Witold Palak spisał szczery, przyprawiony humorem, dziennik motocyklowej podróży po Indiach. Bogato ilustrowany zdjęciami przenosi czytelnika w świat prawdziwej przygody.


Podróż przez Indie na motocyklu może rozbudzać wyobraźnię. Z pewnością nie jest to wyczyn dla każdego. Trudy takiej wielotygodniowej tułaczki, bez pewności dobrego noclegu czy sytego posiłku, wymagają hartu ducha i ciała. Mają go bez wątpienia Witold Palak i Dorota Wójcikowska, którzy na motocyklu Royal Enfield, nazwanym przez nich „Zielonym osiołkiem”, przemierzyli liczącą ponad siedem tysięcy kilometrów trasę, zwiedzając po drodze słynne miasta i ich zabytki, poznając lokalne zwyczaje i uczestnicząc w obchodach nadarzających się po drodze uroczystości, takich jak chociażby himalajskie wesele, na które zostali zaproszeni.

Książka „Motocyklem przez Indie”, spisana przez Palaka, stanowi szczery, przyprawiony humorem dziennik tej wyprawy, gdzie opisy oszałamiających krajobrazów sąsiadują z relacjami z wizyt w przydrożnych warsztatach motoryzacyjnych, a piękno wielowiekowego dziedzictwa kultury i sztuki sąsiaduje z ubogą codziennością mieszkańców przemierzanego kraju. Podzielona na rozdziały, według etapów podróży, rozpoczyna się od ostatnich przygotowań przed wyruszeniem w drogę, już na terenie Indii, a kończy na tymczasowo opanowanych przez Rosjan plażach Goa.

Jak na relację z podróży przystało Witold Palak wplata wiadomości o odwiedzanych miejscach w tryby żywej, pierwszoosobowej narracji przepełnionej scenkami z udziałem napotykanych ludzi, cytuje ich wypowiedzi i opinie. Pośród jego wspomnień, współdzielonych z towarzyszką podróży Dorotą, nie brak zdarzeń mrożących krew w żyłach, jak spotkanie z cysterną na jednej z ulic Udajpuru czy wypadek z udziałem Doroty poprzedzający wyruszenie na wyprawę. Zresztą indyjskie drogi mają w sobie coś z thrillera, o czym wiadomo z licznych relacji, a i w ujęciu Palaka znajduje się potwierdzenie tego wrażenia.

integralną częścią tej opowieści są znakomite zdjęcia wykonane przez dwójkę podróżników

Integralną częścią tej opowieści są znakomite zdjęcia wykonane przez dwójkę podróżników, pozwalające czytelnikom na dobre zanurzyć się w atmosferze eksplorowanych obszarów. Są na nich uwiecznione zarówno obiekty tak znane, jak Złota Świątynia w Amritsarze, olśniewające zabytki miasta Leh w krainie Ladakh czy jezioro Tso Moriri – jedno z najwyżej położonych jezior świata znajdujące się na wysokości 4595 m n.p.m., jak i scenki uliczne, portrety lokalnych mieszkańców i służącej im na co dzień infrastruktury. Łącznie oddają one obraz różnorodności obszarów odwiedzonych przez Witolda i Dorotę i zachęcają do snucia własnych podróżniczych planów. Robert Wiśniewski

Witold Palak, Motocyklem przez Indie, seria: Biblioteka Poznaj Świat, Wydawnictwo Bernardinum, Premiera: 1 sierpnia 2016
 

Witold Palak
Motocyklem przez Indie
seria: Biblioteka Poznaj Świat
Wydawnictwo Bernardinum
Premiera: 1 sierpnia 2016

