Gwiazda Ratnera, czwarta powieść Dona DeLillo, to zadziwiająca niebywałą erudycyjnością, niewolna od komizmu satyra na współczesną naukę i jej żargon, na graniczącą z szaleństwem pasję poszukiwania prawdy i ujmowania rzeczywistości w systemy i modele stworzone przez człowieka.


Gwiazda RatneraCzternastoletni Billy Twilling jest geniuszem matematycznym, specjalistą od „bezużytecznych” liczb zwanych „zorgami”, pierwszym laureatem Nagrody Nobla z matematyki, fenomenem, którego dorobek potrafi zrozumieć zaledwie garstka ludzi na świecie.

Jako wybitny naukowiec Billy trafia do tajemniczego instytutu badawczego w Connecticut, gdzie w odosobnieniu pracuje doborowe grono uczonych.

Przed nami paraduje galeria niezwykle barwnych postaci: archeolodzy, mitolodzy, alternatywni fizycy, językoznawcy, matematycy, uczeni pracujący na pograniczu różnych dyscyplin. Cel? Rozszyfrowanie komunikatu z kosmosu, z okolic odległej Gwiazdy Ratnera – tajemniczego sygnału, który dotarł na Ziemię w formie trzech serii impulsów przedzielonych pauzami, przypominających alfabet Morse’a.

Ale sygnał z przestrzeni kosmicznej to jedna zagadka. Drugą jest jego źródło – Gwiazda Ratnera to być może wielowymiarowa bezwymiarowość, dziura, nieuchwytność, ostateczna pustka, być może praprzyczyna wszechświata i najmroczniejsza prawda o rzeczywistości.

***

„Wszystkie książki DeLillo wyrażają niespokojne dążenie do bezpośredniej konfrontacji z Zeitgeist, który jest wszakże jak mgławica – dostrzegalny w swojej pełni jedynie z odległej perspektywy. W Americanach narrator przyznaje nam, że „jedną z moich wad jest skłonność do zadowolenia się neonem idei, bez sięgania w głąb niej”, a echa tych wątpliwości możemy odnaleźć również w „Gwieździe Ratnera”. Jednak blask tego zwodniczego neonu blednie na tle rozżarzonego czerwonego olbrzyma, którym jest ta książka.”
„New York Times”

Don DeLillo – urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne.
W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)
Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Gracze, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona.
DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, Nazwy). Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy’ego.
Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen czy David Foster Wallace) powołują się na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA – jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do śmierci Kennedy’ego.

Don DeLillo
Gwiazda Ratnera
Przekład: Robert Sudół
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 1 września 2016

