W powieści „Miłość, na jaką zasługujesz” Daria Bignardi zastanawia się nad tym, w jaki sposób dramatyczne zdarzenia wpływają na tych, którzy przez nie przeszli. W opisanej przez nią historii wspomnienia ekstatycznej młodości i szczęśliwego dzieciństwa ścierają się z atmosferą smutku i melancholii przywiedzionych przez rodzinne tragedie.


Gdyby można było cofnąć czas, odwołać jedno, z pozoru nieistotne zdarzenie, młodzieńczy impuls zrodzony z przelotnego pragnienia spróbowania wszystkiego, czego tylko da się spróbować, to Alma, bohaterka powieści „Miłość, na jaką zasługujesz” na pewno z takiej możliwości by skorzystała. Tymczasem od ponad trzydziestu lat obwinia się, bo jest pewna, że to jej przypadkowy wybryk zapoczątkował serię nieszczęść, jakie dotknęły rodzinę dziewczyny. Powierzchowny ogląd sprawy sugeruje zresztą, że to trafna diagnoza. Ale czy na pewno?

Tego stara się dociec Antonia, dorosła córka Almy. Chciałaby poznać prawdę o zdarzeniach sprzed lat ze względu na matkę, ale też dlatego, że wkrótce sama urodzi dziecko. Zależy jej na tym, by na jego dzieciństwie nie położyły się cieniem sekrety z przeszłości, wyrusza więc do Ferrary, rodzinnego miasta matki, by tam spróbować złożyć w całość elementy nieczytelnej dotychczas układanki. Obraz jaki wyłoni się z jej działań będzie zaskakujący, tak dla niej, jak i dla czytelnika.

W swojej powieści Daria Bignardi zastanawia się nad tym w jaki sposób dramatyczne zdarzenia wpływają na tych, którzy przez nie przeszli. „Nieszczęścia się zdarzają. Co sprawia, że rodzina trzyma się razem, kiedy wydarza się tragedia? Wiara? Wzajemna miłość? Wielkoduszność, rozwaga, przypadek?” – pisze i wokół tego pytania osadza fabułę „Miłości, na jaką zasługujesz”. Tę opowieść snują na przemian Alma i Antonia. Alma przywołuje obrazy minionych lat, wraca do chwil szczęścia poprzedzających czas niczym z sennego koszmaru, natomiast Antonia relacjonuje wszystko, czego udaje się jej dowiedzieć od mieszkańców sennej Ferrary, ludzi, którzy pamiętają wydarzenia, jakie zaszły w tym miasteczku przed trzema dekadami.

Atmosfera ekstatycznej młodości wypełnionej poczuciem nieograniczonych możliwości, bezpiecznego i pełnego przygód dzieciństwa, gdy Alma i jej o rok młodszy brat Maio stanowili dla siebie cały wszechświat, mocno kontrastuje w powieści z nastrojem smutku i melancholii, jaki przyniosły ze sobą jedna tragedia za drugą. Daria Bignardi pokazuje w jaki sposób idealne życie zamienia się w trudny do udźwignięcia koszmar, a także potęguje wrażenia plastycznie odmalowując scenerie tych zdarzeń: pełny słońca, wiejski dom nad Padem i mglisty brzeg tej samej, tym razem ponurej, rzeki, na którym zostają znalezione ciała dwóch młodych chłopaków; urocze, zabytkowe miasteczko z ukrytymi ogrodami i brukowanymi uliczkami pośród starych budynków i jego inne oblicze: spowite w wilgoci i mroku zaułki, speluny jakich żaden uczciwy obywatel z własnej woli nie odwiedza, cmentarz – klucz co całej zagadki.

