W liście, który od niego dostaliśmy tydzień wcześniej, pisał, że jeśli dobrze liczy, ma w całej Holandii dwusetkę dzieci. Spytałem, czy nie uważa, że to było niebezpieczne: – Nie widzę zagrożenia – odpowiedział. – To było moje największe marzenie: mieć dużo dzieci. Mieć ich najwięcej ze wszystkich. Być lepszym niż inni mężczyźni.


Wszystkie dzieci LouisaW latach 80. w Holandii rodzą się dzieci o skórze ciemniejszej, niż było to w planie. Jedną z zaskoczonych matek jest Sonja. Rok wcześniej wybiera cechy dawcy nasienia: wysoki, wykształcony, dyrektor w sektorze bankowym, zamężny, posiadający własne dzieci. Biały i przypominający jej męża.

Kobieta rodzi dziewczynkę, później chłopca. Z początku wyglądają tak, jak Sonja sobie wymarzyła. Później ich skóra niespodziewanie ciemnieje. Po latach okaże się, że Jan K., szef kliniki w Barendrechcie, stosował innowacyjną metodę poprawiającą skuteczność zapłodnień: mieszał nasienie różnych mężczyzn. O innowacji nie mówił przyszłym rodzicom, tak jak o tym, że wymyślał dane dawców.

Jedna z gazet pisze, że w dokumentacji Dawcy S., którego kartę wybrała Sonja, lekarz pominął kilka informacji. Dawca był Holendrem, ale surinamskiego pochodzenia. Pracował w banku, lecz na szeregowej pozycji. Podobno nie był wysoki, nie miał nigdy żony, przyznał za to, że cierpi na lekką postać autyzmu. Charakteryzuje się ona m.in. ograniczoną empatią i obsesyjnymi zainteresowaniami. Jednym z nich miało być dla Dawcy S. posiadanie jak największej liczby dzieci. Przez 19 lat spłodził ich około 200.

***

Małgorzata Szejnert o książce:
Dzieci-mrożonki, półsiostry i półbracia, zażądały od świata dorosłych odpowiedzi, kim są. Dorośli zasłonili się tajemnicą. Ujawniane stopniowo fakty wstrząsnęły Holandią. Do języka weszło nowe słowo sjoemelsperma – „spermooszustwo”, „szemrane nasienie”. Kamil Bałuk pojechał do Holandii rozmawiać ze wszystkimi stronami dramatu o nadziejach, radości, cierpieniu i o niebezpieczeństwie przekraczania granic. Powstał ważny i piękny debiut reporterski.

Filip Springer o książce:
Aż trudno uwierzyć, że ta książka to debiut. Tak jest mocarna i precyzyjna. Do jej napisania Kamil Bałuk użył dokładnie tylu słów, ile trzeba. A operował przecież na niezwykle delikatnym temacie. Ta książka zbudowana jest jednak na szacunku do wszystkich stron opisywanej historii. A jest to historia ze wszech miar niezwykła i niesamowita. Taka, której się zazdrości innym reporterom. Co jednak najważniejsze, Bałukowi udało się poprowadzić swoją opowieść w poprzek: powszechnych wyobrażeń i stereotypów o Holandii, skąpej ludowej wiedzy o tym, czym jest zespół Aspergera, oraz naszych wyobrażeń, co to znaczy być matką, ojcem, bratem, siostrą.

Kamil Bałuk (ur. 1988) – ukończył MISH, socjologię, dziennikarstwo i niderlandystykę. Urodzony w Hannoverze, pochodzi z Wrocławia, a mieszka w Warszawie. Reportaże publikował w Dużym Formacie, Przekroju i NaTemat.pl oraz w zbiorach książkowych “Grzech jest kobietą” i “Tutaj drzwi trzeba otwierać powoli”. Jego teksty były kilkukrotnie nominowane do Nagrody Newsweeka im T. Torańskiej w kategorii Młody Talent. Laureat V edycji Stypendium im. R. Kapuścińskiego, które otrzymał na napisanie zbioru reportaży o współczesnej Holandii.