Gwiazda Ratnera


1
SUBSTRAT

Mały Billy Twillig wszedł na pokład rejsowego sony 747 odlatującego do dalekiego kraju. Tyle wiadomo na pewno. Wsiadł do samolotu. Był to sony 747, samolot o takiej właśnie nazwie, i według rozkładu miał dotrzeć do celu dokładnie po tylu i tylu godzinach od startu. To poddaje się weryfikacji, obróbce za pomocą kamyków, obróbce rachunkowej (chaliks, calculus), rzeczywiste jak liczba jeden. Ale z przodu znajdował się senny widnokrąg, pulsujący w kurzu i spalinach, fikcja o granicach zakreślonych perspektywą jednostki, podobny do urojonych wartości (pierwiastek kwadratowy z minus jeden, na przykład) prowadzących do nowych wymiarów.
Samolot dotoczył się do odległego pasa startowego. Billy był przypięty do fotela od strony okna. Obok niego, w rozkładzie miejsc pięć-dwa-trzy-dwa-pięć, siedział mężczyzna czytający czasopismo o jachtach, po sąsiedzku mając jedną, dwie, trzy dziewczynki. W tej chwili Billy’emu nie chciało się badać dalszego otoczenia. Miał czternaście lat i był niższy od większości rówieśników. Z bliska zdawał się tchnąć nieludzkim skupieniem, ugruntowaną intensywnością, która przeciwważyła ogólne przygaszenie i brak zaangażowania w brązowych oczach. Z daleka sprawiał wrażenie nie do końca pogodzonego z obecną sytuacją, zgarbiony asekurancko w fotelu, ot, ktoś nowo przybyły do tej kapsuły wypełnionej techniką i zimnym światłem. Warkot zminiaturyzowanego układu napędowego się nasilał i wkrótce sony 747 znalazł się w powietrzu. Kąt wznoszenia był tak duży, że chłopiec się przestraszył, bo nigdy wcześniej nie leciał samolotem. Po przyłączeniu się Szwecji do wojny otrzymał Nagrodę Nobla w trakcie krótkiej ceremonii zorganizowanej na trawniku w Pennyfellow w stanie Connecticut, zawieziony tam i odwieziony przez ojca na tylnym siedzeniu małego forda.
Była to pierwsza Nagroda Nobla przyznana w dziedzinie matematyki. Dokonania, które doprowadziły do tego wyróżnienia, rozumiało tylko trzech, czterech ludzi, oczywiście sami matematycy, i to właśnie dzięki ich zakulisowej presji Komitet Noblowski, tradycyjnie na bakier z tą dyscypliną naukową, w końcu wskazał na Twilliga, z domu Terwilliger, Williama Denisa juniora, przedwcześnie dojrzałego pod każdym względem małolata wzrostu siedzącego psa.
Jego ojciec (odrobina retrospekcji) był inspektorem od trzeciej szyny w nowojorskim metrze. Kiedy chłopiec skończył siedem lat, starszy Terwilliger (zwany powszechnie Babe) zabrał go do metra dla upiornej frajdy — coś jak inicjacja w tebańskim stylu. W końcu było to miejsce, w którym Babe spędzał połowę swojego życia na jawie. Dlatego wydawało mu się całkiem naturalne, że ojciec powinien ukazać jedynakowi ideę, że istnienie zwykle żywi się od dołu, sięgając poziomu lęku, płaszczyzny obsesji, sfery nagiej świadomości. W głowie Babe’a zakiełkowała też myśl, że chłopiec okaże mu większy szacunek, kiedy zobaczy rejony, w których haruje jego ojciec, kiedy poczuje w nosie stęchliznę, a pod palcami