Bignardi serwuje czytelnikom powieść obyczajową daleką od schematycznych rozwiązań i prostych rozstrzygnięć

Bignardi pisze lekko i potoczyście jednocześnie serwując czytelnikom powieść obyczajową daleką od schematycznych rozwiązań i prostych rozstrzygnięć. Tym samym „Miłość, na jaką zasługujesz” podpowiada, że w poszukiwaniu interesującej literatury współczesnej niekoniecznie trzeba korzystać z najbardziej oczywistych szlaków, takich jak bez ustanku promowane propozycje książkowe ze Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Pomiędzy wybitną literaturą o najwyższych walorach artystycznych, a niewartymi uwagi stosami grafomanii wciąż mieści się spora przestrzeń zamieszkiwana przez interesujące książki europejskich autorów, mało w Polsce znanych i rzadko tłumaczonych. Ich odkrywanie może stać się fascynującą przygodą.Agnieszka Kantaruk

Daria Bignardi, włoska dziennikarka i pisarka, felietonistka „Vanity Fair”, od niedawna dyrektor telewizji Rai 3 (2016 r.). Urodziła się w Ferrarze, ale od ponad trzydziestu lat mieszka w Mediolanie. W 2009 r. rozpoczęła współpracę z włoskim wydawnictwem Mondadori, publikując powieść autobiograficzną “Non vi lascero orfani”, tłumaczoną na wiele języków i wyróżnioną licznymi nagrodami (m.in. Rapallo, Elsa Morante w kategorii prozy, Premio Citta di Padova). W 2010 r. ukazała się jej kolejna książka “Un karmapesante”. Dwa lata później wydano “L’acustica perfetta” – prawa do tłumaczenia książki nabyło 9 krajów. “Miłość, na jaką zasługujesz” to czwarta powieść tej autorki.

Daria Bignardi, Miłość, na jaką zasługujesz, Przekład: Katarzyna Skórska, Wydawnictwo Esteri, Premiera: 30 września 2016

Miłość, na jaką zasługujesz

Daria Bignardi
Miłość, na jaką zasługujesz
Przekład: Katarzyna Skórska
Wydawnictwo Esteri
Premiera: 30 września 2016