Kamil Bałuk
Wszystkie dzieci Louisa
Seria: Reporterska
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Premiera: 15 kwietnia 2017
 

Wszystkie dzieci Louisa

I
Kogo brakuje na zdjęciu

Królowa Lodu ma sześć lat i siedzi w dużym brązowym fotelu. To zdjęcie pierwsze. Przyszedł luty, karnawał, niedługo bal, ale mama królowej jest na zasiłku i nie ma pieniędzy na kostium. Dziewczynka ma na sobie stare prześcieradło zszyte przez mamę, Na stroju widać kilka plam namalowanych farbą, które miały być gwiazdkami, ale się rozmazały. Przebranie posłuży jej na zabawie także rok później. W ręce trzyma różdżkę, na nią akurat starczyło pieniędzy – a może była pożyczona? Mama wymalowała jej twarz niebieską szminką. Mała królowa lekko się uśmiecha. Dwadzieścia lat później powie, że to jedno z ostatnich zdjęć, na których jest szczupła, niedługo potem z osiemnastu kilogramów przytyje w rok do trzydziestu ośmiu, pamięta te liczby dobrze, bo to było ze stresu. Na razie siedzi w fotelu i czeka na bal.
Druga fotografia: dziewczynka i chłopiec stoją w dziecięcym łóżeczku, trzymają się mocno białych szczebelków. To ważny moment, dzieci dopiero nauczyły się stawać. „Pięknie się rozwijacie”, podpisze zdjęcie ich mama i doda, że wkrótce po sfotografowaniu chłopiec nauczył się mówić „tata”.
Co za nieprzydatne słowo.
Łóżeczko jest duże, w szczeble ma wbudowane liczydło, jakby ktoś chciał przekonać roczne dzieci do matematyki. Jeśli tak było, to nic z tego nie wyszło, bliźnięta ze zdjęcia zajmą się czymś zupełnie innym. Jedno znajdzie pracę w telewizji, drugie będzie grać w teatrze. Dziewczynka wcześniej od brata znajdzie stałą pracę i kupi mieszkanie. Chłopiec będzie z tym zwlekał, wybierze życie z dnia na dzień, bo jak powie: gdy się starzejesz, świat niepotrzebnie się zmniejsza. „Pogódź się z tym, Maaike”, powtórzy niejeden raz siostrze.
Teraz jeszcze nie wypowiadają żadnych słów. Nawet „tata”.
Na trzeciej fotografii inna dziewczynka właśnie wstała z ławki. Loczki, zdziwiona twarz, błękitna koszulka z misiem. Patrzy w obiektyw, ssie dwa palce, ten nawyk zostanie jej na wiele lat. Zaraz pójdzie bawić się do ogródka. Może przyjdą dzieci sąsiadów, usiądą z nią na ławce, a jeśli nie, pobawi się sama, już się przyzwyczaiła. Nie ma przecież siostry ani brata. Jej mama (chyba ona robi to zdjęcie) chciałaby nawet urodzić kolejne dziecko, ale nigdy jej się to nie uda. Tego mama i córka jeszcze nie wiedzą.
Na razie nic nie wskazuje też na to, że dziewczynka w koszulce z misiem będzie kiedyś w wolnym czasie śpiewać, a w chwilach zdenerwowania palić papierosy. Ma dwa latka, właśnie wstała z czerwonej ławki przed swoim domem w Rotterdamie.
Na czwartym zdjęciu chłopiec siedzi na kolanach babci i głaszcze psa o imieniu Bowie. Jak ten czas szybko leci, stwierdzi mama chłopca, gdy zobaczy tę scenkę dwadzieścia lat później.
Na piątym widzimy lekcję baletu, dziewczynka w tiulowej sukience próbuje zrobić piruet. Czy się udało? Dziś już nie pamięta.
Dzieci ze zdjęć jeszcze się nie znają.
Fotografii jest więcej, rozkładam je jedną przy drugiej. Są sprzed dwudziestu, może dwudziestu pięciu lat. Każda jest z innego roku, z innego miasta, zrobiona innym aparatem, przy innym świetle, niektóre zimą, inne wiosną. Uchwycone na nich dzieci mają od kilku miesięcy do kilku lat. Podobieństw jest niewiele. Może to, że wszystkie mieszkają w Holandii. Może kolor oczu, u większości brązowy. Trudno byłoby zgadnąć, dlaczego mam przed sobą te zdjęcia i położyłem je jedno obok drugiego. Nie widać skojarzenia ani linii, która wiodłaby od dziewczynki z różdżką, przez czerwoną ławkę, tiul sukienki baletowej, aż do psa Bowiego i szczebelków łóżka. Dziesiątki małych elementów, nic wspólnego. Może jedno, choć wygląda to na zbieg okoliczności, pewnie tak chciał przypadek, tak się pewnie złożyło: na żadnym ze zdjęć nie ma ojca.

