Przesycona humorem historia wielonarodowej rodziny i narodzin intymności – napisana z rozmachem powieść, w której granice między magią a rzeczywistością nie są z góry określone. To rodzaj nietypowej sagi, w której życie prawdziwych osób jest kontynuacją życia fikcyjnych postaci literackich.


„Dom tęsknot” to urzekająca opowieść o miłości osadzona w rzeczywistości powojennego Wrocławia. Głównymi bohaterami są nowi lokatorzy poniemieckiej kamienicy – Piotr (syn polskiego repatrianta i Niemki, która postanowiła pozostać we Wrocławiu) oraz Laura (córka repatriantów). Dzieli ich wszystko – nienawiść rodziców, historia, pochodzenie.

Ściana, po dwóch stronach której śpią, dzieli najmniej. To tylko sześć centymetrów cegły. Z czasem uczą się przez ścianę widzieć, czuć, wsłuchiwać w swoje oddechy. Mur znika i nie ma go aż do świtu.

Opowieść o dojrzewaniu Piotra i jego wielkiej miłości nanizana jest na historię miasta, nie bez powodu określanego przez Normana Daviesa mikrokosmosem Środkowej Europy.

Pozostali bohaterowie książki, mieszkańcy kamienicy, tworzą niezwykłą panoramę typów charakterystycznych dla powojennego Wrocławia. Wszyscy oni – niemieckie zakonnice, szabrownicy, przodownicy pracy i komunistyczni aparatczykowie – trafili do domu, który należał przed wojną do rodziny Gustava Freytaga, jednego z klasyków niemieckiej literatury.

Tuż przed wojną głównym lokatorem domu był wysoki rangą oficer Abwehry, związany z owianym tajemnicą stowarzyszeniem Ahnenerbe. Z rozkazu Himmlera zajmowało się ono m.in. grabieżą dzieł sztuki oraz poszukiwaniem mitycznych relikwii: kielicha Lutra, świętego Graala czy Włóczni Przeznaczenia.

Na trop ukrytych przez oficera wskazówek dotyczących miejsca ukrycia kielicha Lutra wpadają powojenni lokatorzy domu. Rozpoczynają własne śledztwo. Dokąd ich doprowadzi?

Uwagę zwraca świetny język, lekkość pióra i niezwykłe poczucie humoru autora a także ciepły i dojrzały ton jego prozy, porównywalnej do pisarstwa Pawła Huellego i Brunona Schulza.

Piotr Adamczyk – Z wykształcenia filozof, z zawodu redaktor i publicysta. Autor kilkuset felietonów i reportaży. Jego publikacje ukazały się m.in. w „Polityce”, „Wprost”, „Przeglądzie”, „Pulsie Biznesu”. Przez pięć lat pełnił funkcję redaktora naczelnego „Słowa Polskiego”, największego dziennika na Dolnym Śląsku. Opublikował książkę “Pożadanie mieszka w szafie” (2012). Pochodzi z Wrocławia, obecnie mieszka w Gdańsku i Łodzi, zależnie od pory roku.

Przeczytałam z zazdrością, że to nie moja powieść. Wejdziecie w tę historię niczym do własnego domu, a potem długo nie będziecie mogli się od niej uwolnić.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk, pisarka

Domy naprawdę żyją, wiecie o tym? Zwłaszcza te na styku kultur, granic, w wyobraźni szalonej i niespokojnej mocno. Takiej jak Piotra Adamczyka, którego opowieść gorąco polecam. Trzeba umiejętności i talentu, by o tym, co w Historii trudne i przede wszystkim dramatyczne, opowiadać z taką dozą humoru, dystansem i ironią. Wyraziste postaci, rewelacyjne dialogi. Tajemnice mnożone z pasją i grozą tworzą mieszankę wybuchową. Czytelniczą przede wszystkim!
Jarosław Czechowicz, Krytycznym okiem

