Powieść jednej z najwybitniejszych pisarek współczesnej literatury światowej. Zeruya Shalev mistrzowsko splata przeżycia dwóch kobiet w jedną poruszającą fabułę.


Dwie kobiety, dwie epoki, dwa życia, jedno decydujące spotkanie. Po śmierci ojca Atara postanawia dotknąć największego tabu w jego życiu — historii pierwszego, utrzymanego w sekrecie małżeństwa z kobietą, która walczyła u jego boku w szeregach podziemnej organizacji, przed powstaniem państwa Izrael.

Spotkanie, które miało zamknąć traumatyczny rozdział w życiu obu bohaterek, okazuje się pierwszym krokiem na drodze do szeregu wydarzeń, których żadna z nich nie jest w stanie zatrzymać ani przewidzieć, do czego doprowadzą.

Zeruya Shalev mistrzowsko splata przeżycia obu kobiet w jedną poruszającą fabułę. W wymiarze między tym, co jawne, a tym, co ukryte, między tragedią a komedią, zagląda bezpośrednio do wnętrza ludzkiej duszy, do chwil, w których pełni zgrozy i zdumienia stajemy twarzą w twarz z naszym losem.

***

Niecierpliwie czekam na każdą powieść Zeruyi Shalev i nigdy się nie zawodzę. «Los» czyta się w wielkim napięciu, bo Shalev pokazuje rodzinę jako pole walki, gdzie toczą się kameralne wojny, i gdzie wracają cienie z przeszłości. Opowieść o rodzinie splata się z opowieścią o początkach Izraela, o zawiedzionych nadziejach i o goryczy bojowników, których państwo odrzuciło. Opowiada o poczuciu winy, o traceniu i odzyskiwaniu, a współczesność oświetlają tutaj opowieści biblijne. Shalev sprawia, że schodzimy w głąb nie tylko przeszłości, ale i podświadomości razem z bohaterkami Rachel i Atarą, które starają się zrozumieć swoje życie.
Justyna Sobolewska

„Los” Zeruyi Shalev pokazuje z literacką brawurą, jak to, co prywatne i to, co polityczne splata się w naszym życiu w nierozerwalny sposób. Opowiadając historię Atary i pierwszej żony jej ojca, autorka ukazuje splątanie trzech czasów indywidualnego i zbiorowego życia, bowiem podjęta przez bohaterkę decyzja ożywia przeszłość i zmienia przyszłość. Tytułowy los rodziny Atary jest odbiciem dziejów narodu uwikłanego w wewnętrzne rozdarcie i nieprzepracowane traumy.
Joanna Bator

Zeruya Shalev
Los
Przekład: Magdalena Sommer
Seria „Don Kichot i Sancho Pansa”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 maja 2023
 
 