stal. Przez chwilę jechali lokalną linią, stojąc na przedzie pierwszego wagonu, żeby widzieć wszystko z perspektywy maszynisty. Następnie wysiedli i peronem wyludnionej stacji na południowym Bronksie przeszli do małej narzędziowni, kilka schodków w dół i dalej korytarzem przez drzwi wprost na tory, skąd ruszyli w milczeniu do następnej stacji. Była niedziela, więc nic im nie groziło, bo szli torowiskiem dla pociągów ekspresowych, niejeżdżących w niedzielę tą trasą. Po sąsiednich szynach przemknął za to pociąg lokalny, strzelając leniwymi niebieskimi iskrami. Billy’emu wydawało się, że w tym deszczu żaru widzi szczura. Z przodu na szerokim zakręcie. Babe zrobił serię szalonych min dla tragikomicznego efektu — wywalony język, wytrzeszcz, boleśnie skręcony kark. Gdy znaleźli się dziesięć kroków od następnej stacji, z niesionego pęku kluczy wybrał jeden i otworzył małe drzwi w poczerniałej ścianie, wprowadził syna do kolejnej narzędziowni i dalej na peron.
I na tym koniec albo prawie koniec. Spacer po odcinku ciemnego toru. W drodze do domu siedzieli w przedostatnim wagonie. Mechanizm zabezpieczający nie przerwał w porę obwodu, wskutek czego ich pociąg, hamując zbyt późno, wjechał w tył stojącego składu roboczego. Billy wylądował na podłodze. Z przodu oszołomiony metal, pogięta rama dla sylwetek krzyżujących się w gęstym dymie. Nastąpiła chwila nieziemskiego spokoju. W tej przerwie, tuż przed wybuchem płaczu, Billy uświadomił sobie, że istnieje przynajmniej jedna liczba pierwsza między każdą liczbą a jej podwojeniem.
Nadeszła stewardesa pchająca elektryczny wózek z jedzeniem. Billy wolał patrzeć przez okno, niż jeść. Nie było nic do oglądania poza wyblakłą przestrzenią, ale świadomość otoczenia gdzieś poza tym hermetycznie zamkniętym walcem, odległy szum biosfery, sprawiała, że czuł się mniej ograniczony. Starał się myśleć o czasie w kategoriach sumeryjskiego gesz, w nadziei, że wtedy w jego odczuciu podróż będzie trwała cztery razy krócej niż w rzeczywistości. Stosowany system klinowy. Sześćdziesiąt do potęgi. Klin pionowy jako sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt min na jeden talent. Bogowie liczeni od jednego do sześćdziesięciu. Czytał ostatnio (pośpieszny, wyrobiony charakter pisma), że system sześćdziesiętny ma mniej więcej cztery tysiące lat i wciąż daleki jest od wymarcia. Ci Mezopotamczycy mieli głowę na karku. Naturalny dryg do algebry. Świdroocy mężczyźni w zigguratach przewidujący zaćmienie.
Przecisnął się obok mężczyzny i jego klanu dziewczynek i ruszył na tył do toalety. Jedenaście, wszystkie zajęte. Gdy czekał w przejściu między drzwiami, podszedł do niego wysoki rumiany mężczyzna bliski palpitacji serca z powodu tej niezłomnej serdeczności, którą u pewnych ludzi nieuchronnie wyzwala podróżowanie.
— Moje usta mówią cześć.
— Cześć.
— Nazywam się Eberhard Fearing. Czy nie widziałem cię przypadkiem w mediach?
— Wystąpiłem kilka razy w telewizji.
