Jedna z dwóch najlepszych powieści Carla Emilia Gaddy. Pełna barokowego przepychu wędrówka po bezmiarach ludzkiej samotności, która hipnotyzuje i oplata czytelnika.


Poznawanie cierpieniaTwórczość Gaddy – mało w Polsce obecnego, a którego śmiało można nazywać klasykiem dwudziestowiecznej literatury – wymyka się prostym klasyfikacjom, stanowi zjawisko osobne.

Pełna barokowego przepychu, z zadziwiającą szybkością zmieniająca tonację i nastrój wędrówka po bezmiarach ludzkiej samotności hipnotyzuje i oplata czytelnika. To jedna z dwóch najlepszych powieści Gaddy, gdzie na tle fikcyjnego państwa (po części wyśnionej Argentyny, po części widmowych Włoch), kluje się i narasta konflikt bohatera z matką.

***

Skomplikowana osobowość, specyficzny temperament twórczy i bardzo osobisty warsztat stawiają go poza ogólnym nurtem współczesnej literatury włoskiej, każą patrzeć na jego dzieło jako na zjawisko szczególne i niepowtarzalne, zaskakujące swą odrębnością, zmuszające do zastanowienia i drobiazgowej analizy. Nie ulega wątpliwości, że Gadda nie jest pisarzem łatwym, ale jest to twórca w najwyższym stopniu fascynujący.

Pierwsze zetknięcie z jego twórczością może budzić uzasadniony niepokój: czytelnik czuje się bezradny wobec natłoku obrazów, szokujących metafor i słownych igraszek, nie może nadążyć za meandryczną wyobraźnią pisarza, jest zaskoczony tą przedziwną zmiennością nastrojów, która stanowi dominującą nutę jego powieści. Subtelna ironia obok jawnego szyderstwa, neurotyczne wybuchy gniewu obok przejmującego liryzmu i goryczy: Gadda z zadziwiającą szybkością przechodzi z jednego nastroju w drugi, prowadząc czytelnika po krętych ścieżkach chorej psychiki swoich bohaterów.
Halina Kralowa w posłowiu do Poznawania cierpienia

Carlo Emilio Gadda (ur. 14 maja 1893, zm. 21 listopada 1973) – włoski pisarz i poeta. Należy do językowych nowatorów. Pisał standardowym przedwojennym językiem włoskim, do którego dodawał elementy dialektalne i żargonowe.

Carlo Emilio Gadda
Poznawanie cierpienia
Przełożyła i opatrzyła posłowiem Halina Kralowa
Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera w tym wydaniu: 18 września 2016