Antonia

Przewracam się na plecy. Lewy bok, plecy, prawy bok, od dwóch miesięcy sypiam tylko w tych pozycjach. Mój brzuch jest okrągły jak piłka, przybrałam na wadze pięć kilo. Tyle, ile trzeba, mówi moja ginekolog. Według Leo za mało.
Leo śpi na brzuchu, temu to dobrze, jego ręka zwisa z łóżka. Obracam się na bok i wpatruję w niego intensywnie, żeby sprawdzić, czy się obudzi: wyjeżdżam w poniedziałek i jeszcze nic mu nie powiedziałam, muszę z nim teraz porozmawiać. Chucham mu w szyję.
– Mmm… Co się dzieje?
– Cześć, dzień dobry.
– Dobry… która to godzina? – mamrocze.
– Już po dziewiątej.
– Jeszcze wcześnie! Bądź grzeczna, Toni – upomina mnie, odwracając się na bok i nakrywając głowę prześcieradłem. Może pospać dłużej tylko w soboty, bo w niedziele zawsze są jakieś nagłe wypadki: napad z sobotniej nocy, kibice na meczu wyjazdowym, nawet morderstwa zdarzają się częściej w niedzielę o świcie. W inne dni wstaje o siódmej, o wiele wcześniej ode mnie.
– Muszę z tobą porozmawiać – mówię.
Widzę, jak powoli wysuwa się spod prześcieradła, jak żółw ze skorupy. Otwiera jedną powiekę. Jego wybałuszone oko patrzy na mnie już całkiem przytomnie.
– O co chodzi?
– W poniedziałek pojadę na kilka dni do Ferrary.
– Do Ferrary? Po co? – mówiąc to, otworzył oboje oczu. Mruży je, jakby raziło go światło, i patrzy na mnie, ciągle trzymając głowę na poduszce. Opieram się na łokciu, moje włosy dotykają jego nosa. Ale Leo się nie rusza, wygląda jak kot z nastroszoną sierścią i spuszczonymi uszami, sparaliżowany światłem reflektorów.
– Muszę wyjaśnić pewną rodzinną sprawę.
Powoli podciąga się, by usiąść, opiera głowę o wezgłowie łóżka. Wytrzeszcza oczy. Patrzy na mnie skonsternowany.
– Co musisz zrobić?
– Właśnie ci powiedziałam.
– W szóstym miesiącu ciąży?
Przyzwyczaił się do moich wyjazdów, do moich poszukiwań. U małego bolońskiego wydawcy opublikowałam trzy kryminały i czasem w celu dokumentacji jeżdżę na miejsce zbrodni. Tak się poznaliśmy. Ale od kiedy spodziewam się Ady, przestałam gdziekolwiek jeździć.
– Właśnie dlatego, muszę pojechać, póki jeszcze mogę.
– Gdzie miałabyś jechać?
– Śpisz jeszcze? Do Ferrary, miejsca urodzenia mojej matki. Rzut beretem.
– To przecież możesz wrócić na noc do domu.
Ferrara jest położona mniej niż godzinę drogi od Bolonii, ale dla mnie to tak, jakby była na Księżycu. Kiedy byłam mała, czasem jeździliśmy tam na cmentarz, ale od dwudziestu lat już tego zaniechaliśmy. Do przedwczoraj matka nie wspominała słowem ani o Ferrarze, ani o swojej rodzinie, wiedziałam tylko, że wszyscy nie żyją. Myślałam, że wspomnienia ją smucą, więc po jakimś czasie przestałam pytać.
– Będę potrzebowała czasu, będzie lepiej, jeśli zostanę tam na noc.
Zupełnie się już obudził. Siada na łóżku i mówi: – Zaraz wracam, wszystko mi wyjaśnisz.
Kiedy jest w łazience, odsuwam zasłony i otwieram okiennice. Nasz pokój ma balkon i jest pełen światła. Jest początek marca, jeszcze jest zimno i rośliny w doniczkach są zmarznięte. Na koszulę nocną wkładam sweterek i czuję, jak Ada się rusza. Ginekolog powiedziała wczoraj, że jest rozmiaru dużego banana. „Jest jak gigantyczny banan”, uściśliła.
Kładę się znów pod kołdrę, bo zamarzam. Lubię rozmawiać w łóżku, to jak siedzenie na chmurze albo w łodzi, to taka sfera zawieszenia. Przypomina mi się wiersz Stevensona, w którym padają słowa: Moje łóżko jest łodzią. Ciekawe, czy Ada będzie lubiła czytać. W dzieciństwie czytałam jedną książkę dziennie, nawet Alma mówiła, żebym przestała, żebym wyszła się po bawić, żebym nie była taka kompulsywna. Nie wiedziałam, co to znaczy „kompulsywna”, tego słowa nie było w moich książkach.
Teraz, gdy już opowiedziała mi o swoim bracie, zrozumiałam, skąd brał się ten strach przed uzależnieniem: nigdy nie rozumiałam, dlaczego na mnie, jako jedyną z całej klasy, krzyczano, że za dużo czytam.
Oto i Leo. Ma na sobie swoją niebieską piżamę z popeliny, jak stary dziadek. Nawet mój ojciec, który ma trzydzieści lat więcej niż on, nie nosi takiej piżamy. Leo jest ode mnie starszy, był już raz żonaty, ale nie miał dzieci. Kiedy się poznaliśmy, właśnie rozstawał się ze swoją żoną Cristiną.
– Na szczęście ty się nim zajęłaś, byłoby mi przykro, gdyby został sam – powiedziała przy naszym pierwszym spotkaniu.
Cristina jest sędzią, to zdecydowana, dynamiczna i inteligentna kobieta. Od razu mi się spodobała.
– Myśli tylko o pracy – opowiadał mi Leo. – Nie miała zamiaru zakładać rodziny, nie wiem, po co za mnie wyszła.
– A ty dlaczego się z nią ożeniłeś? – zapytałam.
– Sam nie wiem, co robiłem, zanim cię spotkałem, nie pytaj mnie o to. Robiłem rzeczy tylko po to, żeby je robić, jak wszyscy. To ty jesteś wyjątkowa.
Kocham Leo, chociaż nie czytał Stevensona. To dlatego nie rozumiesz, powiedziałam mu kiedyś, jeśli nie czytasz, to nie rozumiesz.
– Wcale tak nie jest, gdy pracujesz w policji – odpowiedział.
– W policji widzisz z bliska wszystko to, o czym czytasz w powieściach: miłość, zdrady, śmierć.
– O co chodzi z tą Ferrarą? – pyta, wracając do łóżka i kładąc swoją niedźwiedzią łapę na moim brzuchu.
– To historia związana z moją matką. Mam ci ją opowiedzieć? – odpowiadam, kładąc swoją dłoń na jego.
– Słucham – mówi Leo. Włożył okulary i patrzy na mnie zaciekawionym, uważnym wzrokiem, jak wtedy, gdy pierwszy raz, cztery lata temu, weszłam do jego biura na komisariacie. Pomyślałam wówczas, że nigdy przedtem nie poznałam mężczyzny o równie zaciekawionym wyrazie twarzy. Zazwyczaj to kobiety tak patrzą.