ROZDZIAŁ 1
PRAWIE JAK U HITCHCOCKA

– Jezus, Maria! – zdążyłem wyszeptać, patrząc w lusterko wsteczne swojego motocykla. Dorota, jadąca kilkanaście metrów za mną, przecięła wąską, asfaltową drogę i zniknęła poza jej krawędzią. Przejeżdżaliśmy tą drogą już dziesiątki razy i wiedziałem, że prowadzi wzdłuż potężnego urwiska. Doroty nie było. Zniknęła. Nie było…
– Jezus, Maria!! – już niemal krzyczałem, biegnąc pod górę. Porzuciłem swój motocykl na poboczu, nawet nie starając się postawić go na nóżce.
– Jezus, Maria… – powtarzałem oszołomiony i przerażony. Zdawałem sobie sprawę, co oznaczało zniknięcie Doroty wraz z motocyklem. Myśli goniły jak szalone, wyobraźnia nie nadążała z dostarczaniem katastroficznych wizji. Biegłem wzdłuż stromizny. Dachy domów, wierzchołki drzew majaczyły gdzieś daleko, dużo poniżej drogi.
Nad urwiskiem stało dwóch Hindusów. Bez słowa spoglądali w dół. Nie wykonywali żadnego ruchu, nie machali rękami, nie krzyczeli. Stali nieruchomo jak pomniki i gapili się z opuszczonymi głowami. Z każdym ułamkiem sekundy zbliżałem się do konfrontacji z okrutną prawdą. Jak katatonik powtarzałem w kółko te same dwa słowa:
– Jezus, Maria, Jezus, Maria…
Do przerażenia wdzierała się już rozpacz. Nie dopuszczałem do rozumu żadnych podpowiedzi. Lecz logika atakowała brutalnie.
Dotarłem do krawędzi jezdni. Dorota stała na maleńkiej półce skalnej, trzy metry poniżej. Półka, porośnięta trawą, miała może półtora metra szerokości i jakieś cztery metry długości. Po jej obu stronach posępnie ziała przepaść. Na całej długości urwiska była to jedyna, w miarę pozioma płaszczyzna. Motocykl, przypominający żuczka przewróconego na plecy, bezradnie leżał tuż obok, zakopany w trawy. Przednie koło, zawieszone już nad przepaścią, jeszcze nie przestało się kręcić.
– Żyjesz?! Stało ci się coś?! – wrzeszczałem, nie wierząc własnym oczom.
– Wszystko w porządku… Nic się nie stało… – wyszeptała Dorota, blada jak szpitalna ściana, ze śmiercią w oczach.
Jeden z Hindusów wybił się z letargu i zgrabnie zsunął po zboczu, chwytając się konopnych krzaków. Po chwili stał już przy motocyklu.
Switch the engine off! Wyłącz silnik! – Zacząłem odzyskiwać zdolność logicznego myślenia.
Dorota stała jak zamurowana, trzęsąc się coraz bardziej. Jej kask leżał gdzieś w trawie. Wreszcie wykonała pierwszy ruch ręką.
– Nic mi nie jest. Chyba… – mamrotała zsiniałymi wargami, odgarniając włosy.
Drugi z Hindusów wisiał już w połowie drogi pomiędzy krawędzią asfaltu a półką. Podał rękę Dorocie, zapierając się nogami o wystające ze stoku głazy. Chwyciłem go za drugą rękę, robiąc niewielki pomost. Po chwili Dorota stała już na jezdni. Dopiero wtedy zaczęła dygotać, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Powoli wracała jej świadomość.
– Wszystko w porządku? Jesteś cała? – Wciąż nie stać mnie było na żadne mądrzejsze pytanie.
– Nic… Ryksiarz zahamował… Nie miał świateł stop… Ja nie mogłam zahamować… Hamulce bardzo słabe… Nie chciałam wpaść na niego od tyłu… Skręciłam, żeby go wyminąć, ale już nie zdążyłam… Urwałam mu chyba błotnik… Wyrzuciło mnie na bok… Zabrakło mi pół metra, a wyprowadziłabym motor na prostą… Patrz, chyba rozwaliłam „Adasia”… – szarpała zdania, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Daj spokój! Najważniejsze, że żyjesz! Spójrz: dwa metry dalej i poleciałabyś aż tam, w tamte jabłonki na dole – Nawet nie chciałem rozbudzać wyobraźni. – To cud, że żyjesz.
She was very lucky. Miała dużo szczęścia – powtarzali dwaj pomocnicy.
Błyskawicznie zebrała się spora grupka gapiów. Ktoś postawił motocykl – ciągle jeszcze tkwiący na niewielkiej półce – na koła, ktoś inny wygrzebał z zarośli kask. Jeden z kierowców wyciągnął grubą linę z bagażnika samochodu. Wąska uliczka, wiodąca na szczyt uroczej wioski Vashisht, trzy kilometry od Manali, natychmiast się zakorkowała. Staliśmy z boku, nie mogąc nic zrobić. Nie stać nas było na żaden gest. Powoli dochodziliśmy do siebie.
