“Przepisy na miłość i zbrodnię” to niezwykła powieść, w której Sally Andrew umiejętnie połączyła wątek detektywistyczny z historią o miłości, przyjaźni i prawdzie, a wszystko to w egzotycznym klimacie Południowej Afryki.


Przepisy na miłość i zbrodnię recenzjaTajemnicza zbrodnia i kameralne grono podejrzanych to dobrze znany wyróżnik prozy Agathy Christie, a zarazem recepta na inteligentny kryminał, zmuszający do myślenia. Taką intelektualną łamigłówkę zaserwowała czytelnikom Sally Andrew. Zaserwowała, to ważne słowo, ponieważ na równi z pogmatwaną intrygą roztacza się na kartach „Przepisów na miłość i zbrodnię” panorama smakołyków wywodzących się z południowoafrykańskiej kuchni. Sally Andrew lubi bowiem i gotować i opowiadać historie. Jej pierwsza powieść to wynik obu tych pasji.

Maria mieszka w spokojnej miejscowości w kotlinie Karru Małego w Afryce Południowej. Uwielbia gotować, udziela porad kulinarnych w lokalnej gazecie. Po przekształceniu rubryki w kącik porad miłosnych i życiowych Maria otrzymuje sporo listów od czytelników. Jeden z nich stanie się zalążkiem kilku rodzinnych tragedii i prywatnego śledztwa, które Maria przeprowadzi wraz z redakcyjną koleżanką. W jego trakcie obie znajdą się wielokrotnie w opałach a sytuację będą musieli ratować dwaj niezwykle mili policjanci.

„Przepisy na miłość i zbrodnię” to książka, w której groza przeplata się z humorem, a dynamiczna akcja z kojącymi opisami egzotycznych miejsc i specjałów. Wymyka się prostym definicjom, jej gatunkowe przyporządkowanie byłoby raczej karkołomnym wyczynem. Sporo tutaj obserwacji obyczajowych, obrazów postkolonialnej Afryki, przygód i dobrej kuchni. Nie brzmi to na strawne zestawienie, a jednak smakuje zaskakująco dobrze.

Sporo tutaj obserwacji obyczajowych, obrazów postkolonialnej Afryki, przygód i dobrej kuchni.

Sally Andrew sugestywnie opisuje emocje i aromaty, buduje napięcie nie tylko w obszarze śledztwa prowadzonego przez główną bohaterkę, ale nawet w zakresie podejmowanych przez nią czynności kuchennych (sic!). Wzorce w konstruowaniu fabuły wyraźnie zaczerpnęła z klasycznej powieści detektywistycznej w rezultacie czego czytając „Przepisy…” czytelnik ulega zarówno wrażeniu zetknięcia z czymś co dobrze zna, jak i z czymś bardzo świeżym i oryginalnym.

Maria i Jessie szukając mordercy przemieszczają się po bezdrożach małego afrykańskiego miasteczka, stykają się z przemocą w rodzinie, odkrywają tajemnice osobliwych mieszkańców i oczywiście usiłują wydobyć prawdę na światło dzienne. Ich perypetie zlewają się w ciepłą historię o tym, co w życiu jest najważniejsze. Robert Wiśniewski

Sally Andrew, Przepisy na miłość i zbrodnię, Przekład: Adriana Sokołowska-Ostapko, Wydawnictwo Otwarte, Premiera: 18 lipca 2016

kup książkę

Przepisy na miłość i zbrodnię

Sally Andrew
Przepisy na miłość i zbrodnię
Przekład: Adriana Sokołowska-Ostapko
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 18 lipca 2016

* Wyjaśnienia obcych terminów oraz słów w języku afrikaans znajdują się w stworzonym przez tłumaczkę słowniczku na końcu książki (przyp. red.).

