Trwa polowanie. Pytanie tylko, kto będzie ofiarą, a kto myśliwym?


Były kapitan Navy SEALs, James Reece, dochodzi do siebie po operacji. Na ranczu przyjaciela i byłego towarzysza broni, Raife’a Hastingsa, Reece musi wreszcie uporać się ze stratą i pomyśleć nie tylko o zemście, lecz także o przyszłości.

Tej przyszłości chce go pozbawić bratwa, rosyjska mafia. Za namową Olivera Greya, analityka CIA, który przeszedł na stronę wroga, pachan jednego z gangów wysyła do Stanów oddział zabójców. Planując odwet, Grey raz po raz spogląda na zegarek odebrany Thomasowi Reece’owi. Syn wkrótce dołączy do ojca.

W tym samym czasie gdzieś na odległej Syberii kobieta ucieka przed tajemniczym mężczyzną. Trwa śnieżyca, między drzewami słychać wściekłe ujadanie psów gończych. Podążający za nią człowiek już niedługo urządzi sobie łowy, w których stawką będzie życie… lub śmierć.

Jack Carr – emerytowany oficer Navy SEALs. W ciągu dwudziestu lat spędzonych w jednej z najbardziej elitarnej formacji operacji specjalnych na świecie dowodził w walkach na południowych Filipinach oraz w Iraku i Afganistanie. W książkach korzysta z własnych doświadczeń, emocji i przeżyć. Lista śmierci to pierwszy thriller polityczny z kapitanem Jamesem Reece’em, Prawdziwy wyznawca to tom drugi.

Jack Carr
Ostatnie polowanie
Przekład: Bartłomiej Nawrocki
cykl: James Reece tom 3
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 kwietnia 2023
 
 