— No właśnie, byłem pod wielkim wrażeniem. O ile pamiętam, wykazałeś się absolutnym mistrzostwem. Powiedzieć „błyskotliwością” to o wiele za mało. Spodobało mi się zwłaszcza twoje fachowe słownictwo. Matematycy to dziwny gatunek ludzi. Wiem o tym, bo zatrudniam ich w swojej branży. Planowanie i procedury. Powiedzże choć słowo.
— Nie jestem błyskotliwy.
— Zapewniam cię, że podziwiam intelekt taki jak twój. Twardy, zimny, przenikliwy, proszę pana. Dokąd lecisz?
— Nie wolno mi mówić.
— Prosto do końca czy wysiadka po drodze?
— Bez komentarza.
— A gdzie duch przygody?
— Lecę pierwszy raz.
— Nerwówka, co? To pogadajmy o matematyce. Poważnie mówię, co ty na to?
— Może potem, teraz nie.
— W żadnej branży nie ma miejsca na kunktatorstwo, ale w twojej to już szczególnie. Talent może zniknąć bez śladu. Człowiekowi stuknie szesnaście lat i koniec. A wtedy zostaje tylko perspektywa normalnego życia. Chyba powinieneś się uśmiechnąć, co?
— Dlaczego?
— Jesteśmy parą nieznajomych w samolocie — powiedział Fearing. — Gadamy sobie sympatycznie na różne tematy. Wypada się uśmiechać, nie sądzisz? Na tym polega podróżowanie. Powinniśmy dać upust skumulowanej w nas życzliwości.
Otworzyły się drzwi i z toalety wykuśtykała starsza kobieta ze śliwkową naroślą za lewym uchem. Billy zawahał się przed wejściem z obawy, że kobieta zostawiła po sobie jakieś nienazwane horrendum, efekt działania nieokiełznanego gruczołu. Gównoszczochy starych ludzi. W tym przypadku siedlisko chorób. Odbarwione aż nie do poznania. Zapewne niespłukane. Wszedł wreszcie do środka, zdeterminowany, żeby uciec przed Eberhardem Fearingiem, i zamknął się na zasuwkę w przedziale ze stali nierdzewnej, zauważając w lustrze, że w ogóle nie przypomina siebie, elegancik w sportowej marynarce i pod krawatem, ale bardzo blady i zmęczony, jakby to sfabrykowane powietrze szkodziło jego ciału, wysysając żywotne substancje, a na ich miejsce podsuwając niecne rozpuszczalniki produkowane w New Jersey.
Dokoła na różnej wysokości znajdowały się otwory, wloty, dysze i podwieszane pojemniki; z jednego z nich dochodził naoliwiony szum sugerujący skomplikowaną cyrkulację i oszczędną czystość, a ten endemiczny odgłos był tylko częścią bardziej przenikającej wibracji, odległego pulsującego tętna samolotu.
Kunktatorstwo.
W tym słowie pobrzmiewała groźba. Wydawało się nie tyle obcym słowem, co pozaziemską jednostką leksykalną lub rozedrganym zakłóceniem po drugiej stronie granicy życia doczesnego. Niektóre słowa przerażały go podtekstem skumulowanego zagrożenia. „Podagra”. „Ohm”. „Zgaga”. „Oda”. Organiczny dźwięk, mający niewiele wspólnego z ludzką mową, jakimkolwiek sensem czy uporządkowanymi sylwetkami liter alfabetu. Inne słowa działały kojąco. Długo po tym, gdy zaznajomił się z krzywymi siódmego stopnia, natrafił w leksykonie na definicję słowa „cosinus”, odkrywając w niej piękno nie mniej formalne niż to znajdowane w fałdach wykresów równań (choć była podstawa do zakwestionowania absolutnej poprawności tej definicji):

