Książka „To właśnie robię” pozwala czytelnikowi zajrzeć za kulisy pracy fotoreportera wojennego. Mimowolnie prowokuje też do dyskusji o roli zawodowych dziennikarzy w czasach, gdy każdy może nadać relację z dowolnego miejsca i jednym kliknięciem wysłać w świat wykonane przez siebie zdjęcie.


To właśnie robięZdjęcia Lynsey Addario znacie na pewno. Fotografowała w ogarniętych wojną krajach arabskich i afrykańskich, dokumentowała życie mieszkańców Ameryki Południowej i Azji. Trudno zliczyć wszystkie miejsca, w których była. Prace tej fotoreporterki, nagradzane w prestiżowych konkursach, publikowane przez najbardziej znane czasopisma na świecie – takie jak chociażby „National Geographic” czy „The New York Times” nie należą do wizualnie przyjemnych: pokazują konsekwencje wojen i same wojny, przemoc, okrucieństwo i wszelkie oblicza niegodziwości. Nie należą też do takich, które łatwo zapomnieć. Jak powstają i za jaką cenę – o tym postanowiła opowiedzieć ich autorka w biograficznej książce „To właśnie robię”.

„Czułam się dobrze w miejscach, które przerażały większość ludzi, a im więcej świata widziałam, tym bardziej robiłam się ciekawa i odważna” – wyznaje Lynsey Addario wprowadzając czytelnika w świat pracy korespondentki wojennej. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić kolejki chętnych, pragnących zamienić się z nią miejscami. Potrzeba nieprawdopodobnej wręcz siły psychicznej, by zmierzyć się z ogromem nieszczęścia, z jakim Addario styka się w swojej pracy. Jedzie tam, skąd ludzie uciekają. Wyrusza po to, by tłumaczyć świat ludziom bezpiecznie siedzącym z gazetą w wygodnych fotelach, bezpiecznych w domowym zaciszu. Bez ogródek mówi o tym, że taka praca potrafi zniszczyć człowieka.

A jak trafia się do takiej pracy? Okazuje się, że przede wszystkim dzięki cierpliwości. Setki zdjęć wykonanych na własną rękę, uczenie się metodą prób i błędów, a do tego wielka determinacja w dążeniu do otrzymania pierwszego, choćby najmniejszego zlecenia – to wszystko stało się udziałem fotoreporterki zanim jej zdjęcia trafiły na pierwsze strony gazet. Nie bez znaczenia okazała się też silna potrzeba podróżowania. Pierwsze szlify w zawodzie Addario zdobywała w Ameryce Południowej, a jeszcze wcześniej, jako studentka, włóczyła się z aparatem po Europie ucząc się przede wszystkim przełamywania barier w kontaktach z fotografowanymi ludźmi czyli najważniejszego klucza do sukcesu w jej zawodzie.

Utrzymanie związku, nie mówiąc już o stworzeniu normalnej rodziny wydaje się, przy takiej pracy, zupełnie niemożliwe. I rzeczywiście Lynsey Addario opowiadając o zawodowych kolejach swojego losu szczerze wyznaje, że utraciła wiele szans na trwały związek, bo mało komu odpowiada partnerka przebywająca przez większą część roku w odległych i bardzo niebezpiecznych podróżach. Lata samotności nie zmieniły jednak jej entuzjastycznego nastawienia do wykonywanego zawodu, na czym polega prawdopodobnie prawdziwe i szczere powołanie. Nową serię egzystencjalnych pytań przyniósł jej związek, a wreszcie małżeństwo z człowiekiem także pracującym w mediach, oddanym swojemu zajęciu. Czy warto ryzykować, gdy się kogoś bardzo kocha? Większość z nas zapewne odpowiedziałaby: nie. Książka „To właśnie robię” pozwala poznać inny punkt widzenia. Taki, w którym poczucie posłannictwa jest silniejsze niż typowe instynkty, z instynktem samozachowawczym włącznie.

Lynsey żyje jak dynamit i taka jest też jej opowieść – natychmiast wciąga czytelnika w samo serce akcji

Lynsey żyje jak dynamit i taka jest też jej opowieść – natychmiast wciąga czytelnika w samo serce akcji, pozwala mu poczuć się tak, jakby towarzyszył fotoreporterce w jej niecodziennych wojażach. Spisane przez nią słowa są przepełnione emocjami, żywiołowością i energią jaka na co dzień towarzyszy autorce. Tutaj nie ma miejsca na szarości. Tak jak wyraziste i niepozostawiające odbiorcy obojętnym są fotografie Addario, tak i jej relacja z życia między jedną wojną a drugą opiera się na sugestywnej narracji.