Przedmowa

Byłem i pozo­staję adep­tem wojny i polo­wa­nia. Doświad­cze­nie zdo­byte na polu walki i w dzi­czy ukształ­to­wało mnie jako oby­wa­tela, męża, ojca i pisa­rza, jakim jestem dzi­siaj. Jedno uczy­niło mnie lep­szym w dru­gim. Podej­rze­wam, że zawsze się tak działo. To wła­śnie uczu­cia i emo­cje pły­nące z tych dwóch naj­bar­dziej pier­wot­nych ludz­kich zma­gań stały się fun­da­men­tem Ostat­niego polo­wa­nia.
Arcy­dzieło Richarda Con­nella The Most Dan­ge­rous Game [Naj­bar­dziej nie­bez­pieczna gra2] pozna­łem w pierw­szej kla­sie liceum. Con­nell, wete­ran pierw­szej wojny świa­to­wej, opu­bli­ko­wał swoje naj­po­pu­lar­niej­sze opo­wia­da­nie w „Col­lier’s Weekly” w 1924 roku. Gdy je prze­czy­ta­łem, posta­no­wi­łem, że pew­nego dnia napi­szę współ­cze­sny thril­ler, który sta­no­wiłby hołd dla kul­to­wej opo­wie­ści i eks­plo­ro­wałby dyna­mikę mię­dzy myśli­wym a ofiarą.
Zapew­nia­nie prze­trwa­nia mojej rodzi­nie i walka w jej obro­nie są czę­ścią skła­dową mojego DNA. Być może to dla­tego The Most Dan­ge­rous Game wywarło na mnie taki wpływ tak wcze­śnie; być może te pier­wotne impulsy są w każ­dym z nas – to wyja­śnia­łoby, dla­czego opo­wia­da­nie Richarda Con­nella opiera się upły­wowi czasu nie­mal sto lat po tym, jak opu­bli­ko­wano je po raz pierw­szy.
Trzy­dzie­ści lat póź­niej, przy­go­to­wu­jąc się do odej­ścia z Navy SEALs, prze­glą­da­łem pomy­sły na swoją pierw­szą powieść, Listę śmierci. Wśród kilku histo­rii, nad któ­rymi się zasta­na­wia­łem w kon­tek­ście przed­sta­wie­nia świata Jamesa Reece’a, była mię­dzy innymi fabuła Ostat­niego polo­wa­nia. Wie­dzia­łem jed­nak, że w pierw­szym tomie mój pro­ta­go­ni­sta nie będzie jesz­cze gotowy na to, co dla niego szy­ko­wa­łem. Musia­łem go roz­wi­nąć, naj­pierw poprzez zemstę, a potem odku­pie­nie, żeby dopiero wtedy móc zgłę­bić mroczną naturę czło­wieka w thril­le­rze poli­tycz­nym. Czy James Reece to wojow­nik, myśliwy czy zabójca? A może jest każdą z tych osób?
Polo­wa­nie i wojna łączą się ze sobą nie­uchron­nie. Mają wspól­nego ojca. Życie zra­dza się ze śmierci, a zabi­ja­nie – w obro­nie sie­bie, rodziny, ple­mie­nia czy kraju – sta­nowi czę­sty ele­ment tego rów­na­nia. Przez więk­szą część naszej histo­rii poko­na­nie wroga było drogą do prze­trwa­nia ple­mie­nia czy rodu. Narzę­dzia mające zapew­nić zwy­cię­stwo w walce są ana­lo­giczne do tych uży­wa­nych w celu zapew­nie­nia żyw­no­ści. Tak­tyki polo­wa­nia zarówno na ludzi, jak i zwie­rzęta nie róż­nią się od sie­bie tak bar­dzo. Za włócz­nie w obro­nie ple­mie­nia chwy­tali ci sami ludzie, któ­rzy za pomocą włóczni zdo­by­wali poży­wie­nie dla swo­ich rodzin. Wszy­scy żyjemy dzięki umie­jęt­no­ściom naszych przod­ków – wojow­ni­ków i łow­ców.
Podob­nie jak myśliwy myśli o rodzi­nie przy ogni­sku roz­pa­lo­nym gdzieś w głę­bo­kiej dzi­czy, wojow­nik na polu bitwy tęskni do domu. Po powro­cie nato­miast myśliwy w snach bie­gnie do lasu, a wojow­nik pra­gnie znów zna­leźć się na polu bitwy. Czy to poczu­cie winy wyni­ka­jące z tego, że już nie wal­czy? Nie stoi ramię w ramię z braćmi? Czy bra­kuje mu tego poczu­cia przy­na­leż­no­ści, które ma jedy­nie wtedy, kiedy jest czę­ścią oddziału prze­le­wa­ją­cego krew na woj­nie? A może to coś mrocz­niej­szego? Czy to Z POWODU zabi­ja­nia? Czy to dla­tego, że to jedyne miej­sce, w któ­rym czło­wiek może poczuć, że naprawdę żyje? Ci, któ­rzy odpo­wie­dzieli na wezwa­nie, wie­dzą, że Mar­tin Sheen w Cza­sie apo­ka­lipsy mówi prawdę. Oglą­da­li­śmy ten film w trak­cie BUD/S przed roz­po­czę­ciem Pie­kiel­nego Tygo­dnia: „Kiedy byłem tu, chcia­łem być tam. Kiedy byłem tam, myśla­łem jedy­nie o powro­cie do dżun­gli”. Wojow­nicy to zro­zu­mieją.
Na polu walki doświad­czy­łem naj­wspa­nial­szych i naj­po­dlej­szych prze­ja­wów ludz­kiej natury. Polo­wa­łem: zbie­ra­łem infor­ma­cje na temat celu, uczy­łem się rytmu jego życia, wyko­rzy­sty­wa­łem zdo­byte nie­za­leż­nie dane z wywiadu oso­bo­wego i tech­no­lo­gicz­nego, by jesz­cze przed wyru­sze­niem na misję mieć pew­ność, że usu­wamy z plan­szy odpo­wied­niego gra­cza. Polo­wano też na mnie, gdy wpa­dłem w zasadzkę w okręgu admi­ni­stra­cyj­nym Ar-Raszid w Bag­da­dzie.
Wojna z ter­ro­ry­zmem spra­wiła, że nabra­li­śmy wprawy, wyostrzyła umie­jęt­no­ści wyko­rzy­sty­wane w polo­wa­niu na ludzi i zabi­ja­niu ich. Oczy­wi­ście: akcje bez­po­śred­nie, spe­cjalne roz­po­zna­nie, zwal­cza­nie par­ty­zan­tów, wojna nie­kon­wen­cjo­nalna, współ­praca z sojusz­ni­kami w celu zwal­cza­nia rebe­lian­tów, sojusz­ni­cze dzia­ła­nia obronne, odbi­ja­nie zakład­ni­ków, kontr­ter­ro­ryzm czy prze­ciw­dzia­ła­nie roz­bu­do­wie arse­na­łów broni maso­wego raże­nia należą do klu­czo­wych misji wyko­ny­wa­nych przez człon­ków sił spe­cjal­nych. Ale nasi ope­ra­to­rzy i agen­cje wywia­dow­cze przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat sku­piali się przede wszyst­kim na obła­wach, pości­gach i polo­wa­niach: Manuel Noriega, Moha­med Far­rah Aidid, Ramzi Jusuf, Cha­lid Szajch Muham­mad, Sad­dam Husajn, Osama bin Laden, Abu Musab az-Zarkawi, Ajman az-Zawa­hiri, Mułła Omar, nie wspo­mi­na­jąc o mniej zna­nych zabi­tych lub poj­ma­nych celach. Kiedy piszę te słowa, Ajman az-Zawa­hiri pozo­staje na wol­no­ści, ale może­cie być pewni, że całe oddziały podą­żają wła­śnie jego tro­pem3. Wyspe­cja­li­zo­wa­li­śmy się w tym.
Czas, który spę­dzi­łem w walce, to tylko jeden roz­dział mojego życia. Teraz jestem pisa­rzem. Choć prze­ka­za­łem pałeczkę następ­nemu poko­le­niu, służba w woj­sku zawsze będzie czę­ścią mnie; wspo­mnie­nia, ode­brane lek­cje i prze­my­śle­nia tra­fiają teraz na karty moich powie­ści.
Jed­nym z naj­bar­dziej intry­gu­ją­cych ustę­pów w The Most Dan­ge­rous Game jest wymiana zdań mię­dzy pro­ta­go­ni­stą, San­ge­rem Rains­for­dem, oraz anta­go­ni­stą, gene­ra­łem Zarof­fem. To wtedy pozna­jemy wła­ściwy temat opo­wia­da­nia:
– Chcia­łem, żeby polo­wa­nie było ide­alne – wyja­śnił gene­rał. – Zada­łem więc sobie pyta­nie: „Jakie atry­buty powinna mieć zwie­rzyna dosko­nała?”. Odpo­wiedź brzmiała oczy­wi­ście: „Musi być odważna, prze­bie­gła i przede wszyst­kim musi umieć myśleć”.
– Ale nie ma takiego zwie­rzę­cia – zwró­cił uwagę Rains­ford.
– Mój drogi kolego – odrzekł gene­rał. – Jest jedno.
Ostat­nie polo­wa­nie zgłę­bia naj­mrocz­niej­sze zaka­marki ludz­kiej psy­chiki. Czy tkwią one w każ­dym z nas, ale zostały wyparte przez nowo­cze­sne wygody i tech­no­lo­gie? Czy może roz­wi­nę­li­śmy się na tyle, by porzu­cić te pry­mi­tywne instynkty – ale jeśli tak, kto wyżywi nasze ple­mię i sta­nie w jego obro­nie? CYWI­LI­ZO­WANE spo­łe­czeń­stwa wolą trzy­mać wojow­ni­ków na wycią­gnię­cie ręki, zwra­ca­jąc się do nich jedy­nie w cza­sach zagro­że­nia narodu. „W razie wojny stłuc szybkę”.
Przez więk­szość naszego ist­nie­nia żyli­śmy jako myśliwi lub wojow­nicy. Dopiero w histo­rii naj­now­szej ewo­lu­owa­li­śmy – lub cof­nę­li­śmy się w roz­woju – w istoty nie­ma­jące więzi z dzi­kimi zwie­rzę­tami lub zie­mią, którą jedy­nie zamiesz­kują; istoty, które sce­do­wały obo­wią­zek obrony swo­ich rodzin i kraju na innych. Czy dla naszego gatunku to fak­tycz­nie „postęp”, jesz­cze się okaże.
Czy nadej­dzie dzień, kiedy nasze prze­trwa­nie będzie zale­żeć od tych pier­wot­nych umie­jęt­no­ści? Tak mi się wydaje. Może nie jutro ani nie poju­trze, ale z pew­no­ścią nadej­dzie.
Tak czy ina­czej – byłoby mądrze być na to goto­wym. Ale teraz czas prze­wró­cić stronę i zapo­lo­wać.
Jack Carr
22 sierp­nia 2019, Kam­czatka, Rosja

Na temat poprawek Departamentu Obrony
W pew­nych par­tiach Ostat­niego polo­wa­nia znaj­dzie­cie zaczer­nione słowa lub całe zda­nia. Podob­nie jak w przy­padku Listy śmierci i Praw­dzi­wego wyznawcy prze­ka­za­łem ręko­pis do Biura Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony. To zaska­ku­jące, co rzą­dowi cen­zo­rzy usu­nęli z moich powie­ści, bo nie­mal każde z tych słów czy sfor­mu­ło­wań można zna­leźć w publicz­nie dostęp­nych doku­men­tach.
Pewne wybrane infor­ma­cje powinny pozo­stać tajne, jed­nak obecny pro­ces oceny jest nie­sku­teczny i nie­efek­tywny, bo mar­nuje się czas i środki na usu­wa­nie rze­czy, które w żaden spo­sób nie sta­no­wią zagro­że­nia dla bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego. Stawką jest tu wol­ność. Pierw­sza poprawka sta­nowi sedno naszej Karty praw. Jest „pierw­sza” nie bez powodu. To prawo natu­ralne. To nie prawo „dane” nam przez rząd, dla­tego też nie może zostać nam prze­zeń „ode­brane”. W pro­cesie oceny cho­dzi przede wszyst­kim o kon­trolę. Tak jak pisa­łem w przed­mo­wie do Listy śmierci:
Kon­cen­tra­cja wła­dzy na szcze­blu fede­ral­nym pod pozo­rem tro­ski o bez­pie­czeń­stwo publiczne to trend, któ­rego powin­ni­śmy wystrze­gać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ogra­ni­cze­nia, nie­ważne, jak stop­niowo wpro­wa­dzane, ozna­czają powolną śmierć wol­no­ści4.
Baw­cie się dobrze, czy­ta­jąc Ostat­nie polo­wa­nie. Spró­buj­cie zigno­ro­wać wyma­zane frag­menty, a nawet lepiej – odszy­fruj­cie, co rząd uznaje za tak wielką tajem­nicę. Założę się, że jeśli będzie­cie czy­tać uważ­nie, dacie radę.
Jack Carr
10 lutego 2020, Park City, Utah