Rozdział 1

Prawda, że życie bywa zabawne? Wiecie, mam na myśli to, jak czasami zdarzenia wypływają jedno z drugiego i wychodzi coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy.
Tamtego niedzielnego poranka stałam w kuchni i mieszałam w żeliwnym garnku dżem morelowy. Był to kolejny letni bezdeszczowy dzień w kotlinie Karru Małego* i cieszyły mnie delikatne podmuchy wiatru wpadające przez okno.
– Pachniesz cudownie – skomplementowałam swój appelkoos konfyt.
Kiedy mówię „dżem morelowy”, brzmi to tak, jakbym opowiadała o słoiku kupionym w sklepie, ale kiedy powiem „konfyt”, od razu wiadomo, że mówię o domowych przetworach. Moja matka była Afrykanerką, ojciec Anglikiem, a języki, którymi mówili, zmieszały się we mnie. Smaki nazywam w afrikaans, kłócę się po angielsku, ale kiedy przeklinam, przerzucam się z powrotem na afrykanerski.
Dżem właśnie dochodził, gęstniał i stawał się klarowny, gdy usłyszałam samochód. Wrzuciłam do garnka kilka ziaren z pestek moreli i laseczkę cynamonu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że samochód przywozi pierwszy ze składników przepisu na miłość i zbrodnię.
Ale być może życie przypomina rzekę, której nurtu nie można zatrzymać i która wije się, prowadząc od śmierci do miłości. Raz jedno, raz drugie, i tak na przemian. Jednak mimo że życie jest jak rzeka, wielu ludzi potrafi żyć, nigdy nie zanurzając się w wodzie. Myślałam, że taką właśnie osobą jestem ja.
Karru jest jednym z najspokojniejszych i najcichszych miejsc w Afryce Południowej i warkot silnika słychać tu z daleka. Wyłączyłam gaz i przykryłam garnek pokrywką. Zdążyłam jeszcze umyć ręce, zdjąć niebieski fartuch, poprawić włosy przed lusterkiem i nastawić czajnik.
Dopiero wtedy dobiegł mnie pisk hamulców i odgłos zderzenia. Domyśliłam się, że to Hattie. Jest beznadziejnym kierowcą. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam białą toyotę etios przytuloną do drzewa eukaliptusowego rosnącego przy podjeździe. Ucieszyłam się, że nie trafiła w mojego ukochanego nissana. Uwielbiam ten mały błękitny bakkie z paką nakrytą białą brezentową płachtą.
Wyjęłam z lodówki melktert. Harriet Christie jest moją przyjaciółką i redaktorką „Gazety Karru Małego”, w której prowadzę rubrykę kulinarną. Nie jestem dziennikarką – jestem zwykłą tannie, która lubi gotować, a czasem również coś napisać. Mój ojciec był dziennikarzem, mama zaś wyśmienitą kucharką. Nie mieli z sobą wiele wspólnego i czasem myślę, że w pewien sposób połączyłam ich swoją rubryką kulinarną.
Hattie miała na sobie niedzielne ubranie – różowawą spódnicę i żakiet oraz kremowe szpilki, w których dość chwiejnym krokiem przemierzała podjazd wysypany drobnymi kamykami, ale kiedy dotarła do brukowanego chodnika, od razu pewniej stanęła na nogach. Nadal jest mi trochę wstyd, kiedy widzę ludzi wracających z kościoła, ponieważ nie byłam na nabożeństwie od czasu, gdy umarł mój mąż Fanie. Przez wiele lat grzecznie siadałam na drewnianej ławce obok niego, słuchałam gadającego w kółko o tym samym pastora, a potem wracałam do domu i Fanie znów mnie bił, zniechęcając w ten sposób do Kościoła. Częste lanie sprawiło, że właściwie przestałam wierzyć w cokolwiek. Bóg, religia, miłość – wszystko ze mnie uleciało po latach spędzonych z Faniem. Od tamtej pory zostawiam okna otwarte, na wypadek gdyby któraś z tych rzeczy chciała znów do mnie przylecieć, ale nic takiego jeszcze się nie zdarzyło.