„Czemu to robisz? Czemu ryzykujesz życie dla zdjęcia?” – te retoryczne pytania stawia sobie Addario na samym początku książki. Po jej przeczytaniu dla czytelnika odpowiedź jest zupełnie jasna: niektórzy ludzie rodzą się z poczuciem misji i nie potrzebują żadnych drogowskazów, by odkryć co na tym świecie jest dla nich przeznaczone. Lynsey bez wątpienia należy do tej grupy, a zaangażowanie z jakim podchodzi do swojej pracy sprawia, że ryzykując swoje życie być może już wielokrotnie ocaliła cudze, pokazując światu losy uczestników rozlicznych światowych tragedii i konfliktów, wpływając na międzynarodową opinię publiczną i prowokując do reakcji.

Paradoksalnie, dziennikarstwo uprawiane na tym poziomie rzetelności i profesjonalizmu, ma szansę w najbliższych latach jeszcze zyskać na wartości, gdy w zalewie bezmyślnych i nic nie znaczących obrazów, poszukiwać będziemy prawdy o otaczającym nas świecie. Bez fotoreporterów takich jak Lynsey Addario, będących oczami świata zachodniej cywilizacji na wszystko co ją otacza, bylibyśmy zupełnie ślepi. Robert Wiśniewski

Lynsey Addario, To właśnie robię, Przekład: Małgorzata Maruszkin, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 1 lutego 2017

Galeria najlepszych zdjęć Lynsey Addario znajduje się pod adresem: www.lynseyaddario.com

To właśnie robię

Lynsey Addario
To właśnie robię
Przekład: Małgorzata Maruszkin
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 1 lutego 2017

WSTĘP
Adżdabija, Libia, marzec 2011

W doskonałym świetle krystalicznie czystego poranka stoję przed szaroburym budynkiem szpitala w pobliżu Adżdabii. To północne wybrzeże Libii, 650 kilometrów na wschód od Trypolisu. Wraz ze mną kilku dziennikarzy ogląda samochód trafiony podczas porannego nalotu. Wyleciała tylna szyba, siedzenie pokrywają rozrzucone części ciała. Na fotelu pasażera widać resztki mózgu, na bagażniku leżą fragmenty czaszki. Ubrani w białe fartuchy pracownicy szpitala starannie zbierają szczątki i wkładają je do worka. Biorę aparat, by sfotografować to, co fotografowałam tyle razy wcześniej, jednak odkładam go i usuwam się, robiąc miejsce innym fotografom. Tym razem nie mogłam zrobić zdjęć.
Marzec 2011, początek arabskiej wiosny. Miliony zwykłych ludzi wyległy na ulice, krzycząc i tańcząc; świętowali odzyskaną wolność. Po wybuchu niespodziewanej euforii i zwycięstwie rewolucji wymierzonej w wieloletnie dyktatury w Tunezji i Egipcie także Libijczycy obrócili się przeciw tyranii Mu’ammara al-Kaddafiego (Kaddafiego). Sprawował władzę od czterdziestu lat, wspierając grupy terrorystyczne na całym świecie, torturując, mordując i porywając obywateli własnego kraju. Kaddafi był szaleńcem.
Nie robiłam zdjęć w Tunezji i Egipcie, ponieważ miałam wtedy zlecenie w Afganistanie, i żałowałam, że umyka mi tak ważne dziejowe wydarzenie. Nie chciałam, by ominęła mnie Libia. Jednak tu rewolucja szybko przeobraziła się w wojnę. Bandyckie bojówki Kaddafi’ego wtargnęły do zbuntowanych miast, a samoloty bombardowały przeciwników poruszających się rozklekotanymi ciężarówkami. My, reporterzy, przybyliśmy bez kamizelek kuloodpornych. Nie spodziewaliśmy się też, że będą nam potrzebne hełmy.
Zadzwonił mój mąż Paul. Kiedy wyjeżdżałam, staraliśmy się rozmawiać codziennie, ale w Libii rzadko miałam zasięg w komórce i od kilku dni nie udawało się nam połączyć.
– Cześć, kochanie. Co słychać? – dzwonił z New Delhi.
– Jestem zmęczona – odparłam. – Rozmawiałam z Davidem (David był moim wydawcą w „New York Timesie”) i poprosiłam, żeby mi dał wolne za jakiś tydzień. Po południu ruszam do hotelu w Bengazi i postaram się przeczekać tam do wyjazdu. Chcę wracać do domu. – Starałam się mówić spokojnie. – Jestem wykończona i mam złe przeczucia.
Nie powiedziałam mu, że przez kilka ostatnich dni z trudem wstawałam, zbyt długo sączyłam poranną kawę (rozpuszczalną), gdy z kolegami szykowaliśmy sprzęt i ładowaliśmy torby do samochodu. Kiedy robiłam zdjęcia z wojny, bywały dni, że nie opuszczała mnie odwaga, ale zdarzały się też i takie, jak teraz, w Libii, że czułam strach od chwili, gdy tylko się budziłam. Dwa dni wcześniej przekazałam innemu fotografowi dysk ze zdjęciami na wypadek, gdybym nie przeżyła. Przynajmniej moje fotografie ocaleją.
– Powinnaś wracać do Bengazi – powiedział Paul. – Zawsze ufasz intuicji.
Kiedy dwa tygodnie wcześniej przyjechałam do Bengazi, było to dopiero co oswobodzone miasto, podobne do tych, które już znałam, jak Kirkuk po obaleniu Saddama czy Kandahar po talibach(2). Zniszczone budynki, opustoszałe więzienia, ustanowiony rząd tymczasowy. Pogodny nastrój.