Alma

Benetti nosił wysokie buty bez obcasów i roztaczał wokół siebie kwaśny zapach. Wydawało się, że wie coś, o czym ja nie wiem, był według mnie zarazem pociągający i odpychający. Pojawiał się rzadko, o najdziwniejszych porach, kiedy na ulicach nie było żywej duszy. W pewną niedzielę zadzwonił domofonem o drugiej po południu, prosząc o kawałek cytryny, a moja matka, farmaceutka, od razu zrozumiała, do czego jest mu potrzebny. Potrząsnęła przecząco głową ze smutnym wyrazem twarzy. – Biedaczyna – skomentowała. Nie zabraniała nam jednak się z nim spotykać, miała do nas zaufanie.
Nie pamiętam, co mnie naszło tego wieczoru. Była już dziewiąta, ale było jeszcze jasno, marmur katedry lśnił bielą pośród zaczerwienionych słońcem budynków. Na przyjście Micheli nie było już co liczyć, być może musiała pomóc swoim rodzicom w barze.
– A gdyby tak spróbować, tylko raz? – zaproponowałam nagle Maio, wskazując głową Benettiego.
Nigdy wcześniej o tym nie myślałam.
On z pewnością też nie.
Ale od razu pojął, o co mi chodzi. Podniósł ręce, zadarł podbródek, zrobił zeza i odpowiedział: – Przed czym uciekasz?
Roześmialiśmy się.
Zawsze uważałam, że istnieją tajemnice, których nie należy wyjawiać. Nigdy nie mówiłam o tym Antonii, by nie skazić jej swoim cierpieniem.
Nawet Franco, mój mąż, nie zna szczegółów tego, co się wydarzyło. Wie, że mój ojciec się zabił, ale nie wie, w jaki sposób. Że moja matka zachorowała i nasza rodzina się rozpadła, i że to była moja wina. On otoczył mnie opieką, ale to Antonia mnie ocaliła: miałam dwadzieścia lat, kiedy się urodziła. Teraz, gdy oczekuje dziecka, nadszedł czas, by opowiedzieć jej o wszystkim. Nigdy jej nie mówiłam, w jakich okolicznościach zaginął jej wuj, także dlatego, że sama tego nie wiem.
Był styczeń. Pewnego niedzielnego poranka nasza matka weszła do mojego pokoju. Usiadła na łóżku i położyła mi dłoń na ramieniu. Poprzedniego wieczoru byłam na imprezie, na której nie bawiłam się zbyt dobrze: wróciłam o pierwszej rowerem, jadąc przez wilgotną, gęstą mgłę. Przed snem skończyłam czytać Wielkiego Gatsby’ego, szukając pocieszenia po nieudanym wieczorze. Od kiedy nie wychodziłam razem z Maio, wszyscy wydawali mi się nudni.
Zgasiłam światło o drugiej w nocy, po tym jak kilkakrotnie przeczytałam ostatnie zdanie książki: Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.(1)

<(1) F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. A. Demkowska-Bohdziewicz, Książka i Wiedza, Warszawa 1990, s. 238.