Przed drzwiami stała więc Hattie. Nie musiała pukać, ponieważ zawsze są otwarte. Uwielbiam świeże powietrze, zapach suchej ziemi porośniętej dzikimi krzewami i gdakanie kur grzebiących w pryzmie kompostowej.
– Wejdź, wejdź, skat! – zachęciłam przyjaciółkę.
Wiele Afrykanerek przestało się ze mną przyjaźnić, gdy odeszłam od Holenderskiego Kościoła Reformowanego, ale Hattie jest Angielką i chodzi do Świętego Łukasza. W Ladismith mamy ponad czterdzieści wspólnot religijnych. U Świętego Łukasza koloredzi i biali modlą się radośnie obok siebie. Obydwie jesteśmy po pięćdziesiątce, lecz poza tym różni nas prawie wszystko. Hattie jest wysoką i chudą blondynką, starannie uczesaną i używającą wytwornej odmiany angielskiego. Ja jestem niska i puszysta (odrobinę zbyt puszysta w pewnych miejscach), mam brązowe loki i między angielskie słowa niedbale wplatam afrykanerskie wyrażenia. Oczy Hattie są błękitne jak woda w basenie, moje zaś zielone niczym sadzawki, i podczas gdy ona najchętniej wkłada błyszczące szpilki, ja najlepiej czuję się w roboczych trzewikach z miękkiej skóry, na które tutaj mówimy veldskoene. Hattie nie przywiązuje zbyt dużej wagi do jedzenia (chociaż przepada za moją tartą mleczną), tymczasem dla mnie gotowanie i jedzenie to dwa główne powody, dla których warto żyć. Mama przekazała mi miłość do gotowania, ale dopiero gdy się zorientowałam, jak bardzo nieodpowiednim towarzystwem jest dla mnie mój mąż, odkryłam, że wyjątkowo dobrze mi w towarzystwie jedzenia. Niektórzy pewnie pomyślą, że jedzenie jest dla mnie zbyt ważne, ale niech sobie myślą, co chcą. Bez jedzenia byłabym bardzo samotna. Prawdę mówiąc, bez jedzenia bym umarła. Towarzystwo Hattie również dobrze mi robi i zawsze się cieszymy, gdy się spotykamy. Wiecie, jak to jest – przy niektórych ludziach po prostu można być sobą.
– Dzień dobry, tannie Mario – przywitała mnie.
Podoba mi się, że mówi do mnie „tannie”, ciociu (mimo że robi to na swój angielski sposób i skraca końcówkę do wytwornego „i”, chociaż tak naprawdę powinno to być rozwlekłe „ej”). Pochyliła się, żeby pocałować mnie w policzek, ale nie trafiła i cmoknęła suche letnie powietrze.
– Kawy? – zaproponowałam, po czym zerknęłam na zegar. Anglicy nie lubią pić kawy po jedenastej rano. – Herbaty?
– Och, wspaniale! – odparła Hattie i z gracją klasnęła w dłonie niczym brytyjska królowa.
Jednak ona sama wcale nie wyglądała wspaniale. Czoło miała pochmurne, a twarz zmiętą jak liście drzewa gwarrie.
– Wszystko w porządku, skat? – spytałam, przygotowując tacę do podawania herbaty. Wcześniej, gdy Hattie klasnęła, zauważyłam, że trzyma w ręku białą kopertę, którą teraz wsunęła do kieszeni różowego żakietu. – Wyglądasz, jakby cię coś trapiło.
– Jak ja kocham twój dom – oznajmiła, gładząc drewniany blat kuchennego stołu. – Te proste meble i grube ceglane ściany. Są takie… autentyczne. Zupełnie jak ty.
– To stary, porządny wiejski dom – odpowiedziałam. – O co chodzi, Hats?
Wciągnęła policzki, jakby chciała zatrzymać słowa, które cisnęły się jej na usta.
– Usiądźmy na werandzie – zaproponowałam, wynosząc tacę na zewnątrz.
