Przejmująca historia zatrutej miłości matki i córki. Ostra jak nóż i przetykana zjadliwym humorem powieść, która powoli rozwija supeł wspomnień i wyobrażeń wiążących obie kobiety, aż wreszcie ukazuje głęboko skrywaną prawdę.


Skłamałabym, mówiąc, że nigdy nie czerpałam przyjemności z cierpienia matki.

Jako młoda kobieta Tara była nieokiełznana i buntowała się przeciwko surowym zasadom obowiązującym kobiety w Indiach. Porzuciła zaaranżowane przez rodziców małżeństwo, wstąpiła do aśramy, wdała się w romans z nieokiełznanym artystą…

Antara – jej córka – towarzyszyła matce w tym pełnym wzlotów i upadków życiu. Ich relacja nigdy nie była łatwa.

Po latach, kiedy Tara zaczyna tracić pamięć i wymaga opieki, Antara musi zmierzyć się z obowiązkiem zadbania o matkę, która o nią nie dbała nigdy, a także wrócić do bolesnych i traumatycznych wspomnień.

***

• „Gorzki cukier” to intrygujący, bezlitosny debiut, od pierwszego zdania oszałamiający jadem i rozbrajający humorem.
„The Guardian”

• To książka nieprzeciętnie wnikliwa, odważna i wyrafinowana. Nie chodzi o to, że nikt wcześniej nie wpadł na to, o czym pisze Doshi, tylko raczej o to, że napisała coś, czego nikt wcześniej nie wyraził tak doskonale – i tak śmiało.
„The Washington Post”

Avni Doshi
Gorzki cukier
Przekład: Agnieszka Wilga
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 26 kwietnia 2023
 
 