Piotr Adamczyk 
Dom tęsknot 
Wydawca: AGORA 
Premiera: 12 września 2014 roku 

3.
Życie powszednie
muru berlińskiego

Raz matka nie odpukała w drewniany dach syrenki i wtedy przyszedł pech. Najpierw wyszedł głównie ku rodzicom. Po kilku latach miał przyjść i do mnie, lecz na razie był nieszkodliwy – dopiero powoli rósł, nie miał jeszcze nawet piersi i nosił śmieszne kucyki.
Mój pech miał na imię Laurka i był córką pecha rodziców. Pecha o mniej urzekającej nazwie – „przodownik pracy z Pafawagu z małżonką”.
Mieliśmy jechać nad Bałtyk. Ponad trzysta kilometrów! Po raz pierwszy w życiu pokonać tak daleką trasę. I to w jeden dzień. Przez dwa tygodnie szykowaliśmy się do tej wyprawy. Ja najmniej, bo miałem siedem lat i piłkę do spakowania. Matka wekowała słoiki, a ojciec naprawiał syrenkę. Syrenka nie była wprawdzie wówczas zepsuta, ale to ojcu nie przeszkadzało. Wtedy, w połowie lat sześćdziesiątych, każdy właściciel samochodu spędzał większość czasu przy jego pielęgnacji. To była taka forma adorowania pojazdu. Jak ktoś się znał, otwierał maskę i grzebał w silniku, a jak się nie znał, otwierał bagażnik i robił w nim porządek. W dni wolne od pracy nasza ulica zawsze wyglądała tak samo – rząd samochodów z pootwieranymi maskami lub bagażnikami i schowani do połowy mężczyźni.
Ojciec był ambitny, więc otwierał maskę. Patrzyłem na niego z góry i bałem się, że samochód go połknie. Przez lata śnił mi się ten sam koszmar. Pędzi za mną samochód z otwartą maską i mnie także chce połknąć. Połknął tatę, połknął mamę, a teraz goni mnie. Czasami cała ulica była pełna samochodów połykających swoich właścicieli.
O świcie się spakowaliśmy. Mama z przodu obok ojca, ja i Tyrania z tyłu w kokonie poduszek, jaśków i kołder, bo nadbałtycki kemping ostrzegał, że ma na wyposażeniu tylko materace. Weki z zupą, gołąbkami i mięsem wesoło pobrzękiwały w bagażniku.
Minęło południe, byliśmy w połowie drogi. Szosa była pusta, ojciec jechał sześćdziesiąt na godzinę, a matka cały czas prosiła, żeby zwolnił. Na zakręcie wyprzedzał nas przedwojenny ford. Ojciec aż jęknął z rozkoszy na widok wypucowanego chromu. Matka, która terminowała u niemieckich czarownic, wiedziała już, co się za chwilę zdarzy, więc jęknęła ze zgrozy.
Potem milicja ustaliła, że ford nie jechał zbyt szybko, strzałka licznika nie przekroczyła osiemdziesięciu kilometrów. Hamulce były sprawne, droga szeroka, prosta i sucha, żadna śmierć nie powinna nadejść. Ale śmierć miała własne zdanie na ten temat, nie obchodziły jej ani dobre hamulce, ani sucha droga. Siedziała w sennym ciele kierowcy nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki i na łagodnym zakręcie lekko przymknęła mu powieki. Stary ford zdążył nas wyprzedzić i zjechać na swój pas, po czym wbił się w ciężarówkę do połowy, gdy nieoczekiwanie znalazła się tuż przed nim.
Na tylnym siedzeniu forda siedział mały chłopiec, obok był pies. Nie wiadomo, czy dzieciak akurat bawił się z psem, czy między przedni fotel a drobne ciało chłopca zwierzaka rzuciło uderzenie.
Moi rodzice, którzy wyciągali ich ze środka, roztrzęsieni mówili później, że pies uratował chłopca. Osłonił go przed ciężarówką, zamortyzował cios przedniego fotela, wziął na siebie jego śmierć. Strzegł swojego małego pana do końca, nie pozwolił zbliżyć się nikomu – psie ciało było zmiażdżone, psia dusza uchodziła, lecz łeb nadal warczał instynktownie.