Poznawanie cierpienia


Część pierwsza


I

W owych latach między 1925 a 1933 prawa Maradagalu, który jest krajem o niezbyt wielkich zasobach, pozwalały właścicielom posiadłości wiejskich przystępować lub nie do okręgowych stowarzyszeń nocnego nadzoru (Nistitúos provinciales de vigilancia para la noche); a to ze względu na fakt, że podlegali oni już i tak nadzwyczajnym podatkom i zobowiązani byli do rozlicznych kontrybucji, których suma ogólna w pewnych wypadkach osiągała czy wręcz przewyższała wartość tych nielicznych banzavóis, z których, za zgodą Cerery i Palesa, ciągnie korzyści posiadłość wiejska każdego roku przestępnego, to jest każdego roku na cztery, w którym nie wypadła susza ani uporczywe deszcze w okresie siewów i zbiorów i nie przeszła cała karawana chorób. Największym postrachem jest niezwalczona peronospera banzavoisi z Cattaneo: prowadzi ona do wyschnięcia i rozsypania się w proch korzonków i łodygi wątłej rośliny w miesiącach właściwego rozwoju i miast solidnego ziarna zostawia zrozpaczonym i wygłodzonym trociny, podobne tym, jakie czerw czy świder zostawiają po sobie w dębowej belce. W niektórych okolicach trzeba się nadto liczyć i z gradem. Na tę ostatnią plagę zresztą nie jest specjalnie wystawiona zamknięta kolba banzavóis, rodzaju słodkawej kukurydzy właściwej dla tego klimatu. Klimatu czy może nieba, które w pewnych regionach równie jest skłonne do gradobicia, co niebo wiszące nad kilku piędziami naszej niezapomnianej Brianzy: ziemi, jakkolwiek by było, starannie wymłóconej.
Maradagàl, jak wiadomo, wyszedł w 1924 roku z ciężkiej wojny z Parapagalem, państwem ościennym zamieszkanym przez ludność tego samego pochodzenia etnicznego, która powoli, począwszy od pierwszych dziesiątków siedemnastego wieku, imigrowała tam z Europy. To także jest sprawą wiadomą. Nieliczni Indios, których oszczędziła Rekonkwista i którzy dotrwali aż do wieku i hałasu radia, żyją szczepami, czy prawie stadami, w odległych territorios, uszczęśliwieni swoim własnym rodzajem gruźlicy i swoim własnym rodzajem syfilisu oraz faktem, że znajdują się daleko od żandarmerii; wciągnięci, co poniektórzy, i to z wielkim trudem, dzięki uporowi jakiegoś piemonckiego misjonarza, do ogrodu Chrystusowej Wiary, z którego jednak wymykają się od czasu do czasu na to ich ubolewania godne picie caña, i przez dwa dni jak kamienie leżą przy drodze. Każde z dwu państw utrzymuje, że wojnę wygrało, i straszną odpowiedzialność za jej wybuch zrzuca na drugie.
Po roku zatem 1924 zarówno w Maradagalu, jak i Parapagalu znaleźli się weterani wojenni, których pewna część należała i do dzisiaj należy do zasłużonej kategorii inwalidów: utykali, mieli blizny na twarzy lub zesztywniałą kończynę albo brakowało im jednej nogi czy oka. Nierzadko w najbardziej rozgadanych kawiarniach Maradagalu czy Parapagalu wpatrzy się w ciebie nagle szklane oko. O niektórych weteranach wiadomo było, że byli ranni, chociaż nic na to nie wskazywało; zakryte ubraniem blizny okradane były tym samym z należnej im porcji podziwu. Nadto istnieli jeszcze głusi wojenni.
Przymiotnik „wojenny” (który w języku maradagalskim tworzy się z przyimka „z”, wyrażającego kierunek, przyczynę lub pochodzenie, i rzeczownika „wojna”: „z wojny”) poprzedzony rzeczownikiem typu „inwalida”, „kaleka” czy przymiotnikiem rzeczownym, jak „ślepy”, „głuchy”, „upośledzony”, „ułomny” i tym podobne, pozwolił nawet na powstanie pewnego, wątpliwego zresztą dowcipu: który, jako niegroźny, nie został jednak prawnie zakazany. Zdarza się, niestety, rozgadanemu życiu pogwałcić czasem święte prawa szacunku i przyzwoitości. Toteż w Terepàttola, na pierwszych zboczach Kordylierów, terepatolańskie dziewczęta wyzywały od „kretynów wojennych” niektórych zbyt śmiało poczyniających sobie fircyków, co jednak, po dziesięciu minutach dąsów, kończyło się przebaczeniem i zawarciem pokoju, jak między pełnomocnikami Maradagalu i Parapagalu.