Gorzki cukier

Skłamałabym, mówiąc, że nigdy nie czerpałam przyjemności z cierpienia matki.
Krzywdziła mnie w dzieciństwie, więc wszelki ból, jaki potem musiała znosić, zdawał mi się swego rodzaju odpłatą – zaprowadzaniem równowagi we wszechświecie, w którym powinien panować racjonalny porządek przyczyn i skutków.
Teraz już jednak nie mogę wyrównać z nią rachunków.
Powód jest prosty: matka zapomina i nic na to nie poradzę. Nie da się sprawić, by pamiętała o swoich dawnych uczynkach, skąpać jej w poczuciu winy. Dawniej zdarzało mi się od niechcenia wspomnieć przy herbacie o jej okrutnych zagrywkach, a potem obserwować, jak gniewnie marszczy czoło. Teraz przeważnie nawet nie wie, o czym mówię, jej oczy patrzą gdzieś w dal, wiecznie radosne. Gdy ktoś to widzi, dotyka mojej dłoni i szepcze: „Już starczy. Biedactwo, nic nie pamięta”.
Matka budzi w innych współczucie, od którego wzbiera we mnie gorycz.
Zaczęłam coś podejrzewać przed rokiem, gdy nocami snuła się ciągle po domu. Dzwoniła do mnie przestraszona Kaszta, jej służąca.
– Pani matka szuka podkładów na łóżko – powiedziała kiedyś. – Martwi się, że się pani zmoczy.
Odsunęłam telefon od ucha i sięgnęłam do szafki nocnej po okulary. Leżący koło mnie mąż spał dalej, jego zatyczki do uszu jaśniały w ciemności neonowym blaskiem.
– Musiało jej się coś przyśnić – odparłam.
Kaszta nie wydawała się przekonana.
– Nie wiedziałam, że moczyła pani łóżko.
Odłożyłam telefon i do rana nie zmrużyłam już oka. Matka nawet w swoim obłędzie zdołała mnie upokorzyć.
Pewnego dnia do jej drzwi zadzwoniła zamiataczka, a Mami jej nie rozpoznała. Zdarzały się też inne sytuacje: zapomniała, jak płaci się rachunek za prąd, w garażu podziemnym w swoim budynku zaparkowała samochód w złym miejscu. To było sześć miesięcy temu.
Czasem zdaje mi się, że widzę już koniec – moment, kiedy będzie już tylko gnijącym warzywem. Zapomni, jak się używa języka, panuje nad pęcherzem, a w końcu też, jak się oddycha. Degeneracja ludzkiego ciała miewa przestoje i skoki, ale się nie cofa.
Mój mąż Dilip twierdzi, że dobrze byłoby od czasu do czasu odświeżyć jej pamięć. Piszę więc na karteczkach historyjki z przeszłości matki i wciskam w zakamarki jej mieszkania. Ona co jakiś czas je znajduje, a wtedy dzwoni do mnie i się śmieje.
– Nie do wiary, że moje własne dziecko ma taki okropny charakter pisma!
Gdy zapomniała nazwę ulicy, przy której mieszkała od dwóch dekad, Mami zadzwoniła do mnie i oświadczyła, że kupiła paczkę żyletek i nie zawaha się ich użyć, jeśli jej się pogorszy. Potem zaczęła płakać. Słyszałam przez telefon ryk klaksonów, ludzkie okrzyki. Odgłosy miasta Puna. Rozkaszlała się i straciła wątek. Niemal czułam swąd spalin autorikszy, w której siedziała, ciemnego dymu z rury wydechowej, jakbym stała tuż obok. Na chwilę źle się poczułam. To chyba najgorszy rodzaj cierpienia – rozpoznanie własnego upadku, pokuta obserwowania, jak wszystko ci się wymyka. Zarazem jednak wiedziałam, że to kłamstwo. Matka nigdy by tyle nie wydała. Po co kupować paczkę żyletek, skoro wystarczy jedna? Zawsze miała skłonność do publicznego okazywania emocji. Uznałam, że najlepiej w tej sytuacji pójść na swego rodzaju kompromis: powiedziałam jej, żeby nie dramatyzowała, lecz zapisałam to zdarzenie w pamięci i obiecałam sobie, że za jakiś czas poszukam tych żyletek i je wyrzucę.
Rejestruję wiele szczegółów z życia matki: godzinę, o której zasypia, gdy okulary do czytania zsuwają jej się po nosie, liczbę rożków z kawiarni Marzorin zjadanych przez nią na śniadanie – wszystko to odnotowuję. Wiem, jakich obowiązków unika, i znam miejsca, w których powierzchnia jej opowieści została wypolerowana na gładko.
Czasem, gdy ją odwiedzam, prosi, żebym zadzwoniła do jej dawno zmarłych znajomych.
Matka kiedyś potrafiła zapamiętać przepis, który tylko raz przeczytała. Pamiętała, jakie odmiany herbaty pija się w domach innych ludzi. Gdy gotowała, bez podnoszenia wzroku sięgała po butelki i przyprawy.
Pamiętała, jaką techniką sąsiedzi Memoni2 zabijali kozła na Święto Ofiarowania na tarasie nad dawnym mieszkaniem jej rodziców, ku oburzeniu gospodarza wyznającego dźinizm3, i jak mieszkający tam muzułmański krawiec o szczeciniastych włosach dał jej kiedyś do potrzymania zardzewiałą misę na spływającą krew. Opisywała mi metaliczny smak i opowiadała, jak oblizywała czerwone palce.
– To był pierwszy niewegetariański smak w moim życiu – wspominała.