(2) Talibowie – fundamentalistyczne ugrupowanie muzułmańskie, powstałe w Kandaharze w Afganistanie, sprawujące władzę w latach 1996–2001. Nazwa ugrupowania pochodzi od arabskiego słowa „talib”, czyli uczeń; początkowo byli to bowiem uczniowie szkoły koranicznej skupieni wokół mułły Muhammada Umara (przyp. kons.).

Pewnego dnia odwiedziłam mężczyzn zgromadzonych na ćwiczeniach wojskowych. Przypominało to scenkę z Monty’ego Pythona: przeciętni Libijczycy, sztywno stojący w równych szeregach albo ćwiczący żołnierski krok marszowy bądź też gapiący się w zdumieniu na stosy broni. Buntownicy byli zwyczajnymi Libijczykami – lekarzami, inżynierami, elektrykami – którzy powkładali zielone ciuchy, jakie tylko wpadły im w ręce, skórzane kurtki i sportowe buty, po czym wskoczyli do ciężarówek wyposażonych w wyrzutnie rakiet Katiusza i granatniki. Niektórzy targali zardzewiałe kałasznikowy, inni mieli noże myśliwskie. Część była nieuzbrojona. Kiedy ruszyli wzdłuż wybrzeża do Trypolisu, stolicy, gdzie nadal rządził Kaddafi , dziennikarze podążyli ich śladem w wypasionych czterodrzwiowych limuzynach, kierując się w stronę spodziewanej linii frontu.
Jeździliśmy za nimi, obserwowaliśmy, jak ładują amunicję, i czekaliśmy. Aż pewnego ranka, jednego z pierwszych spędzonych na odległym krańcu szosy, nad naszymi głowami niespodziewanie pojawił się helikopter i otworzył ogień. Buntownicy odpowiedzieli strzałami z kałasznikowów. Jakiś chłopak wystrzelił rakietę, inny, z oczami rozszerzonymi strachem, pędził, poszukując schronienia za nasypem. Skuliłam się przy samochodzie, zrobiłam zdjęcie chłopaka i już wiedziałam, że to będzie wojna inna od wszystkich.
Linia frontu przesuwała się wzdłuż pustynnej drogi obrzeżonej piaskami ciągnącymi się aż po horyzont. W odróżnieniu od wojen w Iraku i Afganistanie tu nie było schronów czy budynków, w których dałoby się ukryć, ani pojazdów opancerzonych, gdzie moglibyśmy przycupnąć na podłodze. W Libii, kiedy rozlegał się odgłos nadlatującego samolotu, wykonywaliśmy te same czynności: przystawaliśmy, spoglądaliśmy w górę, kuliliśmy się ze strachu, oczekując ostrzału albo bombardowania, i staraliśmy się zgadnąć, gdzie spadną bomby. Jedni kładli się na plecach, inni chronili głowy, jeszcze inni się modlili. Część biegła, po prostu żeby biec, nawet jeśli nie było dokąd. I zawsze rozpościerało się nad nami bezkresne śródziemnomorskie niebo.
Już od dziesięciu lat pracowałam jako reporterka i fotografowałam wojny w Afganistanie, Iranie, Darfurze, Kongu i Libanie. Nigdy nie widziałam czegoś równie przerażającego jak w Libii. Fotograf Robert Capa powiedział kiedyś: „Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco blisko”. W Libii, jeśli nie było się wystarczająco blisko, nie było czego fotografować. A gdy już było się wystarczająco blisko, trafiało się na linię ognia. Widziałam najlepszych fotoreporterów, weteranów wojen w Afganistanie, Bośni i Iraku, rezygnujących, jak tylko spadły pierwsze bomby. „Nie warto”, oświadczali. Zdarzały się chwile, gdy mówiłam do siebie: „To chore. Co ja tu robię?”. Ale bywało też, że czułam znajome podniecenie, kiedy myślałam: Właśnie jestem świadkiem tego, jak wybucha powstanie, widzę ludzi gotowych do walki o wolność, na śmierć i życie. Dokumentuję los społeczeństwa, które przez dziesiątki lat było uciskane. Człowiek wierzy, że jest niepokonany, dopóki nie zostanie ranny, postrzelony czy porwany. Od kilku lat nie doświadczyłam niczego podobnego.
Inni fotoreporterzy odchodzili sprzed szpitala. Wiedziałam, że czas wracać na front. W oddali rozbrzmiewały odgłosy wojny – ostrzał, ogień przeciwlotniczy, syreny ambulansów. Wolałam, żeby Paul tego nie słyszał.
– Kochany, muszę lecieć. Niedługo się zobaczymy, kochanie. Kocham cię.
Dawno temu nauczyłam się, że okrucieństwem jest pozwalać, by ci, których kochasz, martwili się o ciebie. Mówię im tylko to, co muszą wiedzieć, czyli gdzie jestem, dokąd jadę i kiedy wracam do domu.