Z werandy roztacza się widok na cały ogród. Widać z niej trawnik, grządki oraz drzewka, ozdobne i owocowe. Za niskim drewnianym ogrodzeniem rozciąga się sawanna, porośnięta krzakami, akacjami i starymi powykręcanymi gwarrie. Najbliższy dom jest kilka kilometrów dalej, ukryty za wzgórzem, ale drzewa są dobrymi sąsiadami. Hattie usiadła i wygładziła spódnicę. Próbowałam zajrzeć jej w oczy, lecz ona wodziła rozbieganym spojrzeniem po ogrodzie, jakby podążała wzrokiem za ruchliwym ptaszkiem. Jedna z moich brązowych kur wyszła spod krzewu geranium, pod którym zaszyła się wcześniej, aby odpocząć, i ruszyła w stronę kurzego bufetu na pryzmie kompostowej. Jednak to nie ją obserwowała Hattie. Spoglądała to na drzewo cytrynowe, to na grządki, to znów na kępę pstrolistki, na drzewko tangerynki, po czym znowu zerkała na cytryny. Wokoło rozlegał się świergot różnych ptaków, ale tam, gdzie patrzyła Hattie, nie dojrzałam żadnego.
– Zobaczyłaś coś w zaroślach na sawannie? – spytałam.
– Wielkie nieba, ale dziś upał – westchnęła.
Wyjęła z kieszeni kopertę i zaczęła się nią wachlować.
– Proszę, spróbuj mojej tarty mlecznej.
Ukroiłam dla każdej z nas po kawałku i położyłam na talerzykach.
– Musi w końcu lunąć – ciągnęła Hattie.
Dalej śledziła wzrokiem niewidzialnego ptaka, który teraz zdawał się skakać po stole. Podsunęłam jej talerzyk.
– Twoja ulubiona – zachęciłam.
Wiedziałam, że Hattie przyszła porozmawiać ze mną o czymś więcej niż o pogodzie. Policzki miała zarumienione, jakby trzymała w ustach coś gorącego, ale mocno zaciśnięte kąciki warg świadczyły o tym, że nie jest jeszcze gotowa tego z siebie wyrzucić. Hattie nie była z tych, których trzeba ciągnąć za język, więc nie ponaglałam jej i cierpliwie czekałam. Nalałam herbaty, po czym przeniosłam spojrzenie na wysuszoną sawannę. Nie padało od bardzo dawna. Niskie pagórki urozmaicające krajobraz Karru Małego wznosiły się i opadały na kształt morskich fal. Ciągnęły się po sam horyzont niczym nieruchome kamienne morze. Podniosłam talerzyk z ciastem i skosztowałam. Tarta była pyszna. Wanilia, mleko i cynamon to idealne połączenie – ten smak zawsze poprawia samopoczucie. Konsystencja również była doskonała: nadzienie jednolite i lekkie, spód cienki i kruchy.
Hattie zerknęła do filiżanki, jak gdyby jej zmyślony ptak właśnie tam wskoczył. Prawdziwego ptaka dostrzegłam w cieniu drzewa gwarrie, ale był za daleko, żebym mogła rozpoznać gatunek. Uwielbiam te stare drzewa. Niektóre z nich mają tysiące lat. Wszystkie są guzowate, jak gdyby miały łokcie i kolana, a ich liście są ciemnozielone i poskręcane.
Hattie wyprostowała się i upiła łyk herbaty. Westchnęła. Właśnie od tego jest weranda. Żeby pić na niej herbatę, wzdychać i patrzeć na sawannę. Jednak Hattie nadal wpatrywała się w zawartość swojej filiżanki.
– Pyszna – powiedziałam, dojadając ostatnie okruszki tarty.
Prawdziwy ptak, którego wypatrzyłam, podfrunął bliżej i przysiadł w gałęziach akacji. To była dzierzba. Na polowaniu. Hattie nawet nie tknęła swojego kawałka, ale nie mogłam już dłużej usiedzieć.
– O co chodzi, Hattie, skat?
Przyjaciółka przełknęła ślinę, po czym położyła kopertę na stole.
– O rety, Mario – powiedziała. – To nie są dobre wiadomości.
Poczułam, jak herbata i melktert przewracają mi się w żołądku.