Siedziałyśmy nad wodą w Alandi. Pielgrzymi się obmywali, a żałobnicy topili prochy zmarłych. Mętna rzeka w kolorze gangreny płynęła niedostrzegalnym nurtem. Mami chciała wyrwać się z domu, od babci i rozmów o moim ojcu. Był to przejściowy okres, gdy opuściłyśmy już aśramę4, ale jeszcze nie wysłano mnie do szkoły z internatem. Między matką a mną przez chwilę panował rozejm i wciąż jeszcze wierzyłam, że najgorsze za nami. Nie mówiła mi, dokąd w tych ciemnościach jedziemy, a gdy wsiadałyśmy do autobusu, nie mogłam odczytać napisu na kartonie przyklejonym taśmą z przodu. Żołądek ściskał mi się ze strachu, że znów gdzieś przepadniemy w związku z kaprysem matki, trzymałyśmy się jednak blisko rzeki, przy której wysiadłyśmy z autobusu, a gdy wzeszło słońce, dostrzegłam w jego świetle tęczowe wzory na plamach benzyny zebranych na powierzchni wody. Gdy zrobiło się gorąco, wróciłyśmy do domu. Nani i Nana5 szaleli z niepokoju, ale Mami powiedziała, że nie opuszczałyśmy osiedla. Uwierzyli, bo chcieli wierzyć, choć historyjka nie była przekonująca – osiedle, na którym stał ich dom, nie było tak duże, by się zgubić. Mami mówiła z uśmiechem, kłamała jak z nut.
Jej talent łgarski był imponujący. Przez jakiś czas próbowałam jej w nim dorównać, wydawało mi się, że to jedyna jej umiejętność warta naśladowania. Dziadkowie przepytali stróża, ale nie udało im się niczego potwierdzić, bo często przysypiał w pracy. Utknęliśmy więc w martwym punkcie, jak wielokrotnie później, każdy trzymał się swojej fikcji, w przekonaniu, że musi dbać o własny interes. Gdy mnie później pytano, powtarzałam wersję matki. Nie nauczyłam się jeszcze sprzeciwiać. Byłam potulna jak pies.
Czasem mówię o Mami w czasie przeszłym, choć wciąż jeszcze żyje. Czułaby się dotknięta, gdyby była w stanie przechować to w pamięci. W tej chwili jej ulubioną osobą jest Dilip. To zięć doskonały. Gdy się spotykają, powietrza między nimi nie mącą żadne oczekiwania. On nie wie, jaka była wcześniej, akceptuje ją taką, jaka jest, i bez oporów wciąż na nowo jej się przedstawia, jeśli ona zapomni jego imię.
Też bym tak chciała, lecz matka w mojej pamięci wciąż pojawia się i znika przed moimi oczami jak lalka na baterie, której mechanizm szwankuje. Lalka zamiera. Czar pryska. Dziecko nie wie, co jest prawdziwe i na co może liczyć. Może nigdy tego nie wiedziało. Płacze.
Chciałabym, żeby w Indiach dopuszczano samobójstwo wspomagane, jak w Holandii – nie tylko w trosce o godność pacjenta, ale też dla dobra wszystkich zainteresowanych.
Powinnam się smucić, a nie złościć.
Czasem płaczę, gdy nikt nie widzi – jestem w żałobie, ale jeszcze nie nadszedł czas, żeby spalić ciało.
Moją uwagę przykuwa zegar wiszący na ścianie w poczekalni u lekarza. Wskazówka godzinowa jest na jedynce, a minutowa znajduje się między ósemką a dziewiątką. Układ ten pozostaje niezmienny przez trzydzieści minut. Ten zegar to blaknąca pamiątka innego czasu, popsuty i niewymieniony.
Najbardziej diaboliczna jest wskazówka sekundowa, która jako jedyny element zegara porusza się, jak różdżka. Nie tylko w przód, ale też w tył, w tę i z powrotem, w całkiem nieprzewidywalny sposób.
Burczy mi w brzuchu.
Pozostali czekający wyraźnie wzdychają, gdy wskazówka sekundowa przestaje się ruszać, lecz ona zamiera ledwie na chwilę, po czym znów się podrywa. Postanawiam na nią nie patrzeć, ale tykanie zegara niesie się po gabinecie.
Zerkam na matkę, która drzemie na krześle.
Czuję, jak dźwięk zegara przenika mi przez skórę i wpływa na tętno. To nie jest zwykłe tik-tak. Tik-tak to wszechogarniający puls, oddech, słowo. Zwykłe tik-tak to coś w rodzaju biologicznego rezonansu, łatwo je zinternalizować i zignorować. Tu jest raczej tik-tik-tik, potem cisza, a następnie tak-tik-tak.
Usta Mami opadają bezkształtnie, przypominają papierową torbę.
Przez falistą szybę dostrzegam grupkę gońców zebranych wokół wąskiego blatu i słuchających komentatora meczu krykieta. Wznoszą kibicowskie okrzyki, upojeni transmisją chwały dobywającą się z głośnika. Tykanie znów się zmienia.
W gabinecie mierzymy się z innym zegarem.
Lekarz rysuje tarczę na papierze, ale bez cyfr.
– Proszę to uzupełnić – mówi do matki.
Ona bierze z jego ręki ołówek automatyczny i zaczyna od jedynki.
Gdy dochodzi do piętnastu, lekarz jej przerywa.
– Może mi pani powiedzieć, jaka dziś jest data?
Mami patrzy na mnie, a potem zerka na drzwi. W odpowiedzi unosi ramiona, przy czym jedno wyżej niż drugie. Ni to wzruszenie, ni to tik nerwowy. Każda oznaka jej fizycznej degradacji wydaje mi się odpychająca. Patrzę na kremowe ściany, na których wiszą krzywo certyfikaty medyczne.