Położyłam ją na podłodze przy łóżku, z uczuciem egzaltacji i żalu. Nie mogłam wiedzieć, że nazajutrz moje życie też się takie stanie. W niedziele sypialiśmy z Maio do późna. W tym roku miałam maturę, wychodziłam z domu tylko w soboty, on natomiast zaczął umawiać się co wieczór i wracał po północy. Ojciec, który martwił się wszystkim, wyglądał, jakby tego nie zauważał. Być może myślał, że to normalna kolej rzeczy w życiu chłopaka mieszkającego w małym mieście. Matka coś podejrzewała, ale nic nie mówiła. Jej myśli zajmował przede wszystkim nasz ojciec.
Z racji jego finansowych wzlotów i upadków postanowiła zachować posadę w aptece, znalezioną jeszcze w czasach studenckich, przed obroną dyplomu. Gdy podczas jednej z naszych podróży ktoś ją pytał, czym się zajmuje, odpowiadała, że jest sprzedawczynią.
– Francesco, mów, że jesteś farmaceutką! – próbował ośmielić ją ojciec.
– A jaka to różnica? – komentowała. – Sprzedaję cukierki, podpaski, plastry opatrunkowe. Jak dobrze pójdzie, czasem zmierzę komuś ciśnienie.
Ale nie mówiła tego oskarżycielskim tonem. Wybrała wielką aptekę, najważniejszą w mieście, by dzięki temu pracować tylko przez pół dnia: miała dwoje dzieci i męża, który był gorszy niż dziecko. Kochała go. W czasach mojej matki, gdy wychodziło się za mąż, nie spędzało się potem życia na roztrząsaniu, czy dokonało się słusznego wyboru.
Nie sądzę, by jej wybór był słuszny.
Ojciec był trudnym człowiekiem: był nadopiekuńczy, niezrównoważony. Nieprzewidywalny we wszystkim poza swoim pesymizmem. Teraz wiem, że miewał stany depresyjne, chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Był powolny, bierny i milczący zimą, euforyczny latem. Gasł w początkach listopada, by znów się rozpalić w maju. Jego ojciec zostawił mu w spadku posiadłość wiejską. Zarządzał nią fatalnie, choć spędzał wiele czasu w tym domu położonym przy wale nad Padem. Łowił ryby, chodził na spacery z psem, próbował uprawiać ziemię, choć i tak o wszystkim decydował zarządca.
Gdy był w dobrym humorze, mówił, że to uprawa konopi przyprawiła go o obłęd. Że w jego rodzinie rodzili się sami wariaci. Kiedy opowiedziałam o tym psycholog, do której mnie wysłali po zaginięciu Maio, próbowała mi wyjaśnić, że skłonność mojego brata do uzależnień była dziedziczna i wzięła się od mojego ojca.
Nikt nigdy mnie nie przekona, że jeśli tego czerwcowego wieczoru nie zaproponowałabym, żebyśmy spróbowali heroiny, to on i tak by po nią sięgnął.
Gdyby nie mój idiotyczny pomysł, mój brat nadal by żył i prawdopodobnie moi rodzice również. Ojciec zupełnie otumaniony, matka całkiem przybita, ale pewnie by żyli. Przenieśliby się na wieś, czasem byśmy ich odwiedzali. Jadalibyśmy obiady w słońcu i chodzili na spacery z psami po wale. W tym innym życiu Antonia miałaby dziadków i kuzynów.