Po chwili „Adaś” stał z powrotem na szosie. Pogięte teleskopy, rozbita lampa, spore wgniecenie na zbiorniku paliwa – to były wszystkie jego uszkodzenia. Dorota dziś po raz pierwszy włożyła kurtkę motocyklową. Upalna pogoda w Manali raczej nie zachęcała do noszenia ciężkich strojów. Kilka minut temu z trudem przekonałem ją, aby wbiła się w kombinezon. Jakże było to zbawienne…
Uczucie ulgi i przeogromnej wdzięczności dla Stwórcy zalewało mój umysł. Stało się to, co przed kilkoma minutami było tylko beznadziejnym marzeniem. Dorota żyła…
Tak oto rozpoczynała się nasza wyprawa. Właściwie bez większych przygotowań, niemal z marszu, zamierzaliśmy na dwóch motocyklach Royal Enfield pokonać zachodnią część Himalajów indyjskich, a dokładnie – stan Jammu i Kaszmir, do którego należał Ladakh. Kraina, którą przemierzyłem na motocyklu dwa lata wcześniej razem z moim 16-letnim wówczas synem Adrianem, tak mnie zafascynowała i zawładnęła moją wyobraźnią, że musiałem tu powrócić. Trasa, na którą porywają się motocyklowi twardziele, tym razem miała przyjąć kolejnego neofitę. Dorota, do tej pory mająca niewielki kontakt z jednośladami, ambitnie trenowała w Lublinie przez ostatnie miesiące. Co prawda nie zdobyła jeszcze prawa jazdy kategorii A, uprawniającego do prowadzenia motocykla w Unii Europejskiej, ale Indie akurat należały do tej części świata, gdzie umiejętności jeździeckie zdobywa się już w dzieciństwie, podkradając stary motocykl ojca i ślizgając się pomiędzy krowami i ciężarówkami, a nie na placu treningowym.
Siedzieliśmy w Manali, tuż u podnóża Himalajów, już od miesiąca. Niewielka polana, położona nad rzeką Beas, służyła nam jako teren do szlifowania umiejętności. Najczęściej pełniła ona rolę pastwiska dla krów, czasem boiska do gry w krykieta, ale często też wjeżdżały na nią pojazdy, powolutku pełznące po owalnym, prowizorycznym torze manewrowym. Idealne miejsce na naukę jazdy. Dorota coraz lepiej czuła swojego „Adama”. Takie bowiem imię, nadane przez któregoś z poprzednich właścicieli, przechodziło z rąk do rąk razem z nielicznymi dokumentami pojazdu. Royal Enfield Bullet Electra 350 cc, rocznik 2006, stał się naszą własnością po kilku minutach rozmowy z młodym Włochem. Przejechał na „Adamie” kawał Ladakhu i pozbywał się niepotrzebnego już sprzętu. Dorotka od razu pokochała swoją mechaniczną zabawkę.
Drugi motocykl, ten sam model, lecz o dwa lata młodszy, ciągle nie mógł doczekać się swojej ksywki. Stojąc na parkingu obok siebie, oba motocykle stanowiły wdzięczną parę. Za dwa dni mieliśmy ruszać.
Aż do momentu, kiedy zjawił się Pan Murphy ze swoimi Prawami, a zaraz po nim – Pan Hitchcock.
Los jakby nas przestrzegał. Najpierw nie mogliśmy przez trzy tygodnie znaleźć partnera dla „Adasia”. Kiedy w końcu zdobyliśmy drugi motocykl, Dorotka wywinęła niezłego orła na prostej drodze, skręcając sobie przy tym kostkę. Dzień wcześniej zaś, podczas pierwszej samodzielnej jazdy w Manali, wyłożyła się na zakręcie – trzeba przyznać, bardzo trudnym technicznie i nawierzchniowo – do tego pomiędzy trąbiącymi autami.
– Coś wam chce przeszkodzić w tej podróży. Jakieś złe moce usiłują pokrzyżować wam plany. Ktoś wam źle życzy. Bogowie mówią, żeby Dorota nie jechała samodzielnie. – Poważna mina Doktora Rama, specjalisty od medytacji transcedentalnej i energii kosmicznej, miała odstraszyć nas od podjęcia jazdy. Doktor Ram, nazywający siebie „guru”, człowiek znikąd, pojawił się w drzwiach naszego pokoju nagle, niezapraszany przez nikogo, podobno wiedziony tutaj ulicznymi informacjami o wypadku. Zaaplikował Dorocie kurację maścią, przyrządzoną na bazie soli himalajskiej i krowiego moczu. Smarując tym cuchnącym szuwaksem jej zniekształcony opuchlizną staw skokowy, mamrotał pod nosem tajemne mantry, a na koniec zaoferował jej kilkudniowy kurs medytacji kosmicznej. Oczywiście prowadzony przez siebie. Po czym zniknął jak kamfora.
