojach rampy walizkę, poszedł w kierunku tunelu prowadzącego do hali kasowej i wyjścia do miasta.
Jak to było? Jak on to powiedział? „Płakać trzeba w spokoju. Tylko wtedy ma się z tego radość…”.

ONA:
Już dawno żaden mężczyzna aż tak bardzo nie starał się, aby miała taki nastrój, czuła się atrakcyjna i miała najlepsze drinki w kieliszku.
– Nikt nie zaprzeczy, że Kopciuszek miał wyjątkowo smutne dzieciństwo. Wredne przyrodnie siostry, praca ponad siły i straszna macocha. Poza tym, że musiała zatruwać się, wyciągając popiół z popielnika, to na dodatek nie miała nawet kanału MTV – powiedział, wybuchając śmiechem, młody mężczyzna siedzący naprzeciwko niej przy barze.
Był o kilka lat młodszy od niej. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć. Przystojny. Perfekcyjnie elegancki. Dawno nie widziała mężczyzny tak harmonijnie ubranego. Właśnie tak. Harmonijnie. Był wytworny jak jego piękne, szyte na miarę garnitury. Wszystko się w nim zgadzało ze sobą. Zapach wody kolońskiej pasował do koloru krawata, kolor krawata pasował do koloru kamieni w złotych spinkach przy mankietach nieskazitelnie błękitnej koszuli. Złote spinki przy mankietach – kto teraz jeszcze używa w ogóle takich spinek? – swoim rozmiarem i odcieniem złota pasowały do złotego zegarka, który nosił na przegubie prawej ręki. A zegarek pasował do pory dnia. Teraz, wieczorem, na to spotkanie z nią w barze włożył elegancki, prostokątny zegarek z delikatnym skórzanym paskiem w kolorze jego garnituru. Rano na zebraniu w berlińskiej siedzibie ich firmy miał ciężkiego, dostojnego roleksa. Poza tym rano inaczej też pachniał. Wie to dokładnie, bo celowo wstała ze swojego miejsca i wychyliła się po butelkę z wodą sodową dokładnie nad jego głową, choć miała całą tacę z butelkami przed sobą.
Przyglądała mu się całe przedpołudnie. Miał na imię Jean i był Belgiem „z absolutnie francuskiej części Belgii”, jak sam podkreślał. Nie wiedziała, czym francuska część Belgii różni się tak bardzo od flamandzkiej, ale założyła, że widocznie być z francuskiej części jest większym zaszczytem.
Jak się potem okazało, Jean nie tylko według niej był największą atrakcją tego cyrku w Berlinie. Ściągnęli ich z całej Europy do centrali w Berlinie, aby powiedzieć, że tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Od roku tkwiła wespół z ich belgijskim odpowiednikiem w projekcie, który w Polsce nie mógł się udać. Urządzenia, które chcieli sprzedawać, po prostu nie pasowały do polskiego rynku. Trudno sprzedawać Eskimosom kremy utrwalające opaleniznę. Nawet jeśli są to kremy najwyższej jakości.

 
Wesprzyj nas