Prolog

Wyspa Mie­dziana, Morze Beringa, Rosja

Była silna. Więk­szość ludzi już dawno by się pod­dała, a głę­boki śnieg szybko dopro­wa­dziłby na skraj wytrzy­ma­ło­ści nawet naj­spraw­niej­szych. To, że sam szedł w rakie­tach śnież­nych, nie było do końca fair play, ale nikt nie mówił, że miało być spra­wie­dli­wie. Tętno mu przy­spie­szyło i musiał zro­bić prze­rwę, by zła­pać oddech na stro­mym zbo­czu. Obrała naj­trud­niej­szą trasę na całej wyspie, pro­sto w stronę naj­wyż­szego szczytu. Cze­goś takiego jesz­cze nie widział. Cha­rak­terna sztuka.
Mimo to tro­pie­nie jej w się­ga­ją­cym do pasa śniegu było żało­śnie łatwe. Nie biegł za nią; zamiast tego roz­ko­szo­wał się pogo­nią, tak jak nie­któ­rzy roz­ko­szują się wspa­nia­łym posił­kiem. Nie, to nie było odpo­wied­nie porów­na­nie. To było coś wię­cej; coś zmy­sło­wego.
Wiatr wył, a on wspiął się na pierw­szą z two­rzą­cych grze­bień grani, które pro­wa­dziły na szczyt. Trop jego zwie­rzyny wiódł na nawietrzną, gdzie wichura zaczęła zasy­py­wać jej ślady świe­żym śnie­giem.
Cha­rak­terna i zmyślna.
Wiatr zmie­nił kie­ru­nek i lodo­wate, wil­gotne powie­trze nad­cią­gało teraz od Morza Beringa. Popa­trzył na szybko zni­ka­jący trop i białą ścianę mgły, która stop­niowo okry­wała wznie­sie­nie. Poczuł eufo­rię na myśl, że w końcu zmie­rzy się z god­nym sie­bie prze­ciw­ni­kiem.

* * *

Dżinsy prze­mo­kły jej od śniegu, a stopy zdrę­twiały. Brnęła przez głę­bo­kie białe zaspy, a każdy kolejny krok sta­no­wił fizyczne wyzwa­nie. Wie­działa, że gdyby się zatrzy­mała, cze­ka­łaby ją śmierć: śmierć z wyzię­bie­nia i śmierć z ręki tych, któ­rzy na nią polo­wali. Pościg musiał dostar­czać im nie­złej roz­rywki. Bo niby dla­czego ina­czej by ją wypu­ścili?
Tra­fiła na wyspę albo przy­naj­mniej na pół­wy­sep; widziała wodę po oby­dwu stro­nach lądu i pozba­wiony drzew hory­zont. Droga w dół, do brzegu, byłaby łatwa, ale pew­nie tego się spo­dzie­wali. Linia brze­gowa sta­no­wiła śmier­telną pułapkę. Dźwi­gnęła się, a mię­śnie jej ud zawyły z wycień­cze­nia, bo w leżą­cym wszę­dzie puchu musiała wysoko pod­no­sić nogi. Jako uta­len­to­wana lek­ko­atletka przy­wy­kła do bólu. Czuła się kom­for­towo poza wła­sną strefą kom­fortu. A ponie­waż pocho­dziła z Mon­tany, przy­wy­kła też do zimna i wil­goci.
Boże, gdyby mój brat tu był. Wie­działby, co robić, pomy­ślała, wspo­mi­na­jąc ich nie­sa­mo­wite biegi w lesie i to, jak zagrze­wali się do walki w aka­de­mii jujitsu.
Opu­sto­szała tun­dra ozna­czała, że zna­la­zła się gdzieś na Dale­kiej Pół­nocy – w Skan­dy­na­wii albo może na Ala­sce. Choć naj­praw­do­po­dob­niej była gdzieś w Rosji. Męż­czyźni, któ­rzy ją porwali, odzy­wali się rzadko, ale cuch­nęli turec­kim tyto­niem. Sto­larz jej ojca pocho­dził z Bia­ło­rusi; zapa­mię­tała woń palo­nych liści i potu. Jeśli fak­tycz­nie tak było, to zna­czy, że pole­cieli na wschód. Dzia­ła­nie nar­ko­tyku, który jej podali, zdą­żyło już ustą­pić i czuła się zaska­ku­jąco dobrze. Pew­nie chcieli, żeby była w pełni sił. Spoj­rzała w niebo i uznała, że pogoda jej sprzyja: świeży śnieg zasy­pie ślady, a gęsta mgła zapewni osłonę. Ruszyła wzdłuż grani pod wiatr; zamie­rzała znik­nąć.

* * *

Zamieć trwała nie­mal dwie godziny. Myśliwy wró­cił do bazy, żeby prze­cze­kać ją przy trza­ska­ją­cym kominku z opraw­nym w skórę egzem­pla­rzem Roz­my­ślań Marka Aure­liu­sza. Sier­giej zapro­po­no­wał mu brandy, ale odmó­wił i nalał sobie gorą­cej her­baty. Na świę­to­wa­nie jesz­cze przyj­dzie czas; nie chciał w swo­ich żyłach niczego, co mogłoby osła­bić przy­jem­ność z tego, co miało nadejść. Roz­ko­szo­wał się sma­kiem her­baty prze­my­co­nej z Chin. Zasma­ko­wała mu, gdy był tam na pla­cówce – intry­go­wały go rytuał, histo­ria i sys­tem kla­sy­fi­ka­cji, który pod wzglę­dem zło­żo­no­ści mógł rów­nać się z fran­cu­skimi winami.
Odchy­liw­szy się w wygod­nym skó­rza­nym fotelu, omiótł wzro­kiem pomiesz­cze­nie. Nad komin­kiem wisiał łeb impo­nu­ją­cego ana­to­lij­skiego jele­nia szla­chet­nego, któ­rego wywiózł z Tur­cji, świa­dec­two zarówno szczę­ścia, jak i wytrwa­ło­ści. Wiszący obok łeb samca owcy ałtaj­skiej patrzył nań mar­twymi oczami – tego barana zabił z tru­dem w wyso­kich górach Tadży­ki­stanu. Kamienny komi­nek ota­czały ciosy sło­nia z Bot­swany, z któ­rych każdy ważył nie­mal czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów; w pogoni za sam­cem prze­był przy­naj­mniej dwa razy tyle kilo­me­trów. Choć patrzył na te tro­fea z czu­ło­ścią, widział w nich relikty daw­nego życia podobne do medali spor­to­wych, które zdo­by­wał w dzie­ciń­stwie. Teraz gonił za czymś bar­dziej satys­fak­cjo­nu­ją­cym, za więk­szym wyzwa­niem.
Wycią­gnął dun­hilla z paczki w kie­szeni weł­nia­nej koszuli i zapa­lił go złotą zapal­niczką S.T. Dupont, którą otrzy­mał od ojca. Prze­je­chał kciu­kiem po wygra­we­ro­wa­nym sym­bolu rosyj­skiej Służby Wywiadu Zagra­nicz­nego – dwu­gło­wym orle impe­rial­nym. Nie­które car­skie pamiątki prze­trwały nawet komu­nizm. Co powi­nien zro­bić z ojcem? Nie teraz. Póź­niej.
Prze­chy­lił fili­żankę i pomy­ślał o łowach. Do zmierz­chu zostało jesz­cze kilka godzin, a musiał ją dopaść, zanim zrobi się ciemno. W tych warun­kach nie prze­trwa­łaby nocy. Mokre od śniegu buty paro­wały w cie­ple pło­mie­nia. Pogoda wkrótce się poprawi. Śnieg zatarł jej ślady, zwłasz­cza że była na tyle sprytna, by wyko­rzy­stać wiatr. Kazał Sier­gie­jowi przy­go­to­wać psy. Nauczy ją, czym jest strach.