– Los sam wam podpowiada, że Dorota nie powinna jechać – dodawał Kabir Sharman, mieszkaniec wioski Vashisht, nasz znajomy, a teraz już przyjaciel. Mieszkaliśmy w jego gościnnym domu już od trzech tygodni i powoli zaczynaliśmy być traktowani jak członkowie rodziny. Z przypadkowo spotkanego tubylca przeistoczył się w naprawdę serdecznego druha i z dużą troską i niepokojem spoglądał na opuchniętą jak bania stopę mojej towarzyszki.
– Zła energia gromadzi się wokół waszej podróży. Ta kobieta nie może jechać teraz sama. Noga tak szybko się nie wyleczy! Czy myślicie, że to przypadek? Nie! To ta energia! Umiejscowiła się teraz w nodze. Nie lekceważcie tego znaku! – Osiemdziesięcioletni znachor epatował mistycyzmem, który przez całe życie leczył kozy, owce i biednych wieśniaków. Kabir, który zawiózł nas do jego szałasu na obrzeżach Manali, twierdził stanowczo, że wiedza i cudowne umiejętności szamana-kręgarza są o niebo lepsze niż całego sztabu lekarzy.
– To nie jest tylko zwykłe skręcenie. To mógłbym naprawić natychmiast. Ale to też ostrzeżenie. Niedobra karma. A złych mocy od was nie odpędzę. Jestem za stary. Nie mam już takiej władzy, jak kiedyś. Lecz postaram się przynajmniej ulżyć twoim cierpieniom. Chcesz tego?
– Uhmmm.
– To uważaj teraz. Będzie bolało. A wy ją trzymajcie – cicho wydał polecenie i rozwinął niewielki pakunek. Z brudnej szmatki wyciągnął kilka kamieni i jedną rupię.
Do grzbietu stopy, w najbardziej opuchniętym miejscu, przyłożył monetę. Przycisnął ją mocno lewym kciukiem do ciała, a palcami prawej ręki gwałtownie pociągnął za palce nogi Doroty. Zawyła z bólu. Wioskowy medyk kontynuował tortury. Szarpał, uciskał i masował.
– Jezu, zaraz zemdleję! Co za ból! O Boże!…
– Trzymaj ją mocno! – Kabir tłumaczył słowa znachora.
Dorota stężała w moim uścisku. Jej palce wbiły się w moje przedramię. Czoło pokryły grube krople potu. Grymas bólu wykrzywił twarz. Równie mocno ściśnięte usta przestały już jęczeć. Głośne, miarowe sapanie rozsadzało jej nozdrza. Mijały minuty.
Nagle jej ciało zaczęło delikatnie wiotczeć. Oddech stał się dużo spokojniejszy. Delikatnie otworzyła oczy. Nie patrzyła na swoją kontuzjowaną nogę, lecz jak zahipnotyzowana wpatrywała się w oczy himalajskiego bioenergoterapeuty.
– Chyba ulżyło… Tak, o wiele mniej boli. – Zdziwiona skierowała wzrok na dłonie staruszka, delikatnie masujące uszkodzoną kończynę. Masażowi towarzyszyło nieustanne mamrotanie pod nosem. Czyżby szaman rozmawiał ze złymi duchami, przekonując je o nieodpowiednim wyborze ofiary?
Po dziesięciu minutach zabieg był skończony. Dziadek owinął stopę kawałkiem rękawa, oderwanego od brudnej koszuli.
Powykręcane palce znachora nastawiły co prawda kostkę Doroty, ale nie przestawiły jej myślenia. Ciągle upierała się, że da sobie radę na motocyklu, nawet z tą banią na nodze.
– Najlepiej byłoby cały staw unieruchomić. Chcecie, żebym założył gips? Ale przez miesiąc musicie siedzieć na miejscu. A o jeździe motocyklowej lepiej zapomnijcie – zawyrokował trzy dni później lekarz, specjalista od chorób wszelakich, nękających pacjentów lokalnego szpitala. Miejsce to przypominało prowizoryczną lecznicę polową i miałbym ogromne opory, aby zostawić tu moją partnerkę na jakikolwiek zabieg. Powagę i funkcję leczniczą zachowało jedynie dzięki eleganckiej nazwie: „Lady Willingdon Hospital”.
– Cholera, co oni bredzą? Ryksiarz zajechał mi drogę, nie miał świateł stop, hamulce w moim „Adasiu” były do niczego – to wypadłam z trasy. Urwałam błotnik, bo zahaczyłam carrierem (tylnym bagażnikiem) o tył rikszy! A i tak zachowałam zimną krew, bo jak mnie odbiło w stronę przepaści, to przydzwoniłam przednim kołem w ten wielki kamień, jedyny zresztą na całym poboczu. Dzięki temu nie poleciałam kilka metrów dalej, bo wtedy nie miałbyś kogo przekonywać – walczyła zaciekle z moją decyzją.
A ta brzmiała jak okrutny wyrok:
– Pojedziemy w Himalaje na jednym motocyklu.

 
Wesprzyj nas