II
Naprawdę dobrze mieć marzenie

To od niego się zacznie.
Pierwsze, drugie, dziesiąte, spełni się w Utrechcie, w Rotterdamie, w Bredzie, w Amersfoort. Wywoła je zobaczony na ulicy wózek, rodzinny album, scena w serialu, błaha rozmowa. Może zjawi się tak wcześnie, że wydaje się, jakby było od zawsze.
Jak wygląda marzenie? Czasem ma niebieskie oczy, jasne włoski, uśmiech aniołka z katedry w Den Bosch, delikatną skórę, różowe policzki. Może loki, a może piegi. Będzie najpierw małe, tlące się jak płomyczek, potem większe, poważniejsze. Może zniknie na jakiś czas, zwykle jednak wraca za moment, miesiąc, rok, pęcznieje, rośnie, powiększa się tak, że już nie da się go ignorować.
Co robi marzenie? Tup, tup, tak robi rano. Chrap, chrap, tak robi wieczorem. Czasem sprawnie pełza po podłodze, czasem słodko leży w łóżeczku. Marzenie chce cię mieć blisko, patrzeć ci w oczy, przytulać się do ciebie. Możesz śpiewać mu na spacerze piosenki o łódeczce, która wypłynęła w daleki rejs, „nie ma jej tu, nie ma jej tam, jest w Ameryce, hopsa sa!”, albo o dwóch niedźwiedziach, co „kanapki smarowały nożami i był to cud nad cudami”.
Marzenie nie ma wad. Nie zabiera uwagi partnera, nie wpływa na hormony, nie sprawia, że przybierasz na wadze. Nie kopiuje twoich zachowań, nie musisz się więc pilnować. Nie brudzi ulubionej bluzki, nie płacze w sklepie z zabawkami. Nie choruje, nie zabiera zbyt wiele czasu, nie kosztuje dużo. Nie musisz go wychowywać. Naprawdę dobrze jest mieć marzenie.
Dlatego kiedy coś staje między nim a tobą, szukasz rozwiązania. Kogoś, kto pomoże, przyjmie, wysłucha, spojrzy w oczy, upewni się, że dobrze się zrozumieliście. Zapyta jeszcze raz, dla pewności:
– Jakie masz marzenie?