* * *

Skoń­czyło się wznie­sie­nie, szybko koń­czyła się też wyspa. Wspięła się nad pofał­do­waną roz­le­głą tun­drę i dotarła do serii ostrych kli­fów wzno­szą­cych się nad lodo­watą wodą. Wszech­ogar­nia­jące zimno stop­niowo odbie­rało jej wolę ucieczki, prze­ży­cia. Była cała mokra od potu i śniegu, nie czuła też już nic od pasa w dół. Ból stóp ustą­pił, co wska­zy­wało na odmro­że­nie. Potarła o sie­bie dło­nie scho­wane pod pola­rową bluzą w mar­nej pró­bie ich ogrza­nia. Gry­zący wiatr powoli ją zabi­jał, prze­szła więc na zawietrzną stronę wyspy i zaczęła ostroż­nie scho­dzić po stro­mych kli­fach. W któ­rymś momen­cie stra­ciła opar­cie pod sto­pami i zje­chała jakieś pięt­na­ście metrów, aż udało jej się zła­pać nie­wiel­kiego głazu. Jakaś część jej chciała spa­dać dalej, żeby to zakoń­czyć i pozba­wić prze­śla­dow­ców satys­fak­cji z ode­bra­nia jej życia, ale było to wbrew jej natu­rze. Nie tak została wycho­wana.
Kiedy zwi­sała despe­racko z sza­rego klifu, wypa­trzyła cia­sną prze­strzeń pod wysta­jącą skałą, w któ­rej mogłaby schro­nić się przed czuj­nymi oczami i zabój­czym wia­trem. Prze­su­wała czu­bek buta, aż zna­la­zła opar­cie, a dło­nią szu­kała cze­go­kol­wiek, czego mogłaby się chwy­cić. Wsu­nęła palce w kamienną szcze­linę i zaczęła wspi­nać się po kli­fie w stronę celu. Ostroż­nie, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, krok po kroku, dotarła na miej­sce. Led­wie się tam mie­ściła, ale i tak była w lep­szej sytu­acji niż na powierzchni, bez żad­nej osłony. Pod­cią­gnęła kolana do klatki pier­sio­wej i wysu­nęła ręce z ręka­wów, cho­wa­jąc głowę w polar. Nagle zdała sobie sprawę, jak bar­dzo chce jej się pić, jak jest wyczer­pana i prze­stra­szona. Po raz pierw­szy od dawna pozwo­liła sobie na płacz, a łzy i łka­nie szybko prze­szły w zwie­rzęcy ryk. Dotarło do niej, że opła­kuje wła­sną śmierć.

* * *

Chmury się prze­rze­dziły, a wiatr uno­sił ostat­nie płatki śniegu. Męż­czy­zna pod­je­chał sku­te­rem śnież­nym do miej­sca, w któ­rym porzu­cił trop, i dał znak Sier­gie­jowi, żeby wypu­ścił psy goń­cze z sze­ścio­ko­ło­wego kamaza. Sier­giej spoj­rzał tęsk­nie na uświę­cony tra­dy­cją swo­jego ludu łuk, po czym odło­żył go na miej­sce i wyko­nał pole­ce­nie. Choć pły­nąca w jego żyłach koriacka krew została roz­cień­czona przez stu­le­cia kozac­kich sta­rań, prze­sie­dleń i wojen, na­dal czuł pociąg do ojczy­stych ziem na pół­nocy.
Dwa podobne do niedź­wie­dzi owczarki kau­ka­skie wypa­dły z ładowni woj­sko­wego trans­por­tera i zaczęły węszyć w poszu­ki­wa­niu ofiary. Sier­giej dał im wcze­śniej sza­lik kobiety, by nauczyły się roz­po­zna­wać jej woń; w powie­trzu prak­tycz­nie nie było zapa­chów, które mogłyby je zmy­lić. Każde ze zwie­rząt ważyło ponad sie­dem­dzie­siąt kilo­gra­mów i w kłę­bie osią­gało pra­wie osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Te kon­kretne psy miały woj­skowy rodo­wód się­ga­jący wcze­snych dni Związku Radziec­kiego. Zostały wybrane ze względu na swoją deter­mi­na­cję, zacie­kłość i upodo­ba­nie do ludz­kiego mięsa.
Kiw­nął głową Sier­gie­jowi, a ten szep­tem wydał psom komendę. Prze­stały sikać, wąchać i krę­cić się i ruszyły pod górę; męż­czyźni w rakie­tach śnież­nych posu­wali się za nimi. Bestie szybko zła­pały trop kobiety i pobie­gły po pokry­tym zaspami wznie­sie­niu, nie­mal cią­gnąc za sobą masyw­nego Sier­gieja. Dopro­wa­dziły ich pra­wie na naj­wyż­szy szczyt wyspy, po czym zawró­ciły w dół, z dala od wia­tru. Podzi­wiał jej wolę prze­trwa­nia. To był lek na nudę, która go prze­śla­do­wała, odkąd pamię­tał. Nie­świa­do­mie się­gnął ręką do kuszy przy­pię­tej do ple­ców, żeby upew­nić się, że wciąż tam jest; byli coraz bli­żej.