Rozdział pierwszy
To ja, Rachel

Stoi milcząco pod zamkniętymi drzwiami. Nie ma sensu dzwonić ani pukać. Przecież jego matka na pewno ją zauważyła. Dostrzega cień poruszenia za otwartym oknem kuchni, bezdźwięczny jak mrugnięcie powieką. Wielki garnek z jakąś potrawą bulgoce na kuchence, za nim zapewne kryje się niska kobieta z drewnianą chochlą w ręku. Gotuje zupę z soczewicy, para znad garnka ucieka na zewnątrz przez okno, owiewa twarz gorącym tchnieniem, wsiąka we włosy. Czy tamta gotuje zupę dla swojego ukochanego syna? Czy on tu jest?
– Soniu, otwórz mi! – woła Rachel w stronę garnka, i dodaje niepotrzebnie: – To ja, Rachel.
Wydaje się jej, że słyszy wahanie teściowej, dwa cienie zachodzą na siebie. Czy ta kobieta będzie miała czelność ją zignorować, skoro Rachel przyjechała tu z narażeniem życia?
W tych czasach strach było pokonywać drogę do oblężonej Jerozolimy. Arabskie bandy czyhające na skraju drogi ostrzeliwały podróżnych. Jej znajomi w Tel Awiwie odradzali jej wyjazd, ale nie zrezygnowała. To samobójstwo, powtarzali, ale przecież nie miała wyboru. Jej listy pozostawały bez odpowiedzi.
– Soniu, koniecznie muszę zobaczyć się z Mano! – próbuje znowu. – Przyjechałam specjalnie z Tel Awiwu. Martwię się o niego, nie rozumiem, co się stało. Jest u ciebie?
Para owiewa jej ciało jak dżinn wydostający się z butelki, Rachel ma wrażenie, że za chwilę rozpuści się cała, pozostawiając po sobie malutką kałużę, którą jej teściowa zmiecie ze stopni z tryumfalnym okrzykiem. Zapomniała już, jak palące jest jerozolimskie słońce w czasie pierwszych wiosennych chamsinów, prażące na niebie wprost nad jej głową.
– Soniu, pić mi się chce! – woła, przytrzymując się kraty w oknie. – Dasz mi szklankę wody?
Mniej więcej cztery lata wcześniej, podczas pierwszej wizyty w tym mieszkaniu, zastała tę krępą kobietę w spłowiałym szlafroku dokładnie w tym samym miejscu na szczycie schodów, gdy bez mrugnięcia okiem wylewała z czajnika wrzątek na osiedlowe dzieci zrywające owoce lokwatu z jej drzewka. Kilka kropel zamoczyło sukienkę Rachel, czerwoną w żółte kwiaty, którą włożyła z okazji wizyty. Kobieta przystanęła na podeście schodów i na widok umykających z piskiem przerażenia dzieci krzywy uśmiech zagościł na jej twarzy, spoglądającej na nich z góry. Niemożliwe, by to była matka Mano. Rachel zaczęła się wycofywać, lecz wtedy on wyszedł na jej powitanie, blady, zażenowany, i burknął coś ściszonym głosem do kobiety w szlafroku. Zawsze miał nienaganne maniery i zachowywał się odpowiednio, aż pewnego dnia zniknął bez pożegnania, nie zostawiwszy nawet listu.
Teraz nie wiadomo, czemu owoce są jeszcze zielone, nie przyciągają żywej duszy prócz paru os. Jednak kiedy niebawem dojrzeją, z pewnością w głodującym mieście będą pożądane znacznie bardziej niż kiedyś, a jej teściowa nie ośmieli się marnować skrupulatnie racjonowanej wody. Jak tej wiosny będzie przepędzać małych żarłoków od drzewka? Obrzucając ich kamieniami? I jak przepędzi ją, kobietę, która odebrała jej najcenniejszy owoc?
Od strony balkonu rozlega się ciche szuranie. Rachel przenosi spojrzenie na zbiornik wody, blaszany pojemnik zainstalowany niedawno. Czy jej teściowa kryje się za nim? „Arabowie zamknęli dopływ wody do miasta – pisała w jednym z listów. – Byłam zmuszona zainstalować zbiornik na balkonie. Rozsypuję na nim okruszki chleba, ptaki przylatują i je dziobią. Po stukaniu orientuję się, ile wody w środku zostało”.
– Soniu, jesteś tam? – próbuje znowu Rachel. – Otwórz mi tylko na chwilę, nie zostanę długo, muszę zaraz wracać do Tel Awiwu.
Co jeszcze może powiedzieć, co takiego powiedziała, że udało się jej zmiękczyć serce tej kobiety, bo w końcu słyszy ciężkie człapanie nóg w chodakach zbliżające się do drzwi, klucz niechętnie przekręcany w zamku. Oto i opuchnięta twarz, przetłuszczone kosmyki, podejrzliwe czarne oczy. Jego matka nigdy jej nie lubiła. Może obawiała się, że Rachel jest zbyt ładna, zbyt adorowana, że złamie serce jej ukochanego syna, którego ona urodziła na starość?