„Kretyn” w języku maradagalskim mówi się „mocoso”, przez jedno s, oryginalne wyrażenie brzmi zatem: mocoso de guerra!
I otóż właśnie, gdy wypłynęła sprawa naboru strażników do Nistitúos de vigilancia para la noche, poczęto się zastanawiać, czy nie dać pierwszeństwa weteranom wojennym, nie wyłączając z ich liczby osób, które odniosły chwalebne rany, o ile oczywiście do pracy takiej byłyby zdatne, to znaczy fizycznie jeszcze sprawne, i posiadały aparycję odpowiednią do tego typu obowiązków, które wymagać mogą interwencji manu armata i każą się spodziewać po strażniku pewnej siły fizycznej oraz związanego z nią autorytetu, dzięki któremu mógłby on skutecznie przekonać złoczyńcę, że powinien udać się za nim na najbliższy posterunek policji. Za nim, a raczej przed nim, jako że pewne typy lepiej prowadzić przed niż za sobą.
Trzeba przyznać, że w Maradagalu są również strażnicy metr pięćdziesiąt w kapeluszu: ale choć samo wyrażenie jest bardzo ładne, jest to raczej wyjątkiem niż regułą. A zresztą należy podejrzewać, że chociaż niewysocy, gdy trzeba, ujawniają niespodziewaną siłę. Autentyczne karły i ludzie garbaci są w każdym razie bezwzględnie wykluczeni z pracy na stanowisku strażników dziennych czy nocnych i z naboru na takie stanowisko. Inną cechą szczególną strażnika nocnego jest słuch wyczulony na podejrzane hałasy, takie jak na przykład szuranie w jakiejś willi na parterze filcowych butów pary złodziei po mozaikowej posadzce czy brzęk srebrnego widelca, spadającego nocną porą do worka w tejże, ma się rozumieć, willi. Teoretycznie rzecz biorąc, strażnik nocny, strażnik typowy, winien odznaczać się najprzedniejszym słuchem i mieć wszystkie pięć zmysłów w doskonałym stanie: łączyć w sobie węch ogara z siatkówką kota, który jak powiadają, w ciemności piwnicy dostrzega przebiegające myszy.
Nie sposób wyobrazić sobie strażnika głuchego czy na wpół głuchego: toteż nawet w Maradagalu, i to nawet po wojnie, z trudem wyobrażano sobie coś takiego. Ale tkanka zbiorowości, po trosze chyba wszędzie na świecie, a w Maradagalu bardziej niż gdzie indziej, posiadaszczęśliwą zdolność zapominania, od czasu do czasu przynajmniej, o tym kategorycznym celu, jakiemu podporządkowana jest nieustanna praca komórek. Robią się wówczas w ścisłej tkance litościwe dziury wyjątku. Cel etyczny i braterska życzliwość w stosunku do ludzkiej istoty wzywają w dwu przeciwnych kierunkach. Jeśli ta druga przeważy, daje początek nowej serii faktów, tryskających niczym pęd – a potem gałąź – z teologicznego kija.
W sprawie przyjmowania do Nistitúos de vigilancia głuchych wojennych panowało zatem niezdecydowanie: i pewna ilość podań, w których zainteresowani, a odrzuceni, uznali za stosowne odwołać się do prawa w charakterze poszkodowanych, znalazła w tymże prawie odpowiedzi rozbieżne. W Terepàttola – tak, a w Pastrufazio – nie. Podobnie dwa Trybunały, w których złożono odwołania w przypadkach bardziej podejrzanych o dyskryminację, miały okazję wypowiedzieć się niejednakowo w starannie opracowanych wyrokach, wydanych w tej sprawie przez najsumienniejszych urzędników, którzy uważali za swój obowiązek wypowiadać się za każdym razem inaczej, czyli sprzecznie.