Skóra Amandy ciemnieje z miesiąca na miesiąc

– Bardzo chciałabym mieć dziecko – powiedziała Sonja, zadbana blondynka, gdy tylko weszła do pokoiku doktora Jana Karbaata i usiadła przy biurku. Wciąż pamięta ten pokoik: mały, schludny, urządzony ze smakiem, za fotelem lekarza stały półki z książkami, niektóre wyglądały na świeżo wydane, czyli w 1986 roku. Wtedy właśnie wypowiedziała tamto zdanie. Na biurku stał telefon, storczyki w doniczce i zdjęcia dzieci.
Ale zdanie brzmiało chyba inaczej:
– Bardzo chcielibyśmy mieć dziecko. – To raczej powiedziała kobieta, bo przyszła z mężem, Berim. Poznali się trzy lata wcześniej, był krewnym sąsiadów, których często odwiedzała. W skrócie: uśmiechnęła się, on odwzajemnił uśmiech, cóż za mądry, przystojny mężczyzna, pomyślała, potem zaproponował rejs łódką i tak się zaczęło. Na zdjęciu ślubnym – biel. Sonja stoi w białej sukience przed białym samochodem, ma na głowie diadem, w ręku parasolkę, też białą. Obok Beri, w garniturze. Przed nimi dwie małe dziewczynki trzymają małe białe parasolki. Może ich córeczki będą podobne?
Tak daleko nie wybiegają myślami. Druga kreska na teście ciążowym wciąż się nie pojawia.
To dlatego tu przyjechali, po to siedzą przy tym biurku.
Beri poszedł na badania, po których usłyszał, że plemników ma mało i nic z tym nie da się zrobić.
– Adoptujemy? – zastanawiali się, ale lekarz rodzinny podpowiedział coś innego: zapłodnienie nasieniem dawcy.
Wcześniej o tym nie słyszeli. Adoptować to jednak nie to samo, co urodzić. Może warto? Pod jednym warunkiem – Beri zaznaczył to wyraźnie – dawca musi być anonimowy. Gdzie mamy jechać?
Do Barendrechtu, polecił lekarz, do najlepszej kliniki w kraju.

Przyjechali. Schodzą w dół grobli, za czarną bramą w podwórku gdaczą kury. Klinika wygląda jak dom, a z dachu na przyszłych ojców, matki i dawców spogląda duży plastikowy bocian. Na korytarzu widzą kilkanaście innych par. Nie jesteśmy jedyni, cieszy się Sonja, choć dziwi ją, że wszyscy siedzą w ciszy. Jakby pary z poczekalni nie chciały zdradzić pozostałym tajemnicy.
A każdy z nich ma dokładnie taką samą.
Po chwili mogą już położyć ręce na stylowym brązowym biurku, za którym siedzi Jan Karbaat.
– Panie doktorze – mówi Beri – chcielibyśmy dawcy, który będzie bliźniaczo do mnie podobny, żeby nikt się nie dowiedział. Nie chcemy nic mówić dzieciom. Zachowamy to dla siebie.
Lekarza zapamiętali jako miłego, kulturalnego, pełnego zrozumienia dla sytuacji. Formalności było raczej niewiele: pytanie o przebytą różyczkę, o szczepienia, wiek, kobieta powinna mieć mniej niż trzydzieści osiem lat. U niej badania na płodność nie będą konieczne, jeśli bezpłodność wykryto u mężczyzny, mówił doktor.
Byłyby to niepotrzebne koszty.
W ulotce Sonja i Beri mogli wyczytać, że lekarze badają skrupulatnie dawcę, jego krew, nasienie, zadają pytanie: czemu się pan do nas zgłosił? Upewniają się, że w jego rodzinie do trzech pokoleń wstecz nie było chorób dziedzicznych. Na koniec sporządzają charakterystykę – cechy fizyczne i psychiczne. W ten sposób powstaje zbiór informacji, czyli paszport dawcy.
Lekarz wręcza paszport parze. Mówi, że dobrał takiego, który wygląda jak Beri, i że przeciętnie pacjentka w jego klinice zachodzi w ciążę po kilku miesiącach.
Wspaniały człowiek, myśli Sonja i ściska dokument.

materiał nr 1. paszport dawcy1
Numer dawcy: 903.
Wzrost: 1,75.
Waga: 72 kg.
Rok urodzenia: 1956 (30 lat).
Rasa: biała.
Włosy: czarne, lekko falowane.
Oczy: ciemnobrązowe.
Wykształcenie: wyższe.
Praca: w banku, stanowisko kierownicze.
Zainteresowania: szachy, jazda na rowerze, gry strategiczne.
Wywiad rodzinny: rodzice i dzieci zdrowe.
Dawca jest żonaty, ma dwójkę dzieci. Swoją inteligencję ocenia wysoko.
W dzieciństwie spędzonym w Limburgii był świetnym uczniem.
Dodatkowe informacje:
„Jestem człowiekiem wysportowanym”.
„Lubię spędzać czas w gronie znajomych”.
„Nie znoszę niesprawiedliwości”.
„Nie popieram niczego, co jest wbrew naturze”.