Myliła się. To on odszedł nagle, bez słowa. To on nie odpisuje na listy. Potajemnie zaplanował odejście, a naiwna Rachel niczego nie podejrzewała. Wiedziała, że jest wzburzony, że się dręczy, ale nie przyszło jej do głowy, że całkowicie zniknie z jej świata.
– Co tu robisz, czego chcesz? – pyta jego matka z ciężkim polskim akcentem, wciąż obecnym pomimo dekad, które minęły od jej przyjazdu z Warszawy.
Wstydził się także jej akcentu, uporczywych błędów wymowy. Sam mówił przepiękną, elegancką hebrajszczyzną. Na chwilę Rachel ogarnia lęk, że już nigdy go nie usłyszy.
– Czego chcę? – powtarza pytanie. – Chcę się zobaczyć z Mano. Jest w domu?
Prawie dodaje, że chciałaby też zjeść zupy, bo zapach unoszący się z garnka wierci dziurę głodu w jej brzuchu. Rachel ma wrażenie, że zaraz zasłabnie.
– Nie możesz się z nim zobaczyć – oświadcza z satysfakcją teściowa. – Jest chory. Mówił, że jeśli przyjedziesz, pod żadnym pozorem mam cię nie wpuszczać.
Za plecami kobiety widać duży pokój, mroczny jak jaskinia, w którym stało jego łóżko, pod oknem z zamkniętymi żaluzjami. Rachel wytęża wzrok. Czy coś poruszyło się pod kołdrą? Czy ciemniejsza plama na poduszce to jego głowa?
– Jest chory? Co mu jest? – pyta pokonanym głosem, przytrzymując się framugi, a jego matka odpowiada niecierpliwie:
– Wracaj do Tel Awiwu, Rachel, i nie przyjeżdżaj więcej. On nie może się z tobą zobaczyć!
Powiedziała, że nie może czy że nie chce? Nagle Rachel czuje, że koniecznie musi przypomnieć sobie akurat ten szczegół, właśnie teraz, kiedy przygotowuje się do spodziewanej wizyty. Nie może czy nie chce? Inna, bardziej niepokojąca kwestia, która nieoczekiwanie do niej wraca, jest taka: czemu nie odepchnęła złośliwej strażniczki i nie wdarła się do środka. Była znacznie młodsza i silniejsza od niej, bez trudu mogłaby ją pokonać, dopaść do jego łóżka. Gdyby udało się jej do niego dotrzeć, porozmawiać, może zmieniłby zdanie, cofnął straszliwy wyrok.
W rzeczywistości nie zobaczyła go już nigdy, przez blisko siedemdziesiąt lat, poza przelotnym momentem kilka miesięcy później w budynku rabinatu, gdzie usiadł jak najdalej od niej, nie patrzył w jej stronę i natychmiast po zakończeniu upokarzającej ceremonii, gdy chciała mu powiedzieć kilka słów na pożegnanie, odwrócił się i poszedł przed siebie szybkim krokiem. Ona stała milcząca dokładnie w tym samym miejscu, w którym brali ślub, i dopiero wtedy zauważyła datę, dwunasty aw roku pięć tysięcy siedemset ósmego – dokładnie w tym samym dniu pobrali się rok wcześniej.
Tak wiele marzeń zostało przerwanych w tym roku, tak wiele początków pozostało bez dalszego ciągu, wzdycha teraz, myjąc gładkie, chłodne w dotyku śliwki przeznaczone dla gościa, który się spóźnia. Atara zadzwoniła przed godziną, a Rachel, słysząc jej głos, zlękła się, że tamta zamierza odwołać wizytę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak bardzo czeka na to spotkanie, do którego została prawie zmuszona i które starała się odwlekać jak najdłużej.
Ale nie, Atara, córka Mano, nie zadzwoniła, by odwołać wizytę, lecz by poinformować, że spóźni się odrobinę z powodu korków, a Rachel, która siedziała zdenerwowana na kanapie, zjadła sama śliwki, jedną po drugiej, i teraz myje kolejne, napełnia opróżnioną salaterkę.
Dzisiaj ludzie spóźniają się przez korki, kiedyś nie było wiadomo, czy w ogóle dojedziemy. Ogarnia ją fala wrogości na wspomnienie podróży powrotnej z Jerozolimy tamtego strasznego dnia. W autobusie zebrały się dziesiątki wylęknionych ludzi, skulonych z obawy przed kulami arabskich snajperów, kryjących się w zasadzkach na poboczu, ona jedna siedziała wyprostowana, spodziewając się pocisku, który rozbije szybę i trafi ją w głowę. Wystarczy jedna kula, by przerwać życie, które wydawało się jej wówczas bardziej pozbawione nadziei niż śmierć. Nie wiedziała, co będzie po śmierci, ale była całkowicie pewna, że po rozstaniu z Mano nie czeka na nią już nic.