Rozdział 2

Cóż, nie należę do tych, którym spieszno usłyszeć złe wiadomości, dolałam więc sobie herbaty i ukroiłam kolejny kawałek tarty. Hattie nadal sączyła pierwszą filiżankę i wyglądała na zgnębioną. Koperta pełna złych wiadomości leżała spokojnie przed nami.
– To z centrali – oznajmiła przyjaciółka, masując palcami gardło. Może ślina, którą wcześniej przełknęła, utknęła w połowie drogi.
Hattie nieczęsto dostawała listy z centrali, kiedy jednak już coś przychodziło, zawsze były to polecenia służbowe. Gazety regionalne należały do jednego konsorcjum czy jak mu tam. Gazety były niezależne i większość zysków czerpały z reklam, lecz mimo to musiały się stosować do zaleceń centrali. Dzierzba poderwała się z gałęzi akacji i zanurkowała między trawy.
– Mario, oni twierdzą, że koniecznie musimy mieć dział z poradami – powiedziała Hattie.
Zmarszczyłam brwi. I o to tyle hałasu?
– Coś w rodzaju „napisz do przyjaciółki” – ciągnęła. – Rady na temat miłości i tym podobne. Według nich dzięki temu wzrasta sprzedaż.
– Tak. Całkiem możliwe – przytaknęłam.
Wciąż czekałam, kiedy w końcu mi oznajmi zapowiedzianą złą wiadomość.
– A my po prostu nie mamy na to miejsca. Ani pieniędzy, żeby dodać stronę tylko dla tej jednej rubryki. – Uniosła dłonie i złożyła je płasko jak kartki książki.
Wiedziałam, o co chodzi. Cztery strony drukowano na jednym dużym arkuszu papieru, który następnie składano na pół.
– Próbowałam zmienić układ graficzny. Zastanawiałam się, co można by pominąć, ale nie ma nic takiego. Absolutnie nic.
Poruszyłam się na krześle. Dzierzba wróciła na gałąź ze zdobyczą.
– Zadzwoniłam do nich w piątek – relacjonowała Hattie. – I powiedziałam im: „Przykro mi, ale nie możemy tego zrobić, nie w tym momencie”. – Słowa nie chciały jej przejść przez gardło, jakby ktoś zacisnął je jak plastikową rurkę. – Odpowiedzieli, że możemy zrezygnować z rubryki kulinarnej.
Jej głos wydawał się dobiegać z oddali. Przyglądałam się dzierzbie – w dziobie trzymała jaszczurkę, którą szybkim ruchem nadziała na duży biały kolec.
Tannie Mario.
Ciekawe, czy jaszczurka nadal żyje, zastanawiałam się.
– Przekonywałam, mówiłam, jak bardzo czytelnicy kochają twoją rubrykę. Ale oni w kółko powtarzali, że jest to nieodwołalna decyzja.
Czy ptaszek oprawca zostawi mięso, aby się ususzyło, i zrobi z niego biltong?
Tannie Mario.
Spojrzałam na nią. Minę miała tak zbolałą, jak gdyby to jej życie legło w gruzach, a nie moje. Bo przecież rubryka z przepisami naprawdę była moim życiem. Nie chodziło tylko o pieniądze. Owszem, potrzebowałam dodatkowych środków na utrzymanie – renta po mężu nie była wysoka. Jednak dzięki pisaniu do gazety mogłam dzielić się ze światem tym, co dla mnie najważniejsze: gotowaniem. Zaschło mi w gardle. Łyknęłam herbaty.
– Pomyślałam jednak – ciągnęła Hattie – że to ty mogłabyś poprowadzić dział z poradami. Udzielać rad na temat miłości i tak dalej.