Matka przestraszyła się drogi. Kazała ojcu wracać do domu.
Ojciec, roztrzęsiony, nie mógł prowadzić. Nigdy wcześniej nie widział wypadku. Przespaliśmy się w samochodzie, do Wrocławia wróciliśmy następnego dnia przed zmrokiem.
Drzwi naszego mieszkania były otwarte. Jacyś obcy ludzie wnosili cegły, mieszali zaprawę, przesuwali meble. Ojciec złapał leżącą przy taczce z cementem łopatę i od razu uderzył jednego w głowę. Tamten zdążył odskoczyć, metalowe ostrze ledwo go musnęło, ale i tak z czoła zaczęła mu kapać krew.
– Spokój! Spokój, bo wezwę milicję! – wrzasnął mężczyzna, który przybiegł tamtemu z pomocą. Stali we dwóch naprzeciw ojca, celując w niego łopatami.
W drzwiach stanął urzędnik z teczką i nie chciał nas wpuścić. Pokazał legitymację, na widok której ojciec odłożył łopatę. Potem długo legitymował rodziców. Ojca wypytywał o przynależność partyjną. (Brak przynależności partyjnej). Matkę o pochodzenie. (Niemieckie). Dwa do zera dla urzędnika.
– To są pracownicy z administracji –wyjaśnił z dumą, wskazując na robotników. – Likwidujemy nadmetraż. Zajmują państwo sześć pokoi, a należą się dwa, najwyżej trzy.
W końcu wpuścił nas do środka. W mieszkaniu dwóch murarzy stawiało mur. Powoli, spokojnie, paląc papierosy. Bez pośpiechu, z wyrazem sprawiedliwości społecznej na twarzy. Mur przecinał mieszkanie w połowie długiego holu między salonem a gabinetem. Za czasów Freytagów w holu tym wisiały portrety przodków – duże, ciemne oleje w ciężkich ramach – tak jakby hol służyć miał nabraniu godności, refleksji i zadumy niezbędnej przed wkroczeniem do gabinetu. Teraz portretów w ciężkich ramach nie było. Zamiast nich na jednej z ogołoconych ścian wisiało zdjęcie panienki Freytag, kilkunastoletniej Gertrudy w balowej sukni. Wcześniej zdobiło ścianę po drugiej stronie muru, dokładnie na wprost ciężkiego biurka właściciela kamienicy, który widocznie lubił cieszyć oczy widokiem najstarszej córki. Przodownikowi nie spodobało się zapewne z powodu dedykacji złożonej po niemiecku, chociaż uwzględniała wszelkie reguły jak najstaranniejszej kaligrafii.
W gabinecie po drugiej stronie muru zostały półki biblioteki z kryształowymi szybami, lecz całą ich zawartość Przodownik przerzucił na naszą stronę. Nie chciał niemieckich książek, więc układano je w metrowe pryzmy w naszym salonie, przedpokoju, a nawet kuchni – przykryły całą podłogę.
Likwidacja nadmetrażu polegała na tym, że piękne mieszkanie Richarda Freytaga zostało podzielone na dwie części. Nam zostawiono kuchnię, łazienkę, służbówkę, salonik, sypialnię, pół przedpokoju oraz dużą wnękę, która powstała po przedzieleniu długiego holu między salonem a gabinetem. Resztę mieszkania, w tym duży salon i bibliotekę, otrzymała rodzina Przodownika Pracy z Państwowej Fabryki Wagonów. Przy noszeniu cegieł Przodownik dzielnie się uwijał – rzeczywiście robotny był z niego chłop.
Po pierwszym wybuchu emocji ojca zamurowało jak ten przedpokój i teraz matka próbowała bronić mieszkania.
– Zajęliśmy je legalnie w 1945 roku, mamy na to papiery.
– Pani jest Niemką? – retorycznie upewnił się urzędnik towarzyszący robotnikomz administracji. – To znaczy pytam, czy urodziła się pani w Niemczech. Nawet nie tutaj, nie we Wrocławiu, tylko w głębi Niemiec. W ówczesnej Rzeszy.
Obiektywnie, kilkanaście lat po wojnie, nie był to już argument pozwalający odebrać ludziom trzy pokoje. Raczej sugestia, że należy siedzieć cicho.