* * *

Dopiero kiedy skryła się przed wia­trem, usły­szała panu­jącą wokół ciszę. Łzy pły­nęły zale­d­wie kilka minut; ulżyło jej, gdy się ich pozbyła. „Zacho­waj spo­kój, maleńka”, mawiał jej ojciec, a w jego cięż­kim akcen­cie sły­chać było echa Rode­zji. Tak zrobi. Nad­szedł czas walki.
Zgar­nęła garść roz­mo­kłej, ciem­nej ziemi i zaczęła wcie­rać ją w ubra­nie, dopóki nie przy­brało koloru oto­cze­nia. Kopiąc, natra­fiła dło­nią na coś twar­dego i gład­kiego. Dra­pała zawzię­cie i prze­su­wała pal­cami po całej dłu­go­ści przed­miotu, by zna­leźć kra­wędź. W końcu za pomocą nie­wiel­kiego kamie­nia, któ­rego użyła jako szpa­dla, wydo­była z ziemi… kość, praw­do­po­dob­nie kawa­łek żebra foki przy­nie­siony tu przez padli­no­żer­nego ptaka. Zakrzy­wiona, miała dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści i poszczer­bioną ostrą kra­wędź w miej­scu, gdzie została ode­rwana od reszty ciała. Obró­ciła zna­le­zi­sko w dłoni; była uzbro­jona.
Ciszę prze­rwało szcze­ka­nie psów. Dreszcz, który ją prze­biegł, nie miał nic wspól­nego z zim­nem. Co z tego, że psy nie mogły jej tu dosię­gnąć, skoro na pewno uda im się wywę­szyć jej kry­jówkę; zna­la­zła się w potrza­sku. Wyj­rzała znad kra­wę­dzi i zoba­czyła fale roz­bi­ja­jące się o skały kil­ka­dzie­siąt metrów niżej. Szcze­ka­nie roz­le­gło się nagle o wiele bli­żej; widziała i sły­szała, jak drobne kamie­nie sta­czają się obok, kiedy jej prze­śla­dowcy zbie­gali w dół zbo­cza. Nabrała powie­trza, wstrzy­mała je i wypu­ściła, ści­ska­jąc mocno pro­wi­zo­ryczny szty­let.

* * *

Przez moment myśleli, że ich ofiara zgi­nęła od upadku, ale zain­te­re­so­wa­nie psów ska­łami suge­ro­wało coś innego. Zdjął kuszę i przy­go­to­wał broń. Długi pro­mień bełtu z włókna węglo­wego leżał ide­al­nie w łożu, cienka ple­ciona cię­ciwa trzy­mała w ryzach ener­gię kine­tyczną łuczy­ska. Odsło­nił zaślepkę celow­nika i przy­ło­żył do ramie­nia nowo­cze­sną wer­sję sta­ro­żyt­nej broni, by upew­nić się, że soczewki nie zapa­ro­wały od zimna. Jego zdo­bycz była osa­czona; teraz musiał po pro­stu pocze­kać, aż się spło­szy.
Sier­giej odpiął mosiężne zaczepy od gru­bych obroży, uwal­nia­jąc psy od jarzma skó­rza­nej smy­czy. Bestie rzu­ciły się w dół skarpy, po czym zwol­niły i sta­wia­jąc drobne kroki, spraw­dzały kra­wędź. Gar­dłowe szczek­nię­cia były nie­mal ogłu­sza­jące. Pierw­sze zwie­rzę spoj­rzało na pana, nie­pewne roz­cią­ga­ją­cego się przed nimi terenu. Sier­giej wydał komendę i jakie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści znik­nęły; zwie­rzęta zaczęły powoli osu­wać się w dół. Zwy­kły pies spadłby do morza, ale zwinne owczarki gór­skie hodo­wano do takich wła­śnie zadań.

* * *

Nie widziała ich, ale głę­bo­kie szczek­nię­cia suge­ro­wały, że musiały być już nie­da­leko, przy­sło­nięte przez ściany jej kamien­nego wię­zie­nia. Wsu­nęła lewą dłoń z powro­tem do rękawa kurtki, tak że mate­riał od łok­cia wisiał luźno. Prze­ra­że­nie; wyszcze­rzony pysk pełen wil­czych kłów zma­te­ria­li­zo­wał się tuż obok. Mach­nęła ręka­wem i owcza­rek zła­pał go instynk­tow­nie w szczęki. Wyszarp­nęła dłoń spod polaru i zła­pała bestię za obrożę, po czym wbiła foczą kość w jej szyję. Wrzesz­cząc, dźgała raz po raz w nie­po­ha­mo­wa­nym szale, czu­jąc, jak gorąca krew zwie­rzę­cia zalewa jej twarz i ręce. Sku­piła się na płu­cach psa i wło­żyła całą siłę w prze­bi­cie zbroi z gęstej sier­ści. Pierw­szy cios odbił się od żeber, ale drugi i trzeci tra­fiły w jamę klatki pier­sio­wej. Pies wyrwał się z jej uści­sku i zato­czył do tyłu. Gdy stra­cił opar­cie pod tyl­nymi łapami, spadł i znik­nął jej z oczu.

* * *

Sier­giej wrza­snął, kiedy jego naj­lep­szy pies sto­czył się do Morza Beringa, skom­ląc z bólu.
– Ataka! – naka­zał młod­szemu zwie­rzę­ciu, ale już bez typo­wego dla sie­bie prze­ko­na­nia; po raz pierw­szy zawa­hał się, czy wysy­łać psa, by ten wyko­nał zada­nie. Jeśli samo zwie­rzę miało jakieś wąt­pli­wo­ści, szybko zeszły na dal­szy plan – posłu­szeń­stwo zwy­cię­żyło. War­cząc, ruszył do walki.

* * *

Led­wie zdą­żyła się pozbie­rać, gdy zaata­ko­wał drugi pies – wście­kły i kudłaty. Nie­do­statki w doświad­cze­niu zwie­rzę nad­ra­biało agre­sją. Zigno­ro­wał mata­dor­skie mach­nię­cie ręka­wem kurtki i rzu­cił się jej do gar­dła. Cof­nęła się na tyle, na ile pozwa­lała jej góra, ciężki smród psiego odde­chu i futra wypeł­niał zamkniętą prze­strzeń. Ślina spły­wała jej po twa­rzy, a grzmiące szcze­ka­nie wstrzą­sało jej duszą. Przy­ci­snęła pod­bró­dek do klatki pier­sio­wej, by chro­nić odsło­niętą szyję, a twarz zasło­niła lewą ręką. Potężne szczęki zaci­snęły się na jej łok­ciu, a zęby owczarka prze­biły jej mię­śnie aż do kości.
Dźgnęła psa w bok i poczuła, jak skóra ustę­puje – tra­fiła w odpo­wied­nie miej­sce. Pies roz­po­znał zagro­że­nie i zaata­ko­wał rękę, która ści­skała narzę­dzie bólu: roze­rwał mię­śnie, prze­bił się przez skórę, kości i ścię­gna. Pro­wi­zo­ryczny szty­let upadł na zie­mię. Chwy­ciw­szy wolną ręką nie­wielki kamień, ude­rzała raz po raz, ale pies nie ustę­po­wał. Zamiast tego pocią­gnął ją w stronę wylotu, w stronę cze­ka­ją­cego pana. Pies był od niej cięż­szy o dobre dzie­sięć kilo – zakrwa­wiona, poko­nana, nie mogła mie­rzyć się z bru­tal­nym prze­ciw­ni­kiem. Nie stra­ciła jed­nak ducha walki.
Zacho­waj spo­kój.
Wie­dząc, że za parę sekund znaj­dzie się na powierzchni, wyszep­tała krótką modli­twę i chwy­ciła obrożę psa prawą dło­nią. On dzia­łał czy­sto instynk­tow­nie, ale ona myślała. Wytrą­ca­jąc go z rów­no­wagi, zgięła kolana i pchnęła do przodu w stronę prze­pa­ści.
Wol­ność.