Prychnęłam. Nie wyszło to zbyt elegancko.
– Nie znam się na miłości – powiedziałam.
Właśnie wtedy jedna z moich kokoszek, ta z kołnierzem z czarnych piór wokół brązowej szyi, przeszła przez trawnik, dziobiąc po drodze ziemię, i poczułam, że na swój sposób ją kocham. Kochałam smak swego melktertu, zapach piekących się herbatników i szum długo wyczekiwanego deszczu. Poza tym miłością doprawiałam każdą potrawę. Jednak rubryka z poradami miała niewiele wspólnego z mleczną tartą czy uczuciem, jakim darzyłam swoje kury.
– Przynajmniej nie na tego rodzaju miłości, o jaką by chodziło – dodałam. – Nie lubię też udzielać rad. Powinnaś raczej zwrócić się do tannie Gouws ze sklepu żelaznego. Ona zawsze ma radę dla każdego.
– To właśnie jedna z twoich najwspanialszych cech, Mario: nigdy nie udzielasz rad nieproszona. Potrafisz za to słuchać. To do ciebie przychodzimy, kiedy trzeba omówić jakąś ważną sprawę. Pamiętasz, jak pomogłaś Jessie, gdy nie umiała zdecydować, czy wyjechać do pracy do Kapsztadu?
– Pamiętam, że dałam jej koeksisters…
– Wysłuchałaś jej i doskonale jej poradziłaś. Dzięki tobie wciąż jest z nami.
Pokręciłam głową.
– Jeżeli już, to zasługa koeksisters, nie moja.
– Mam jeszcze jeden pomysł – oznajmiła przyjaciółka. – Może napisałabyś książkę? „Przepisy tannie Marii”. Pomogłabym ci znaleźć wydawcę.
Usłyszałam furkot, podniosłam głowę i zobaczyłam, jak dzierzba odlatuje, zostawiając jaszczurkę nabitą na cierń. Książka to rzeczywiście niezły pomysł, ale gdy otwarłam usta, wyrwało się z nich:
– Pisanie książki to samotne zajęcie.
Hattie wyciągnęła rękę, żeby chwycić moją dłoń. Moje palce nawet nie drgnęły.
– Och, tannie Mario – westchnęła. – Tak bardzo mi przykro.
Hattie była dobrą przyjaciółką. Nie chciałam, żeby cierpiała. Uścisnęłam jej dłoń.
– Poczęstuj się tartą, Hattie. Jest naprawdę niezła.
Chwyciła za widelczyk, a ja nałożyłam sobie kolejny kawałek. Również nie chciałam cierpieć. Nie miałam powodu, żeby czuć się samotna. Siedziałam na werandzie, przede mną rozciągał się cudowny widok na sawannę, a towarzystwa dotrzymywały mi dobra przyjaciółka i pierwszorzędna tarta mleczna.
– A co byś powiedziała na to – odezwałam się w końcu – żebym czytała listy od czytelników i dawała im przepisy, które by im pomogły?
Hattie przełknęła, zanim odpowiedziała.
– Musiałabyś dawać im jakieś rady.
– Porady kulinarne – oświadczyłam.
– Będą pisali o swoich problemach.
– Różne przepisy na różne problemy.
Hattie zaczęła dźgać widelczykiem powietrze, akcentując każde słowo:
– Jedzenie jako lekarstwo dla ciała i duszy.
– Tak, właśnie tak.
– Będziesz musiała coś doradzić, ale przepis może być częścią porady.
– „Rubryka tannie Marii: porady miłosne i kulinarne”.
Hattie się rozpromieniła, a na jej twarz wrócił uśmiech.
– Mój Boże, tannie Mario. Właściwie dlaczego nie?
Po czym kilkoma ruchami widelczyka dokończyła swój kawałek tarty.

 
Wesprzyj nas