Maio nigdy nie miałby odwagi zacząć ćpać, gdybym mu nie podsunęła tej myśli, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; to nie obsesja, to pewność. On o niczym nie decydował, słuchał mnie we wszystkim, ufał mi. Wszyscy mi ufali. Wszystko zniszczyłam i zasłużyłam sobie na każdą chwilę piekła, które potem przeżyłam.
Odwróciłam się do niej. Dotknęłam jej ręki, która głaskała mnie po policzku. Palcami rozpoznałam pierścionek, który nosiła nad obrączką, z małym szafirowym oczkiem otoczonym brylancikami – podarowałam go potem Antonii.
Chłód jej ręki i pierścionka wprawił mnie w niepokój. Zazwyczaj to ojciec nas budził. Coś się musiało stać.
– O co chodzi?
– Wczoraj wieczorem widziałaś się z Maio? Jeszcze nie wrócił, a jest już dziewiąta rano.
– Byłam u Laury Trentini, przecież wiesz, że przestał się z nami spotykać.
Każde z nas miało już wtedy swoje życie. Po niekończących się rytuałach kupna-sprzedaży Maio zazwyczaj lądował w obskurnym pubie o pretensjonalnej nazwie „Paul Verlaine”.
– Pewnie został u kogoś na noc – powiedziałam.
Już sobie to wyobrażałam. Naćpany jak świnia mógł zasnąć wszędzie: w jakimś samochodzie, w publicznej toalecie. Pewnie wróci do domu śmierdzący i cały rozedrgany, lub obojętny, zależnie od tego, ile wziął.
– Też tak myślę. Ale powiedziałam tacie, że nocował poza domem, żeby się nie martwił.
– To dlaczego mnie obudziłaś?
Nie zdarzało się co dzień, by matka robiła coś bez powodu, nie należała do ludzi impulsywnych.
– Właśnie usłyszałam coś w radiu. Dziś w nocy… – zaczęła.
Potem przerwała i wzięła mnie za rękę.
– No, powiedz.
Usiadłam na łóżku i zapaliłam nocną lampkę na komódce.
Mama włożyła na koszulę nocną biały wełniany sweterek z perłowymi guzikami. Zawsze była elegancka, nawet zaraz po wstaniu. Lubiłam ten sweterek: zrobiła go sama na szydełku. Było mi wstyd ze względu na ubrania rzucone na krzesło poprzedniego wieczoru – spodnie zdjęłam razem z majtkami, skarpetki leżały na podłodze, książka, którą czytałam, leżała przy łóżku – no i ten zaduch w pokoju. Chciałam otworzyć okno, zrobić porządek. Nie chciałam wiedzieć, co mówili w radiu.
– Dziś w nocy zmarło z przedawkowania dwóch chłopaków, znaleziono ich w samochodzie w Pontelagoscuro – powiedziała i ścisnęła mi dłoń.
Poczułam, jak coś wibruje mi w żołądku, wygrywając ciche, ponure dźwięki.
– Podali nazwiska?
– Renato Orsatti i Sandro Putinati, mieli po dwadzieścia lat. Znałaś ich?
– Pierwsze słyszę.
– Nie byli stąd, pochodzili z Massafiscaglia. Biedni chłopcy.
To, że pochodzili spoza Ferrary, dodało mi otuchy, nie mieli nic wspólnego z Maio.
Matka jednak dobrze skojarzyła. Dwóch zmarłych w wyniku przedawkowania znaczyło, że w sprzedaży była partia zbyt czystej heroiny. W kolejnych miesiącach, w czasie dochodzenia prowadzonego wśród znajomych Maio i miejscowych dilerów, wyszło na jaw, że wielu ćpunów odbyło niezłą podróż tej sobotniej nocy.
Wszyscy wrócili, oprócz Renata i Sandra. I oprócz Maio.
Tylko że Maio zniknął.

 
Wesprzyj nas