Odcięta punktu końcowego łuku okręgu jednostkowego o środku w początku prostokątnego układu współrzędnych, gdy długość łuku równa jest x i mierzona przeciwnie do ruchu wskazówek zegara z punktu (1, 0), a x ma wartość dodatnią, lub mierzona zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a x ma wartość ujemną.

Rozsunął rozporek, ugiął kolana, żeby dojść do ładu ze skotłowaną bielizną, i wyjął dzyndzla (tego słowa go nauczono) ze spodni. Słowa i liczby. Pisanie i liczenie. Domy tabliczek między dwiema rzekami. Dabszar niszed. Skryba rachmistrz. Jak to szło? Aš min eš limmu ia aš imin ussu ilimmu u. Zawsze jeszcze jedna liczba, indywidualna i wyrazista, umiejscowiona, absolutnie pełna. Puknął w dzyndzel od spodu, żeby pobudzić ten worek błoniasty, który zawiera mocz. Najstarsze znane liczebniki. Co przeczytał w rękopisie? Przedklinowe. Znaki wykonane ostrym rylcem na glinianych tabliczkach. Liczba jako prymitywna intuicja. Liczba samorodna. Liczba powstająca w umyśle dziecka spontanicznie i pozawerbalnie. Liczby całkowite postrzegane jako źródło wszelkich starożytnych idei matematycznych. Jak to było? „To, że te idee bezwzględnie przetrwały kulturę, która je zrodziła, i język, w którym były wyrażane, może nas skłaniać do pewnych domysłów na temat człowieka prehistorycznego i jego matematyki. Co poprzedzało podstawę sześćdziesięciu? Zapiski kalendarzowe na narzędziach z kości? Palce u nóg i rąk? A może coś tak doniosłego, że współczesny umysł nie potrafi sobie tego wyobrazić? Choć porządne prace wykopaliskowe dopiero się rozpoczynają, pora przygotować się na zdumiewające przewartościowania”. Dodatnie zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ujemne przeciwnie do ruchu wskazówek zegara.
W końcu zdołał wytoczyć kilka wątłych kropel moczu do czegoś przypominającego zbiornik bez dna. Następnie umył ręce i się uczesał, używając grzebienia z rzadko rozstawionymi zębami w przekonaniu, że szersze bruzdy we włosach dodają mu lat. Odlepił plaster ze skaleczenia na kciuku i przez krótki moment ssał świeżą ranę, po czym spłukał plaster do antyseptycznej studni, wyobrażając sobie przez chwilę, że identyczny kawałek włókniny wypływa na powierzchnię wody wypełniającej umywalkę ze stali nierdzewnej w toalecie samolotu rejsowego ponad punktem antypodalnym. Sprawdził dwa razy rozporek. Na użytek lustra przywołał na twarz stereotypowy uśmiech orientalny, w zasadzie antyuśmiech, którego nauczył się ze starych filmów w telewizji. Dorzucił do tego kilka oficjalnych skinięć głową i wysunął się ze srebrnej klatki.
Po powrocie na miejsce zrolował starannie koniec krawata aż po węzeł, a potem puścił go i patrzył, jak opada. Powtarzał to raz za razem, używając obu dłoni, uważnie synchronizując moment puszczenia, prawa i lewa ręka cofnięte w tym samym ułamku sekundy. Po długim czasie samolot wylądował, żeby zatankować. Gdy znów znaleźli się w powietrzu, Billy prześlizgnął się bokiem w głąb przejścia, aż za toalety, do ogrodu skalnego. Roiło się tam od ludzi. Usiadł na małej huśtawce, starając się nie przyglądać kobietom pokładającym się w rozstawionych wokół dziwnych deltoidowych fotelach, panie w pozach odpowiednich do wytwornych rozmów, i zastanawiał się, co takiego jest w podróżowaniu na dużej wysokości, że wyglądają tajemniczo i zarazem przystępnie, dwuetapowa kontemplacja, kolana wysoko, ściągnięte, ciała rozparte i odsunięte od promiennych nóg. Wszędzie dokoła ludzie zmumifikowani w postawach serdeczności. Pili i gestykulowali, wypełniając sobą ścieżki w skalnym ogrodzie. Czasem z jakiejś twarzy wyzierała niepohamowana inteligencja i wtedy w obrębie tego większego zestawu rysów uobecniało się drugie, jakby skurczone oblicze, rozpłomienione objawieniem. Wewnętrzne poziomy. Podzbiory. Podskórne warstwy.
Nieopodal siedziała w fotelu kobieta po pięćdziesiątce, drobna, z wytrzeszczem oczu. W jaskrawej sukience, z grzywką przyciętą równo na wysokości brwi. Jak na swój wiek była n a j s ł o d s z ą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Zerknąwszy na folder turystyczny, który czytała, dostrzegł duży napis na okładce:

ANTYCZNE ZABYTKI / WSPÓŁCZESNE ZBYTKI
STO LAT NOWYCH ZNAJOMOŚCI
W CIĄGU DWUNASTU SZALONYCH DNI
I JEDNEJ NIEBEZPIECZNIE ZMYSŁOWEJ NOCY