* * *

Trzy­mał już celow­nik przy oku, gotowy do wypusz­cze­nia bełtu, jak tylko psy goń­cze Sier­gieja wycią­gną ją na otwartą prze­strzeń. Zamie­rzał naj­pierw ją zra­nić; nie było sensu niczego przy­spie­szać. Odbez­pie­czył broń i poło­żył palec w ręka­wiczce na zakrzy­wio­nym meta­lo­wym spu­ście ravina. Krzyż celow­ni­czy tań­czył, wpra­wiony w ruch przez pul­so­wa­nie tętna, przy­spie­szony oddech i adre­na­linę, ale z tej odle­gło­ści nie mógł chy­bić. Strzeli jej w udo, ostroż­nie, żeby nie tra­fić w tęt­nicę i nie ofia­ro­wać jej szyb­kiej śmierci.
Zwie­rzę już ją miało. Widział zbli­ża­jące się tylne łapy; ocze­ki­wa­nie spra­wiało, że czuł się wyjąt­kowo żywy. Dostrzegł skra­wek brud­nej bluzy, ale pies nagle zachwiał się i zmie­nił pozy­cję. Męż­czy­zna wypu­ścił powie­trze. Ciało kobiety pole­ciało głową do przodu, owcza­rek wciąż zaci­skał szczęki na jej ręce. Oby­dwoje zda­wali się przez moment wisieć w powie­trzu, po czym runęli w dół na poszar­pane skały sto dwa­dzie­ścia metrów niżej.
Przez samo­lubną dziwkę nikogo nie zabił. Cisnął kuszę w śnieg i się­gnął po papie­rosa, rusza­jąc w stronę kry­jówki. Kro­cząc ciężko, kazał Sier­gie­jowi odna­leźć ciało.
Nie­ważne. Kobieta była tylko przy­nętą. Polo­wał na więk­szą zwie­rzynę; a ona i tak ode­gra swoją rolę.

CZĘŚĆ I
Pułapka


Czło­wiek nie poluje, żeby zabić; wręcz prze­ciw­nie – czło­wiek zabija, żeby doko­nało się polo­wa­nie.
José Ortega y Gas­set,
Medi­ta­tions on Hun­ting