Tamtego dnia snajperzy ulitowali się nad nimi. W stronę konwoju nie padł ani jeden strzał, a gdy autobus bezpiecznie dotarł do Tel Awiwu, trudno jej było wysiąść. Chciała wrócić do Jerozolimy, znowu dobijać się do drzwi, póki się nie otworzą, odepchnąć z całej siły jego matkę. Jak mogła jej posłuchać? Była głupia jak prosty wieśniak stojący przed bramą prawa z ponurego opowiadania, które Mano kiedyś jej czytał. Ale nikt nie wiedział, kiedy wyruszy kolejny konwój, i gdy tak stała bezradnie, podszedł do niej mężczyzna o znajomej twarzy; pewnie zetknęła się z nim kiedyś w jednej z kryjówek podziemnej organizacji. Zapytał, czy trzeba jej pomóc, ona zaś – nieśmiała i jednocześnie dumna – pokręciła głową, lecz chwilę później osunęła się zemdlona na rozgrzany asfalt, a on uniósł ją w ramionach i nigdy nie wypuścił.
Tak chciał los. Nie było innej drogi ani do Jerozolimy, ani do obwarowanego murami serca Mano. Nie przebiła własnej Drogi Birmańskiej i może tak właśnie było lepiej, tego nigdy się nie dowie. Wspominanie tych wydarzeń po siedemdziesięciu latach jest kompletnie bezcelowe, nie przyszłoby jej do głowy to robić, gdyby nie oczekiwany, spóźniony gość, kobieta, która przed kilkoma miesiącami niespodziewanie podeszła do niej w teatrze.
Zagadnęła ją w antrakcie, w długiej kolejce do toalety, i kiedy przedstawiła się przejętym głosem, Rachel odniosła wrażenie, że to dalszy ciąg sztuki, której akcja przybrała nieoczekiwany obrót. Jak mnie rozpoznała? Zamierzała o to zapytać, zbita z tropu i poirytowana. Skąd się o mnie dowiedziała? Przecież nawet swoim synom Rachel nie opowiedziała ani słowem o pierwszym, niedojrzałym małżeństwie, które zakończyło się jałowo dokładnie po upływie roku.
– Rachel, prawda? – zapytała tamta niemal błagalnie. – Jestem Atara Rubin, córka Mano. Tak bardzo się cieszę, że panią znalazłam.
Powiedziała „Mano”, nie Menachema ani profesora Rubina, jakby uznała ją za członka wąskiego kręgu najbliższej rodziny, a Rachel spojrzała na nią z ciekawością, zdumiona absurdalną myślą, że to mogłaby być jej córka.
Wysoka i szczupła jak on. Wygląda młodo, znacznie młodziej niż synowie Rachel. Najwyraźniej urodziła się, gdy Mano był już w starszym wieku, a może dziewczęcy wygląd nadają jej fryzura i ubiór – długie, niesforne czarne loki, obcisłe dżinsy i kozaki – choć jednocześnie wokół wielkich oczu tańczy całkiem sporo drobnych zmarszczek. Ma oczy ciemne jak jej babka, połyskujące okrutnie, jak wówczas, kiedy tamta patrzyła na Rachel owego ranka, ale łagodniejsze.
– Wyrazy współczucia – powiedziała prędko Rachel.
Kilka miesięcy wcześniej usłyszała w wiadomościach o jego śmierci w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. A może był to krótki nekrolog w gazecie donoszący o śmierci słynnego uczonego, specjalisty od badań mózgu. Jego córka podziękowała z życzliwym roztargnieniem i od razu zapytała:
– Zgodzi się pani opowiedzieć mi o nim? O tym, co wydarzyło się między wami?
Jakby teraz, po jego odejściu, uniosła się jakaś bariera. Rachel z trudem zachowywała spokój w obecności tej przejętej kobiety, którą widziała po raz pierwszy w życiu, musiała też kilkakrotnie podać numer telefonu, bo długopis nie chciał pisać, a komórka wyłączona na czas spektaklu nie chciała się obudzić ze snu, w końcu, gdy rozległ się już trzeci dzwonek, córka Mano wyjęła z torebki jaskrawoczerwoną szminkę, podwinęła rękaw i zapisała cyfry na swojej długiej ręce. Czerwone cyfry na skórze przypominały krwawe szramy i Rachel poczuła na ten widok dyskomfort, miała nadzieję, że prowadzący do niej numer zatrze się i zrobi nieczytelny, jednak tak się nie stało, o czym przekonała się nazajutrz, gdy w słuchawce zadźwięczał żarliwy kobiecy głos. Rachel prędko poinformowała, że wkrótce idzie do szpitala na prosty zabieg, który naturalnie może jednak przynieść komplikacje.
Nie podała numeru komórki, więc dopiero po powrocie do domu, już po wszystkim mogła znowu usłyszeć głos, który tym razem rozpoznała od razu, ale znowu się wykręciła, twierdząc, że jest zbyt osłabiona, w nadziei, że kobieta da jej spokój. Czego od niej chce, czemu tak nagle sobie o niej przypomniała? Rachel nie ma ochoty zajmować się tą starą historią. Wreszcie po kilku tygodniach zgodziła się ustalić dość odległy termin i w miarę jak się zbliżał, coraz częściej łapała się na tym, że czeka na umówiony dzień z lękiem i nadzieją. Nadzieją na co? Lękiem przed czym? Co powie tej kobiecie: stałam milcząco pod zamkniętymi drzwiami?

 
Wesprzyj nas