Podniosła wzrok, uśmiechnęła się i wskazała kraciastą torebkę, która stała oklapnięta między jej nogami. Próbował pokazać minę sugerującą, że błędnie zinterpretował jej gest jako zwykłe powitanie niewymagające dalszej komunikacji.
— Basenji.
— Proszę mi przetłumaczyć.
— Przemyciłam go w torbie do samolotu. Taki grzeczny szczeniaczek. Na pewno chciałby się z tobą przywitać. „Cześć, koleżko, dokąd prujesz?”.
— Nie udzielam odpowiedzi.
— Jesteś Amerazjata?
— A kto to?
— Tak nazwali dzieci wojny. Tata amerykański żołnierz, mama miejscowa. Sprzedawane w Bangkoku za pięćset dolarów. „To nie żadne fiu-bździu, bracie!”. Wiek masz w sam raz na Amerazjatę. Jestem pani Rogerowa Laporte. „Cześć, nazywam się Barnaby Laporte. A gdzie chodzisz do budy, kumplu?”.
Każdego jego słowa słuchała z żarliwą uległością człowieka poddającego się poważnej operacji chirurgicznej. Kiedy skończył mówić o Centrum, nachyliła się do torby i ją poklepała. Pani Laporte, oprócz tego, że była słodką kobietą, roztaczała wokół siebie aurę życzliwości. Aż dziw, jak często ludzie wyglądający na życzliwych okazują się szaleni. Zaczął na serio dociekać, czy sprawy przybrały tak fatalny obrót, że tylko szaleńców stać na akty zwykłej życzliwości, że szaleni i życzliwi to ten sam gatunek ludzi. Gdy mówiła w imieniu psa, wciągała szyję i piszczała. To było w niej najsłodsze.
— Chyba musi ci się bardzo przykrzyć — powiedziała. — Tak przez cały czas z dorosłymi, robiąc te wszystkie badania za zamkniętymi drzwiami, bez słońca i ruchu, których potrzebuje ciało w twoim wieku.
Pan Laporte chodził do szkoły wieczorowej. Od pewnego czasu nie obcinał paznokci u nóg, co sobie nagle uświadomił, bo poruszył palcami prawej stopy, a wtedy jeden wyjątkowo długi paznokieć zahaczył o akrylową skarpetkę marki Orlon. Poświęcił chwilę na zahaczanie i skrobanie paznokciem o tkaninę, co powodowało cichy szmer. Miał ochotę usiąść gdzie indziej, ale był pewien, że pani Laporte powiedziałaby coś, gdyby wstał. Jakiś mężczyzna wypadł z hamaka i rozbił szklankę koktajlową o kamienie ogrodu. Skoro pies wabi się Barnaby, to czy swoje dzieci nazwała Fido i Nero? Mrugnęła wielkimi oczami dwa razy, a potem objęła się ramionami i wzruszyła nimi, posyłając mu uśmiech — seria zachowań, które skwapliwie zinterpretował jako ożywienie dla samego ożywienia. To oczywiście rodziło problem właściwej reakcji.
— A więc tam jest pies, którego przemyciła pani do samolotu — powiedział. — A co będzie, jak zacznie szczekać?
— To basenji.
Znalazł ciemny salon i wszedł do środka. Dwaj mężczyźni przy stoliku grali w egipską grę planszową. Kwadraty równej wielkości. Nakładane kary. Elementy przypadkowości. Billy rozpoznał grę: w Centrum widział, jak grali w nią jego koledzy. Dużo figur o geometrycznych kształtach. Jedna w kształcie ptaka. Pomyślał o „zwierzętach-liczbach” z tamtej epoki — zwierzętach używanych jako symbole pewnych wartości liczbowych. Ropucha oznaczała sto tysięcy z powodu ogromnych kolonii zamieszkujących bagna, kiedy Nil cofał się po okresie wylewania wód. Mężczyźni zwani rozciągaczami lin dokonywali pomiarów niepodzielonej ziemi, używając węzłów do wytyczania równych parcel. Podatki i geometria. W półmroku stopniowo zmaterializował się Eberhard Fearing.
— Miło cię znowu widzieć.
— No tak.
— Bezapelacyjnie.
— To dobrze.
Wiedział co nieco o podręcznikach do matematyki w tamtym okresie. Problem siedmiu ludzi, z których każdy ma siedem kotów, a każdy kot pożera siedem myszy, a każda mysz podgryza siedem kłosów jęczmienia, a z każdego kłosa wyrosłoby siedem miar zboża. Nogi idące w lewo na zwoju papirusu oznaczały znak plus.
— Jak było w łazience? — spytał Fearing.
— Podobało mi się.
— Moja była pierwsza klasa.

 
Wesprzyj nas