Rozdział 1

Ran­czo Kumba, Fla­thead Val­ley, Mon­tana
Trzy mie­siące wcze­śniej

James Reece sie­dział w fotelu pasa­żera land rovera defen­dera 110 rocz­nik 1997 i w mil­cze­niu podzi­wiał piękno kra­jo­brazu. Droga wio­dła przez gęsty sosnowy las, więc gdzie nie spoj­rzał, widział strze­li­ste drzewa. Bry­tyj­skiego SUV-a pro­wa­dził jego przy­ja­ciel ze stu­diów i były towa­rzysz z Navy SEALs Raife Hastings, który nie chciał zdra­dzić Reece’owi dokład­nego celu ich podróży. Rodzina Raife’a weszła w posia­da­nie roz­le­głego ran­cza po tym, jak wyemi­gro­wała z połu­dnia Afryki w latach osiem­dzie­sią­tych, kiedy przy­ja­ciel Reece’a był jesz­cze nasto­lat­kiem. Skromna z początku hodowla bydła szybko prze­ro­dziła się w dzie­siątki tysięcy akrów pierw­szo­rzęd­nych pastwisk i nie­ska­la­nej dzi­czy. Suk­cesy w hodowli i han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami pozwo­liły rodzi­nie na roz­wój inte­resu – obec­nie posia­dali tereny w całym sta­nie. Pomimo zdo­by­tego z tru­dem bogac­twa ojciec Raife’a dbał o to, żeby jego bli­scy nie zapo­mnieli o swo­ich skrom­nych począt­kach i nie lek­ce­wa­żyli moż­li­wo­ści, któ­rymi obda­rzyła ich przy­brana ojczy­zna.
Jako były SEALs Reece w ostat­nim cza­sie dowiódł, że potrafi się adap­to­wać: prze­chy­trzył czy­ha­jący na jego życie apa­rat bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego, po czym uda­rem­nił spi­sek, któ­rego celem był pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Vic Rodri­guez kie­ro­wał para­mi­li­tar­nym oddzia­łem Cen­tral­nej Agen­cji Wywia­dow­czej jako dyrek­tor Wydziału ds. Dzia­łań Spe­cjal­nych. To wła­śnie Vic wysłał Reece’a na misję, w trak­cie któ­rej oca­lił on życie pre­zy­denta i zapo­biegł ata­kowi che­micz­nemu na Ukra­inie. Dostrzegł pre­dys­po­zy­cje Reece’a do agre­syw­nego roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów, a teraz chciał go zwer­bo­wać. W rezul­ta­cie Reece był teo­re­tycz­nie na tym­cza­so­wym kontrak­cie Oddziału Naziem­nego CIA, choć jego jedy­nym zada­niem było dojść do sie­bie po ope­ra­cji i wyje­chać gdzieś, gdzie mógłby nabrać sił i się zre­se­to­wać. Jego nowi moco­dawcy w Lan­gley nie wie­dzieli, że miał bar­dziej oso­bi­sty powód, by wstą­pić w ich sze­regi. Zgi­nąć musiało jesz­cze dwóch ludzi.
Reece uniósł czapkę i prze­biegł pal­cami po krótko przy­cię­tych wło­sach. Nie nosił takiej fry­zury, od kiedy ogo­lili mu głowę w Szpi­talu im. Wal­tera Reeda przed szko­le­niem BUD/S, i choć włosy zaczy­nały już odra­stać, wciąż nie mógł się do nich przy­zwy­czaić. Deli­kat­nie dotknął bli­zny na skó­rze głowy, po raz kolejny nie mogąc się nadzi­wić, jak jest mała. Ulżyło mu, gdy usły­szał, że omi­nie go radio- i che­mio­te­ra­pia, a po tym, co prze­szedł przez ostat­nie dwa lata, cie­szył się, że żyje; śmierci było już za wiele.
Auto z napę­dem na cztery koła zachrzę­ściło na żwi­rze, kiedy Raife przy­spie­szył na krę­tej dro­dze bie­gną­cej pod górę.
– Zawsze bra­ko­wało im mocy – sko­men­to­wał Reece z kamien­nym wyra­zem twa­rzy. Land Rover kon­tra Land Cru­iser – dys­ku­sja o ich wadach i zale­tach sta­no­wiła dla nich nie­ustanne źró­dło frajdy i żaden ni­gdy nie prze­ga­pił oka­zji do skry­ty­ko­wa­nia ulu­bio­nego pojazdu przy­ja­ciela.
– Możesz się przejść – padła odpo­wiedź.
Raife zatrzy­mał sta­rego defen­dera, kiedy wje­chali na górę. Widok nie­skoń­czo­nych połaci zie­lo­nych drzew cią­gną­cych się aż do roz­le­głego gór­skiego jeziora zapie­rał dech w pier­siach – nawet jeśli ktoś żył w tym miej­scu od dzie­siąt­ków lat.
– Pięk­nie.
– Tak myśla­łem, że ci się spodoba.
– Widok?
– Nie, twój nowy dom.
– O czym ty mówisz?
– Widzisz tę chatę nad jezio­rem?
– No.
– Na szczę­ście dla cie­bie mój tata i teść są fanami Jamesa Reece’a. Wyre­mon­to­wali go dla cie­bie. Uznali, że może przy­dać ci się spo­kojne miej­sce z dala od wszyst­kiego, żeby wyzdro­wieć. Jest twój.
– Poważ­nie?
Raife ski­nął zado­wo­lony głową. Nie codzien­nie czło­wiek ma oka­zję zro­bić naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi nie­spo­dziankę i poda­ro­wać mu nowy dom.
– Nie wiem, co powie­dzieć.
– „Dzięki” powinno wystar­czyć.
– No… dzięki.
– Zawsze chcia­łeś miesz­kać w domku gościn­nym Robina. – Raife się uśmiech­nął. „Robin” było dru­gim imie­niem jego ojca i wie­dział, że Reece zro­zu­mie, o kogo cho­dzi. – Jestem prze­ko­nany, że prę­dzej czy póź­niej zagoni cię do roboty, żebyś zaro­bił na swoje utrzy­ma­nie, więc na twoim miej­scu uda­wał­bym cho­rego, jak długo się da.
– Dobra myśl.
– Się­gnij pod sie­dze­nie.
Reece zro­bił to i wycią­gnął SIG-a P320 X Com­pact w kabu­rze Black Point Tac­ti­cal.
– Mato doszedł do wnio­sku, że może ci się przy­dać – powie­dział Raife, wspo­mi­na­jąc ich byłego dowódcę, który pro­wa­dził obec­nie ośro­dek szko­le­niowy SIG Sau­era.
– Czy wszy­scy wie­dzą, że wró­ci­łem? – zapy­tał Reece.
– Znasz chło­pa­ków, stary – odparł Raife z uśmie­chem. – Jeste­śmy gorsi od sta­rych bab na kółku różań­co­wym.
Raife zre­du­ko­wał bieg i pozwo­lił sil­ni­kowi pra­co­wać na wyż­szych obro­tach, kiedy powoli zjeż­dżali w stronę domku. Na okrą­gły pod­jazd z tłucz­nia pro­wa­dziła droga grun­towa. Drew­niany dom był pier­wot­nie gór­ską chatą – ory­gi­nalną kon­struk­cję zacho­wano, ale obu­do­wano ją nową, więk­szą struk­turą. Całość paso­wała do sce­ne­rii i choć duża, nie była przy tym osten­ta­cyjna. Raife zatrzy­mał się przed sze­roką werandą i dwóch byłych koman­do­sów wysia­dło z auta.
Oby­dwaj ubrani byli w dżinsy i sprane T-shirty, a przy pasach nosili kabury z bro­nią. Reece jak zwy­kle miał na nogach buty trek­kin­gowe Salo­mona, pod­czas gdy Raife cho­dził w bar­dziej tra­dy­cyj­nym obu­wiu wyko­na­nym ze skóry bawołu afry­kań­skiego i spro­wa­dzo­nym z ojczy­stego Zim­ba­bwe. Wybór butów w pew­nym sen­sie odpo­wia­dał ich oso­bo­wo­ściom. Oby­dwaj pozo­sta­wali nie­ustan­nie w ruchu, ale pocho­dzący z Kali­for­nii Reece zawsze szu­kał naj­now­szego i naj­lep­szego sprzętu, który mógł dać mu prze­wagę pod wzglę­dem wydaj­no­ści. Raife prze­ciw­nie, był tra­dy­cjo­na­li­stą, któ­rego cią­gnęło do ducha daw­nych cza­sów. Jeśli Reece decy­do­wał się na kydex, nylon i kevlar, Raife wybie­rał skórę, mosiądz i orzech.
Z powodu ich sze­ro­kich kla­tek pier­sio­wych i potęż­nych bar­ków, ukształ­to­wa­nych przez lata inten­syw­nych tre­nin­gów, atle­tyczne syl­wetki dwóch męż­czyzn od razu rzu­cały się w oczy. Choć zawar­tość ich szaf była nie­mal iden­tyczna, a zbu­do­wani byli podob­nie, nikt nie popeł­niłby tego błędu i nie wziął ich za braci. Reece miał ciemne włosy, a na bro­dzie zaczęły poja­wiać się pierw­sze plamy siwi­zny. Raife był nie tylko pięć cen­ty­me­trów wyż­szy od mie­rzą­cego metr osiem­dzie­siąt dwa przy­ja­ciela, lecz także szczu­plej­szy, z wąską talią i sze­ro­kimi bar­kami. Dłuż­sze blond włosy poja­śniały od słońca, a wysta­jąc spod czapki, się­gały nie­mal szyi. Opa­li­zu­jące zie­lone oczy kon­tra­sto­wały z opa­loną cerą. Blada bli­zna prze­ci­nała mu poli­czek. Raife zatrzy­mał się przed schod­kami pro­wa­dzą­cymi na werandę, wyko­nał sze­roki gest ręką i puścił Reece’a przo­dem.