Ojciec znów się poderwał z zaciśniętymi pięściami, ale matka odpowiedziała hardo:
– Tak, urodziłam się w Niemczech i nie kryję tego. I Wrocław, proszę pana, też był wtedy niemiecki. To pan przyjechał do mnie, a nie ja do pana. A ta ściana, którą tu panowie wybudowali, to ciąg dalszy muru berlińskiego.
Ojciec był równie dumny, jak przerażony odpowiedzią matki.
– Hela, to się wyjaśni, to się wszystko wyjaśni – próbował ją uspokoić.
Wyjaśniło się tylko tyle, że bezpośrednią przyczyną powstania naszego muru berlińskiego było nie tyle to, iż matka urodziła się pod Berlinem, ile raczej rzeczywiście istotny nadmetraż. Jego sprawcami byli dziadkowie, którzy mieszkali z nami tylko kilka lat, a potem wrócili do swojej wsi, bo pewniej się czuli wśród Ślązaków pod Opolem.
W odpowiedniej proporcji winny też był onkel Kurt, starszy brat matki. Miesiąc wcześniej na stałe wyjechał do Niemiec, zabierając ze sobą zameldowaną u nas rodzinę.
Początkowo nawet mu się we Wrocławiu podobało, bo chociaż nie znał języka polskiego, to i tak dużo zarabiał, a w pracy był wychwalany.
Sporo umiał, zaskakiwał doświadczeniem z dużych fabryk, w których pod Berlinem terminował, bez porównania nowocześniejszych niż te, które budowano w Polsce. Do dziś wspomina, jak zatrudniony w Mostostalu nadzorował w Piotrkowie Trybunalskim budowę hali fabrycznej. Dali mu tam księgę budowy i kazali ją codziennie wypełniać. Nie mogło być po niemiecku, więc pokazali mu, jak się pisze wyraz „dźwigary”, bo przez kilka dni tylko te dźwigary mieli montować.
Więc pisał wuj słowo „dźwigary”, przepisywał je dzień po dniu, aż miesiąc minął, postawili dach, kończyli już pracę, a fabryczni robotnicy zaczęli ustawiać na hali maszyny, gdy tymczasem wuj nadal codziennie wpisywał do zeszytu to jedno słowo: „dźwigary”. Na odbiór techniczny przyjechali inżynierowie z Warszawy i ze zdumieniem przejrzeli księgę budowy przypominającą raczej zeszyt do słówek. Ale nowa hala robiła wrażenie, więc wuj dostał Brązowy Krzyż Zasługi.
Wręczali mu go uroczyście, przyjechał ważny sekretarz partii i pojawił się nawet pomysł, by wuj powiedział kilka zdań, ale ze względu na jego kompletną nieumiejętność wykucia ich na pamięć obwiązano mu szyję szalikiem, tłumacząc przedstawicielom warszawskiej delegacji, że choroba gardła odebrała mu chwilowo mowę.
Jego wyjazd sporo zmienił. Może niezbyt dużo w niemieckim przemyśle motoryzacyjnym, gdzie wuj na wiele lat został mistrzem na linii produkcyjnej Opla, ale na pewno bardzo wiele w naszym życiu codziennym. Regularnie przysyłał nam paczki z kawą, konserwami, czekoladą i gumą do żucia, ustawiając tym naszą konsumpcję na delikatesowym poziomie. Poprawił też trochę nasze poczucie bezpieczeństwa, bo odtąd mieliśmy świadomość, że można uciec. Najbardziej wyjazd wuja odmienił jednak moje życie intymne.
Od tej pory moim pokojem była bowiem wnęka – ta, która powstała po przedzieleniu murem holu Freytagów. Miałem w niej małe biurko i stojące pod nową ścianą łóżko. Po drugiej stronie tej ściany była taka sama wnęka z łóżkiem tak samo do niej przylegającym.
Spała na nim córka przodownika pracy, który do Wrocławia przyjechał z Białegostoku. Miała na imię Laura, ale wołano na nią Laurka. Przez następnych kilkanaście lat dzieliło nas sześć centymetrów ustawionej na sztorc cegły. No i nieco tynku, zanim ze swojej strony go nie zdrapałem jakiś czas później, tęskniąc do Laurki przeokropnie.

 
Wesprzyj nas