– A może rok?
Matka powoli kiwa głową.
– Proszę mi podać pełen rok, czterocyfrowy – mówi on.
Otwiera usta, a ich kąciki opadają jak u ryby.
– Tysiąc dziewięćset… – zaczyna i patrzy w dal.
Lekarz przekrzywia głowę.
– Chce pani chyba powiedzieć: „Dwa tysiące…”.
Zgadza się z nim i uśmiecha do niego, jakby była dumna z jakiegoś wyczynu. Lekarz i ja patrzymy po sobie pytająco.
Następnie on mówi, że w szczególnych przypadkach pobierają płyn z kręgosłupa, ale nie zdecydował jeszcze, czy to przypadek szczególny. Na razie ogranicza się do tomografii, badania krwi, sprawdzenia węzłów chłonnych, gardła, nosa i uszu. Na podświetlanej tafli kładzie mapę jej mózgu, analizuje wzory i cienie, szuka czarnych dziur. Oświadcza, że to wciąż mózg młodej kobiety, który działa prawidłowo.
Pytam, na czym polega prawidłowe działanie mózgu. Na odpalaniu neuronów i trzaskach impulsów elektrycznych?
Lekarz mruży oczy i nie odpowiada. Mięśnie żuchwy nadają jego głowie kwadratowy kształt i uwydatniają nieco krzywy zgryz.
– Ale mama ma kłopoty z pamięcią – mówię.
– Tak, istotnie – przyznaje. Zauważam, że nieco sepleni.
Na nowej kartce rysuje puchatą chmurę, która ma przedstawiać mózg. Zbyt szybko odrywa długopis, przez co kłębiaste linie na koniec się nie stykają, jakby w chmurze była dziura.
– Możemy spodziewać się spadku zdolności poznawczych, objawiającego się utratą pamięci i zmianami w osobowości. Nie będzie się to wiele różniło od tego, co już obserwujemy. To znaczy od tego, co pani obserwuje – poprawia się. – Nie wiemy, ile z tego zauważa pani Lamba.
Zakreśla ołówkiem obszary, w których połączenia synaptyczne zanikają, a neurony obumierają. W śnieżnobiałej chmurze zaczyna brakować miejsca. Teraz ta dziura – wynikająca z niedomkniętego obrysu – wydaje się błogosławieństwem; przez nią do środka dostaje się powietrze. Kora mózgowa, układ limbiczny i obszary podkorowe są zaznaczone niedbałymi kreskami. Siadam na dłoniach.
Bankiem pamięci jest hipokamp, a w tej chorobie jego skarbce są opróżniane. Pamięć długotrwała się nie tworzy, a krótkotrwała zanika. Teraźniejszość staje się delikatnym bytem, który już po chwili sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie istniał. W miarę jak hipokamp się osłabia, przestrzeń może ulegać pozornemu przeobrażeniu, zniekształceniu.
– Czy pani matka doznała kiedykolwiek poważnego urazu głowy? Czy wedle pani wiedzy była narażona na dłuższy kontakt z substancjami toksycznymi? Jakieś metale ciężkie? Ktoś w rodzinie miał wcześniej problem z pamięcią? Lub z odpornością? Przepraszam, ale muszę też spytać o historię HIV i AIDS.
Kolejne pytania wychodzą z jego ust, zanim zdążę odpowiedzieć na poprzednie. Uświadamiam sobie, że moje wyjaśnienia koniec końców niewiele znaczą. Należyta staranność nie zmieni wiedzy, którą posiedliśmy w tym gabinecie, a historia mamy nie wpłynie na diagnozę.
W środku chmurki lekarz rysuje gwiazdkę. Obok niej pisze: „Płytka amyloidowa”. Te płytki to struktury białkowe, które zwykle pojawiają się w mózgach pacjentów z chorobą Alzheimera.
– Dostrzegł je pan na tomografii? – pytam.
– Nie. Przynajmniej na razie. Ale pani matka ma zaniki pamięci.
Mówię, że nie rozumiem, jak to możliwe, a on w ramach odpowiedzi podaje mi listę dostępnych leków. Najpopularniejszy jest donepezil. Jego nazwę zakreśla trzykrotną obwódką.
– Jakie są skutki uboczne?
– Wysokie ciśnienie, bóle głowy, problemy żołądkowe, depresja. – Patrzy w sufit i mruży oczy, próbując sobie przypomnieć coś jeszcze. Płytka amyloidowa na rysunku wcale nie wygląda tak źle. Jest niemal magiczna, jak samotny motek włóczki. Mówię to na głos i zaraz żałuję.
– Czy mama lubi robić na drutach? – pyta lekarz.
– Nie. Nienawidzi wszelkich zajęć domowych. Z wyjątkiem gotowania. Jest wspaniałą kucharką.
– No cóż, to nam nie pomoże. Przepisów bardzo trudno się trzymać, jeśli pojawiają się braki w pamięci. Przy robótkach ręcznych, jeśli w grę wchodzi pamięć mięśniowa, można ominąć pewne części mózgu.
Wzruszam ramionami.
– Możemy spróbować. Chociaż jej się ten pomysł nie spodoba.
– W jej przypadku nie ma już nic pewnego – mówi on. – Jutro może być całkiem inną osobą.
Gdy wychodzimy, lekarz mnie pyta, czy jesteśmy rodziną doktora Winaja Lamby, jakiegoś zasłużonego specjalisty w ważnym szpitalu w Bombaju6. Zaprzeczam. Wydaje się rozczarowany i współczujący. Ciekawe, czy lepiej by się poczuł, gdybym skłamała, że to nasz krewny.
– Czy pani mama z kimś mieszka? Z mężem lub synem? – pyta.
– Nie – odpowiadam. – W tej chwili mieszka sama.