Wyko­nane z dagle­zji drzwi nosiły bli­zny ponad stu lat oddzia­ły­wa­nia żywio­łów. Reece naci­snął odno­wioną żela­zną klamkę i zamon­to­wane na nowych zawia­sach cięż­kie drzwi otwo­rzyły się z łatwo­ścią. Dwu­po­zio­mowa prze­strzeń ską­pana była w natu­ral­nym świe­tle, które wpa­dało przez duże okna umiesz­czone po prze­ciw­nych stro­nach pokoju. Pod­łoga wyko­nana była z kamie­nia, a mozaika sza­ro­ści i brązu odci­nała się od jasnych desek na ścia­nach. Kamienny komi­nek się­gał kro­kwi z drewna jodło­wego. Na widok tego, co wisiało nad nim, Reece poczuł ucisk w gar­dle.
– Czy to byk mojego taty?
– Ten sam. Nie zdą­ży­li­śmy mu go wysłać przed śmier­cią. Pomy­śle­li­śmy, że to dobre miej­sce na jego zdo­bycz.
Ich rodziny żyły ze sobą bli­sko, od kiedy Reece i Raife zaprzy­jaź­nili się na uni­wer­sy­te­cie w Mon­ta­nie. Ojciec Reece’a, Tom, przy­je­chał na ran­czo jesie­nią 2000 roku, po tym, jak Reece i Raife prze­szli BUD/S i otrzy­mali przy­działy do teamów Navy SEALs dzia­ła­ją­cych na prze­ciw­le­głych wybrze­żach. Tom Reece – który jako frog­man słu­żył w Wiet­na­mie – ustrze­lił wtedy łosia, który wisiał teraz w nowym domu jego syna. To było ich ostat­nie wspólne polo­wa­nie. Następ­nego roku wyda­rzył się 11 wrze­śnia, a Reece spę­dził kolejne pół­to­rej dekady na tro­pie­niu Al-Kaidy, ISIS oraz podob­nych orga­ni­za­cji w naj­dal­szych zakąt­kach ziemi. Tom Reece zgi­nął w 2003 roku śmier­cią nagłą i tra­giczną, gdy jego syn był na misji w Iraku; podobno padł ofiarą napadu w trak­cie wyko­ny­wa­nia zada­nia dla CIA w Buenos Aires.
Wyglą­da­jąca na wygodną kanapa z nito­wa­nym skó­rza­nym obi­ciem stała przo­dem do kominka, a płowa cie­lęca skóra przy­kry­wała kamienną pod­łogę w miej­scu do sie­dze­nia. Reece zauwa­żył fir­mowe ozna­cze­nie Hasting­sów. Raife trzy­mał się z tyłu, patrząc, jak przy­ja­ciel obcho­dzi nowy dom, przy­tło­czony szczo­dro­ścią, jaką mu oka­zano. Oprócz dużego salonu w środku były rów­nież kuch­nia z praw­dziwą żeliwną kuchenką i nowo­cze­snymi sprzę­tami, wygodna sypial­nia z sze­ro­kim łóż­kiem w pro­stej sosno­wej ramie, pokój gościnny, łazienki i strych, w któ­rym urzą­dzono gabi­net. Nie­mal z każ­dego pokoju w domu roz­po­ście­rał się widok na jezioro.
– Mam ci do poka­za­nia jesz­cze jedną rzecz – prze­rwał ciszę Raife i uchy­lił drzwi, któ­rymi wycho­dziło się z kuchni na zewnątrz. Zszedł po schod­kach i ruszył w stronę nie­wiel­kiej, przy­po­mi­na­ją­cej sto­dołę kon­struk­cji. Otwo­rzył duże dwu­skrzy­dłowe drzwi i sta­nął obok, uśmie­cha­jąc się. We wznie­sio­nym osobno garażu stała ide­al­nie odno­wiona toyota land cru­iser FJ62 rocz­nik 1988, a nie­bie­skawy meta­liczny lakier błysz­czał w świe­tle zawie­szo­nych pod sufi­tem LED-ów. Kla­syczne malo­wa­nie kon­tra­sto­wało gustow­nie z matowo czar­nymi alu­fel­gami, off-roado­wym zde­rza­kiem i bagaż­ni­kiem na dachu.
Reece wytrzesz­czył oczy na widok wzbo­ga­co­nej wer­sji tere­nówki. Musiał pozbyć się uko­cha­nego auta ponad rok wcze­śniej w trak­cie swo­jej wen­dety. Od tam­tego czasu zda­rzało mu się jeź­dzić land cru­ise­rami, kiedy wyko­ny­wał anty­kłu­sow­ni­cze patrole dla wujka Raife’a w Mozam­biku, ale nie miał auta, które mógłby nazy­wać wła­snym.
– W pakie­cie z nowym domem. Wiesz, że ja ni­gdy bym nim nie jeź­dził, więc rów­nie dobrze możesz go sobie wziąć.
– Teraz to już naprawdę nie wiem, co powie­dzieć.
– Aha, czyli nagle to ty jesteś ten cichy? – zażar­to­wał Raife, nawią­zu­jąc do swo­jego prze­zwi­ska w języku shona, Uti­livu, które nadali mu tro­pi­ciele z Afryki. – Nie stój jak tępak, wska­kuj.
Reece pod­szedł do auta, jakby miał przed sobą sta­tek kosmiczny. Klamka klik­nęła z wyraźną apro­batą; kto­kol­wiek odpo­wia­dał za reno­wa­cję, spi­sał się nad wyraz dobrze. W środku użyt­kowe wykoń­cze­nia łączyły się ze sty­lem i wygodą. Klu­czyki były w sta­cyjce. Sil­nik Gene­ral Motors LS3 V-8 o pojem­no­ści 6,2 litra i mocy czte­ry­stu trzy­dzie­stu koni mecha­nicz­nych z rykiem obu­dził się do życia, a gar­dłowy pomruk był poskra­miany przez wydajny układ wyde­chowy z cera­miczną powłoką, który pozwa­lał pojaz­dowi pra­co­wać względ­nie cicho przy jego mocy.
– Nie naj­go­rzej jak na impor­to­wa­nego japońca, co? – Popraw­ność poli­tyczna nie nale­żała do moc­nych stron Raife’a.
– Jest wspa­niały.
– To od Thorna – wyznał Raife, posłu­gu­jąc się prze­zwi­skiem teścia. – Zli­to­wał się nad tobą, kiedy docho­dzi­łeś do sie­bie.
– Skąd wytrza­snął coś takiego?
– Nie pozna­jesz?
Reece spoj­rzał na tylne sie­dze­nia, potem znów na przy­ja­ciela.
– To twój wóz. Stary Clint nie mógł prze­żyć, że musiał go znisz­czyć po twoim wyjeź­dzie. Trzy­mał go tak na wszelki wypa­dek. Kiedy dowie­dział się, że żyjesz, skon­tak­to­wał się z Thor­nem przez Towa­rzy­stwo Ope­ra­cji Spe­cjal­nych. Chło­paki z Wiet­namu trzy­mają się razem. Thorn kazał spro­wa­dzić auto tutaj, ale wcze­śniej je nieco pod­ra­so­wał.
– „Nieco pod­ra­so­wał”? To dzieło sztuki!
– Cie­szę się, że ci się podoba. Za reno­wa­cję odpo­wia­dali ludzie z ICON 4X4, więc w prze­ci­wień­stwie do poprzed­niej wer­sji powi­nien doje­chać do mia­sta. Pra­wie zapo­mnia­łem, zaj­rzyj za sie­dze­nie.
Reece zga­sił sil­nik i obej­rzał się przez ramię. W tak­tycz­nym uchwy­cie za sie­dze­niem tkwił kara­bi­nek Daniel Defense MK12 z tłu­mi­kiem Silen­cerCo Omega i lunetą Night­force 1-8 × 24 mm ATACR zamon­to­waną na gór­nej szy­nie.
– Wszystko wska­zuje na to, że kło­poty się cie­bie trzy­mają. Pomy­śla­łem więc, że byłoby dobrze, gdy­byś miał pod ręką coś wię­cej niż tę swoją procę.
– Trudno się nie zgo­dzić – powie­dział Reece z powagą.
– Roz­gość się i odpocz­nij. Rodzina zla­tuje jutro i tata wypra­wia wielką ucztę na twoją cześć.
– Świet­nie będzie was wszyst­kich zoba­czyć.
– Pra­wie wszyst­kich. Moja sio­strzyczka obec­nie zba­wia świat w Rumu­nii, ale chyba zamie­rza przy­je­chać na Boże Naro­dze­nie.
– Byłoby super. No i będę miał kilka mie­sięcy na doj­ście do formy, prze­cież trza­skała ultra­ma­ra­tony.
– Kilka lat temu wygrała Grand Tra­verse, więc masz sporo do nad­ro­bie­nia.
– Poważna sprawa. Zawsze chcia­łem to zro­bić. Z Cre­sted Butte do Aspen, tak?
– Zga­dza się. Sześć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów po górach.
– Do cze­goś takiego trzeba part­nera. Z kim bie­gła?
– Ze mną. – Raife się uśmiech­nął. – A, no i jeśli razem z guzem mózgu nie usu­nęli ci wątroby, ta też pew­nie ci się przyda, może weź też zapas. Wiesz, jaka jest moja rodzina.
– Posta­ram się zna­leźć jakąś wolną.
– Będę w warsz­ta­cie, jeśli­byś cze­goś potrze­bo­wał.
– Hej, Raife! – zawo­łał Reece, kiedy jego przy­ja­ciel szedł w stronę land rovera.
– Taa?
– Sprawdź może olej, co? Defen­der stał tutaj przez kilka minut, więc pew­nie cały wyciekł.
Raife odwró­cił się i uśmie­cha­jąc się do sie­bie, zasa­lu­to­wał przy­ja­cie­lowi środ­ko­wym pal­cem.

 
Wesprzyj nas