Byłam w Libii na zlecenie „New York Timesa” z trójką innych dziennikarzy: Tylerem Hicksem, fotografem i przyjacielem, z którym – dziwnym zrządzeniem losu – razem dorastaliśmy w Connecticut; Anthonym Shadidem, chyba najlepszym reporterem pracującym na Bliskim Wschodzie; i Stephenem Farrellem, brytyjsko-irlandzkim dziennikarzem od lat pracującym w strefie wojen. Wszyscy byli wielokrotnie nagradzani. Razem mieliśmy na koncie jakieś pięćdziesiąt lat pracy w strasznych warunkach. Wjechaliśmy do kraju nielegalnie, z Egiptu, z hordami dziennikarzy śledzących rewolucje tworzące arabską wiosnę.
Razem opuściliśmy podmiejski szpital i skierowaliśmy się do centrum. Anthony i Steve jechali w jednym samochodzie, Tyler i ja byliśmy w drugim, z Muhammadem, naszym kierowcą. W Libii trudno było o dobrego kierowcę. Muhammad, student uniwersytetu o łagodnym głosie, młodzieńczej twarzy, z przerwą między przednimi zębami, jeździł z nami od dawna, od kiedy inni kierowcy nas opuścili. Dla niego był to wkład w rewolucję. Taki szofer pomagał określić, czy w danym miejscu możemy pracować, dokąd powinniśmy się udać i jak długo możemy zostać. Jego pomoc była bezcenna.
Gdy opustoszałą drogą dojeżdżaliśmy do centrum Adżdabii, chodnik obok nas przeszyły pociski artyleryjskie i we wszystkie strony poleciały odłamki szrapneli. Kierowca wiozący Anthony’ego i Steve’a gwałtownie zatrzymał wóz i wyładował rzeczy na pobocze. Zostawiał ich. Jego brat zginął na linii ognia. Nie mógł dalej z nimi jechać. Muhammad bez zastanowienia wsadził torby do naszego bagażnika i wszyscy czworo stłoczyliśmy się w jednym aucie. Czułam się niepewnie. W strefach walk dziennikarze zwykle poruszali się w konwojach złożonych z dwóch samochodów, tak na wszelki wypadek – gdyby z jednym coś się stało. Jeśli jechało się dwoma wozami, to jak któryś został trafiony albo zaatakowany, mniej osób było narażonych na konsekwencje. Czworo dziennikarzy w jednym wozie oznaczało też zbyt wielu szefów, bo każde z nas miało inny pomysł, co robić. Jechaliśmy i rozważaliśmy możliwe zagrożenia. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że będziemy dalej pracować.
W strefach ogarniętych wojną często zdarzały mi się podobne sytuacje: niekończące się negocjacje między dziennikarzami i fotoreporterami dotyczące tego, czego komu potrzeba, kto chce zostać, kto jechać. Czy już mamy dosyć materiałów i zdjęć, by właściwie przedstawić sytuację? Czy chcemy zobaczyć więcej starć, dotrzeć do najaktualniejszych wydarzeń, relacjonować do ostatniej chwili przed zranieniem, porwaniem, śmiercią? Z natury byliśmy zachłanni. Zawsze chcieliśmy więcej i więcej.