Sonja często odwiedza klinikę. Mija pół roku, rok. Są miesiące, w których przychodzi sześć razy. „Jeśli czegoś bardzo chcesz, łatwiej o wytrwałość” – powie po latach. Po półtora roku zachodzi w ciążę.
Mija dziewięć miesięcy.
Dziewczynka, Amanda.
– Dziękuję, nigdy więcej – mówi kobieta, zmęczona po cesarskim cięciu.
Do szpitala w odwiedziny przychodzi ojciec Beriego, świeżo upieczony dziadek. Nie wie, że jego syn jest bezpłodny. Patrzy na dziecko.
– Od razu widać, że to nasza dziewczyna – cieszy się.
Ulga.
Przynajmniej na kilka lat i przynajmniej w wypadku Sonji.

Inna kobieta po odwiedzinach w klinice rodzi dziewczynkę o brązowych oczach, ciemnych włosach, niepodobną do starszej siostry. Skóra dziecka jest ciemniejsza. Po porodzie kobieta widzi plamkę w dolnej części pleców córki. Zna to znamię, widziała je dziesiątki razy w pracy, w takim kraju jak Holandia wiele dzieci ma podobne znamiona. Skóra dziewczynki ciemnieje z miesiąca na miesiąc. Siostra jest blondynką o jasnej karnacji, a przecież miały być z tego samego dawcy.
Coś jest nie tak, pojawia się myśl, ale szybko znika, zepchnięta gdzieś w tył głowy, jakby jej nigdy nie było, bo i czemu jakaś myśl miałaby podważyć obietnicę, którą dał jej lekarz.
Lekarze wiedzą, co robią, myśli kobieta. Ufa im, sama jest pielęgniarką.

Sonja o dziewczynce z plamką nie usłyszy. Nie rozmawia w Barendrechcie z nikim, mimo że jeździ tam regularnie – stara się o drugie dziecko.
Prawda, drugiego miało nie być.
Ale Beri ma własną dyskotekę, zarabia tyle, że ona nie musi pracować. Amanda ma trzy lata, za chwilę idzie do szkoły. „Pomyślałam, że smutno będzie mi samej w domu” – powie.
W klinice prosi o tego samego anonimowego dawcę co przy Amandzie.
Jeszcze nie wie, że na drugą ciążę będzie czekać aż cztery lata, wyda tysiące guldenów na zabiegi. Nie wie, że urodzi się chłopczyk, dadzą mu na imię Boy. Jeszcze nie wie, że jego siostra Amanda wcześniej niż koleżanki wejdzie w okres dojrzewania, a jej skóra też zacznie nieoczekiwanie ciemnieć.
Kiedy dziewczynka pójdzie leczyć zęby, dentysta powie jej:
„Masz nietypowy zgryz”.
„Co to znaczy nietypowy?”.
„Afrykański, Europejczycy takiego nie mają”.
– Czemu nie jestem podobna do tatusia? – zapyta Sonję pewnego dnia. Znajomi będą zastanawiać się, czy kobieta nie miała kochanka.
O tym wszystkim Sonja, wchodząc po raz kolejny do kliniki z bocianem na dachu, jeszcze nie wie.
Kiedyś zapyta męża jeszcze raz, dla pewności.
– Nie mówimy im?
– Nie mówimy – odpowie Beri. – To moje dzieci, koniec kropka.
I doda coś jeszcze, choć po dwudziestu latach trudno pamiętać dokładne słowa: „Umówmy się, że nigdy nas w tej klinice nie było”.