Przypisy

1 Cytat w oryginale w jęz. bengalskim, w formie dialektalnej. Tu zapisany w uniwersalnej transliteracji naukowej (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki).

2 Memoni – grupa etniczna pochodząca z północnej części starożytnych Indii, czyli z terenów dzisiejszej prowincji Sindh w Pakistanie. Obecnie należą do niej niecałe dwa miliony osób rozproszone po całym świecie. Większość jej przedstawicieli wyznaje islam sunnicki.

3 Dźinizm – indyjska nonteistyczna religia monastyczna i system filozoficzny, wyznawców (w liczbie około pięciu milionów, głównie w Indiach) obowiązuje prawo ahinsy zakazujące krzywdzenia istot żywych.

4 Aśrama (sanskr. āśrama) – indyjska pustelnia lub ośrodek religijny założony przez mistrza duchowego (guru). Niektóre aśramy przyciągają setki wyznawców, również ze świata Zachodu.

5 Nani (hindi nānī), nana (hindi nānā) – określenia na rodziców matki: nani to babcia, a nana to dziadek. Na dziadków ze strony ojca mówi się dadi (dādī) i dada (dādā).

6 Bombaj (Mumbaj) – stolica indyjskiego stanu Maharasztra. Od roku 1995 oficjalną nazwą miasta jest „Mumbai”, jednak część mieszkańców Indii wciąż preferuje wywodzącą się z czasów kolonialnych nazwę „Bombay”. Bohaterowie powieści tą właśnie nazwą się posługują.

 
Wesprzyj nas