Adżdabija była rozwijającym się, spokojnym miastem Środkowego Wschodu, pełnym otynkowanych domów pomalowanych na brzoskwiniowo, żółto i brązowo, z szerokimi, murowanymi balkonami i z kolorowymi arabskimi napisami na ścianach. Nieliczni przechodnie przemykali ulicami, niosąc na głowach rozmaite pakunki. Mijał nas niekończący się strumień samochodów jadących w przeciwnym niż my kierunku. Całe rodziny tłoczyły się w otwartych ciężarówkach i limuzynach. Koce i ubrania, upchane jak popadło, zasłaniały tylne szyby i wylewały się z bagażników. Niektórzy kulili się pod plandekami. Pierwszy raz widziałam wówczas w Adżdabii kobiety i dzieci. Znalazły się poza domem, bo opuszczały miasto.
Obawiałam się, że i my powinniśmy wyjechać. Nieprzerwany exodus ludności cywilnej w kierunku Bengazi oznaczał, że miejscowi bali się, że Adżdabija w każdej chwili może wpaść w łapy oddziałów Kaddafiego. Może już były w mieście? Wiedzieliśmy, co z nami będzie, jeśli ludzie Kaddafiego odkryją czworo zachodnich dziennikarzy nielegalnie przebywających na ogarniętym rewolucją terenie. W publicznym wystąpieniu Kaddafi powiedział, że uważa dziennikarzy za szpiegów i terrorystów, a każdy schwytany we wschodniej Libii zostanie zabity lub trafi do więzienia.
Wróciliśmy do szpitala, żeby naradzić się z innymi reporterami i podliczyć straty spowodowane nieustającymi walkami. Anthony, Steve i Tyler weszli do środka, by wziąć numer miejscowego lekarza, do którego chcieli później zadzwonić z Bengazi i podsumować liczbę ofiar. Dla reporterów lokalne źródła były bardzo ważne na wypadek zmiany władzy, kiedy to na nowo musielibyśmy wyrabiać sobie kontakty. Zostałam po drugiej stronie ulicy i fotografowałam uciekających Libijczyków.
Na chodniku obok mnie Francuz, którego znałam z Iraku i Afganistanu, oraz inni francuscy dziennikarze planowali następne posunięcia. Rozmawiali cichym głosem, poważnie, ale wplatali nieodłączne w takich sytuacjach sarkastyczne uwagi, pozwalające zapanować nad nerwami. Francuscy fotoreporterzy mieli opinię nieustraszonych i szalonych. Żartowaliśmy sobie, że jeśli Francuz opuszcza strefę walk, a ty zostajesz, to masz przechlapane. Słynny Laurent Van der Stockt, istny kowboj, relacjonujący największe konflikty ostatnich dwóch dekad – dwukrotnie ranny – gapił się na długi sznur samochodów opuszczających miasto.
Odwrócił się do mnie.
– Wyjeżdżamy – rzucił. – Czas wracać do Bengazi.
Znaczyło to, że postanowili wycofać się jakieś 160 kilometrów, dwie godziny drogi. Uznali, że nadeszła pora. Żadne zdjęcia nie są warte tego, by bardziej ryzykować. Uważali, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie.

 
Wesprzyj nas