Matka-bomba rodzi Henrika

– „Patrz, damy ci kapelusz, włożysz takie wdzianko i możesz w gondoli zarobić pięć dych za kurs po kanale”. Tak właśnie mówili do mnie koledzy, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę do Wenecji. Żarcik.
W Izraelu ludzie na ulicy myśleli, że jestem stamtąd. A w Driebergen, gdzie mieszkałem, od dziecka pytali, skąd pochodzę: z Włoch, z Turcji, z Maroka? „Bo na Holendra to mi nie wyglądasz”.
Rasistowskie uwagi? Nigdy, w Holandii to już dzisiaj rzadkość, w każdej klasie są dzieci o różnych kolorach skóry, to normalne. No dobra, trochę się ludzi klasyfikuje po akcencie.
Kiedyś pracowałem w sklepie i śniady mężczyzna podszedł do mnie, zapytał: „Marokan, marokan?”, jakby szukał kolegów. Już po pierwszym zdaniu usłyszał, że mam inny akcent, i sobie poszedł. Nie przeszkadzało mi nigdy, że mnie tak zaczepiali. Nauczyłem się nawet naśladować marokański slang i sposób mówienia. Tak dla jaj, znajomych to bawiło.
Trochę trudniej było z brakiem ojca.
Przez pierwsze lata tego nie zauważałem. Potem, kiedy dzieci w szkole pytały, gdzie jest mój tata, unikałem odpowiedzi. Kiedy ktoś pytał drugi raz, tłumaczyłem:
„Mama i tata to dla ciebie standardowa sytuacja, a dla mnie brak taty to standardowa sytuacja”.
Odwiedzałem kolegów ze szkoły, spotykałem ich ojców. Zastanawiałem się: co ten pan w ich rodzinie właściwie robi? Jaką ma rolę, do czego jest potrzebny? Wiedziałem, że to „tata”, ale nie rozumiałem do końca, co to znaczy. Mama zadecydowała, że to słowo nie będzie miało w moim życiu żadnego znaczenia.
Matka Henrika była młodą wdową dobiegającą czterdziestki, kiedy podjęła decyzję o zostaniu bombą.
Matki-bomby wymyśliła feministka Cécile Jansen w 1977 roku, zanim ostygła w Holandii rewolucja seksualna. Jansen opublikowała na łamach ogólnokrajowej gazety apel: „Szukam kobiet, które, jak ja, celowo chcą być matkami bez wchodzenia w związek z mężczyzną. Wspierajmy się, wymieńmy doświadczenia”. W mediach zawrzało, Holandia zaczęła dyskutować o prawach kobiet do samotnego macierzyństwa. Do Jansen pisały kolejne matki. Na pierwszym spotkaniu grupa kobiet postanowiła, że potrzebują nazwy. Spojrzały na założycielski list, na użyte w nim słowa.
B jak bewust, czyli celowo.
O jak ongehuwde, czyli niezamężna.
M jak moeder, czyli matka.
Trzy literki układają się w wyraz bom, czyli bomba.
Skrót podchwytują już w latach osiemdziesiątych holenderskie gazety. Jedna z nich pisze, że o tym, jaki wpływ ma taka decyzja na życie człowieka, dowiemy się dopiero, kiedy pierwsze dzieci matek bom dorosną. Nazwy tej używają też w opisie swojej oferty ośrodki leczenia niepłodności, choć wiele klinik odmawia matkom-bombom pomocy. Nieoficjalnie – chodzi o dylematy etyczne i moralne dotyczące przyszłości takich dzieci.
Oficjalnie – lekarze mają formalne uzasadnienie. Tłumaczą, że zapłodnienie nasieniem dawcy to tak naprawdę leczenie niepłodności mężczyzny. Jeśli przychodzi więc do nich kobieta i nie ma problemów z płodnością, nie można uznać jej za pacjentkę. Jest zdrowa, więc słyszy: „Nie możemy pani pomóc”.
Ale nie wszędzie drzwi są zamknięte.

 
Wesprzyj nas