Stąd ciągnące się w nieskończoność uciekanie się i odwoływanie do Sądu Najwyższego oraz odsyłanie do ponownego rozpatrzenia: prawdziwa gratka dla kioskarza z rogu. Stwierdzono zresztą najdziwniejsze przypadki, możliwe chyba tylko do przypisania mechanizmowi przedwyborczych względów, z którego korzystają wszyscy niezdatni i niegodni, ale dysponujący głosem, i który należy do najwstydliwszych i najtrwalszych demokratycznych i republikańskich obyczajów prawie całej Ameryki Południowej. W prowincji Zigo-Zago, na przykład, w 1926 roku zatrudniony został stróż-rowerzysta, który miał pilnować odcinka wynoszącego dwa kilometry: bardzo rzadko, to prawda, odwiedzanego przez złodziei, którzy nie mieli tam do okradania nic poza ścierniskami. Miał biedak sztywną nogę: jemu także udało się przekonać kogo trzeba, że jest to pozostałość po wojnie, aczkolwiek w rzeczywistości chodziło o zesztywnienie stawu kolanowego, którego prawdopodobnych, acz odległych źródeł upatrywać należało w syfilisie. Używał on roweru z jednym tylko, prawym pedałem dla nogi zdrowej; z drugiej strony, na bakborcie, dyndała lewa, sztywna, niczym drabinka zwisająca z burty. W miejscowej legendzie i folklorze sztywna i niepedałująca noga zmieniła się po pewnym czasie w nogę ni mniej, ni więcej, tylko aluminiową.
Kiedy zdarzały się kradzieże kur, wszyscy mówili: „Ech, z powodu jednej kury!”, a gdy przydarzyło się coś poważniejszego, wszyscy mówili: „Też biedaczysko! Ma do upilnowania pół okręgu! i z tą aluminiową nogą na dodatek!”. Inni mówili: „Ma żonę i dzieci!”. Jeszcze inni, wzruszając ramionami: „Żyj i pozwól żyć innym!”. Dobrzy są ludzie w Maradagalu.
Albo wiejski skandalik w Lukonesie, w okręgu Serruchón prowincji Novokomi. Lukones: miasteczko z oficina de correos (poczta), telefonem, położną, kioskiem tytoniowym, lekarzem opłacanym przez gminę, hotelem Pod Złotym Lwem, publiczną pralnią i, rzecz jasna, parafią; przecina je krętą linią dostępna dla ciężarówek droga powiatowa, która od stacji i porosłych topolami terenów wokół Prado prowadzi prosto do Iglesii. Prado połączone jest koleją zarówno z Novokomi, jak i Pastrufazio: droga żelazna (cały czas jednotorowa) prowadzi dalej aż do Cabeza, gdzie czerwona czapka na głowie pewnego czterdziestoletniego mężczyzny oczekuje sapania pociągu. Pastrufazio jest najbardziej dynamicznym miastem w okolicy: jego dzielnice podmiejskie, zachodnie i południowe, nieco błotniste i raczej brudne, ciągną się bezkształtną masą przez dobre sto kilometrów, poza łańcuchy morenowe otaczające Prado, na zieloną równinę.
Serruchón, który jako najbardziej okazałe wzniesienie daje nazwę całemu okręgowi, jest długim i stromym zboczem górskim, pełnym trójkątnych, i spiczastych skał, niczym groźny grzbiet dinozaura, o rysunku prawie poziomym, jeśli nie liczyć owych iglic i leżących między nimi szczelin, drzwi dla wiatru. Wysoka i szara ściana ponurymi wiszarami ciąży nad idyllą; i przepastne kominy pośród wież, gdzie o świcie zaszywają się zimne cienie, aby tam, pośród lodu, przetrwać pierwsze godziny ranka. Za czarnymi szczytami rozbłyska nagle słońce: jego promienie załamują się na skalnych odłamkach grzbietu i spływają stamtąd ku Prado, by złocić nad ziemią opary, z których wyłaniają się pagórki pośród zamglonych jezior. Z nazwy, a jeszcze bardziej wyglądu, przypomina to manzoniańskie Resegone. W głębi co śmielsza wieża (z porannymi dzwonami) rozdziera złoty welon mgieł, a pociąg, biały kłębek pary, rozciąga się w nić, niknie, jego gwizd dalekim echem rozlega się pośród wzgórz i zakrętów: wiezie zbitą gromadę, czarny tłum biednych ludzi, który wylewa się z niego i płynie w stronę warsztatów i fabryk albo wielkich młotów poruszanych napędem skąpej w wodę rzeki.

 
Wesprzyj nas