„Szukaj mnie wśród mgieł Wirungi” to trzeci i ostatni tom sagi rodzin Zaporewiczów i Młynarskich.


Agenci rosyjskiej FSB, meksykański kartel narkotykowy Sinaloa, terroryści z Al Kaidy, a nawet amerykański Border Patrol…

Wszyscy szukają połówek carskiej monety, rozciętej szablą przez Jana Młynarskiego w 1863 roku. Dlaczego są takie cenne? Co to za sekret się za nimi skrywa? Jaki związek z tymi dwoma wędrującymi po świecie kawałkami złota ma Gerome Rómel, weteren Legii Cudzoziemskiej, który także podąża ich śladem?

Czy przepołowiona moneta ponownie zostanie scalona w Meksyku, gdzie Monika Wilczyńska próbuje odzyskać uprowadzoną córeczkę? Czy samotna matka będzie w stanie wydrzeć swoje dziecko z rąk potężnego kartelu?

Przecież nie ma przy sobie niczego, co mogłaby przeciwstawić bandytom. Poza siłą miłości. Do dziecka. I do mężczyzny, który wbrew wszelkiemu rozsądkowi postanowił jej pomóc…

Zbigniew Zborowski – autor dziewięciu powieści, m.in. • Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima i • Znajdziesz mnie w cieniu guayacan, i scenarzysta filmowy. Laureat wyróżnienia Empiku za scenariusz audiobooka • Letarg. W swojej pracy inspiruje się prozą Carlosa Ruiza Zafona i Marka Hłaski. Zanim zaczął pisać książki, był reporterem, redaktorem naczelnym, prezenterem telewizyjnym, podróżnikiem, instruktorem kung fu, pracownikiem leśnym w Bieszczadach.

Zbigniew Zborowski
Szukaj mnie wśród mgieł Wirungi
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 22 marca 2023
 
 

PROLOG

Bie­gła sze­roką aleją wijącą się wśród ogro­dów ota­cza­ją­cych domy. Spło­szyła wielką jak jej palec wska­zu­jący ważkę, stadko wyjąt­kowo wrza­skli­wych pta­ków tapla­ją­cych się w kałuży po nie­daw­nym desz­czu i roz­pro­szyła opa­li­zu­jącą w słońcu chmarę much. Usko­czyła przed spo­co­nym panem Sim­mon­sem, za któ­rym niósł para­solkę mil­czący ciem­no­skóry słu­żący, a potem puściła się bie­giem ze Wzgó­rza Edwarda ku roz­le­wi­sku Stan­ley Pool. Wysoko zasznu­ro­wane buty klą­skały w poma­rań­czo­wo­czer­wo­nym bło­cie, dopóki nie wbie­gła w trawę, zmie­rza­jąc do portu skró­tem. Mogły w niej peł­zać żmije, a nawet zaplą­tać się kobra drzewna, więc nieco zwol­niła, uważ­niej sta­wia­jąc nogi. Była już bli­sko nabrzeża, kiedy wkro­czyła na trakt cią­gnący się przez trzy­sta kilo­me­trów w dół rzeki, wokół Wodo­spa­dów Living­stone’a aż do Matadi. Tutaj zwol­niła jesz­cze bar­dziej, bo z naprze­ciwka nade­szła grupa tra­ga­rzy przy­gię­tych do ziemi cię­ża­rem kości sło­nio­wej. Pil­no­wał ich nie­wielki oddział Force Publi­que w czer­wo­nych fezach pod wodzą bia­łego sier­żanta w tro­pi­kal­nym kasku i z prze­ra­ża­ją­cym batem chi­cotte z suszo­nej na słońcu skóry hipo­po­tama w sęka­tej ręce. Zręcz­nie omi­nęła tę ludzką ciżbę, zmie­rza­jąc pro­sto do portu. Przy­sta­nęła na chwilę, patrząc na zacu­mo­wany przy nabrzeżu bocz­no­ko­ło­wiec. Kapi­tan doko­ny­wał ostat­niej inspek­cji przed wyru­sze­niem w górę rzeki, być może aż do odle­głych o wiele dni żeglugi Stan­ley Falls. Nieco dalej, w płyt­kiej sto­ją­cej wodzie, bro­dziły fla­mingi i cza­ple, a na kona­rze zadu­szo­nego przez liany i pną­cza drzewa sie­dział samotny peli­kan. Zaraz jed­nak ruszyła znów, w stronę grzmią­cych w oddali kata­rakt. Były zbyt daleko, żeby zdo­łała dojść tam na pie­chotę, ale miała nadzieję zoba­czyć cho­ciaż począ­tek bystrza, zaraz za roz­le­wi­skiem, nad któ­rym leżało Leopol­dville. Alejka zaczęła się zwę­żać, prze­cho­dząc w wąską dróżkę wijącą się wśród ogrom­nych drzew, rafii, agaw siza­lo­wych i wyso­kich traw. Tatuś ostrze­gał, że w tej tra­wie może się czaić żbik albo nawet puma, ale Juliette dobrze wie­działa, że te dra­pież­niki nie pod­cho­dzą tak bli­sko osady. Leopol­dville było wpraw­dzie małym mia­stecz­kiem, osadą wła­ści­wie, ale zamiesz­ku­ją­cych ją kil­ku­dzie­się­ciu bia­łych było uzbro­jo­nych w gwin­to­wane i łado­wane odtyl­cowo kara­biny. I z całą pew­no­ścią dawno już prze­pło­szyli wszyst­kie dzi­kie zwie­rzęta więk­sze od okapi – stąd aż do odle­głej o pół­to­rej godziny mar­szu wio­ski Kin­szasa. A prze­cież w oko­licy był także spory oddział Force Publi­que, czyli kon­gij­skiego woj­ska. Tak hała­śliwy, że zdolny wypło­szyć nawet papugi z drzew. I jesz­cze cała masa pobrzę­ku­ją­cych łań­cu­chami tra­ga­rzy cią­gnących szla­kiem z gór­nego Kongo w stronę wybrzeża i z powro­tem. Żadna puma nie znio­słaby takiego zamie­sza­nia!
Szła więc przed sie­bie pew­nym kro­kiem. Grzmot coraz bliż­szych, odle­głych led­wie o parę kilo­me­trów kata­rakt nara­stał, nie­mal zagłu­sza­jąc jazgot pta­ków, cykady i natrętne brzę­cze­nie owa­dów. Na pustej ścieżce wzbi­jała co rusz do lotu chmary barw­nych motyli, klu­cze ważek, pło­szyła ptaki tak wielu gatun­ków, że wciąż jesz­cze więk­szo­ści się nie nauczyła. Ile czasu tu szła? Pół godziny? Nie, chyba dłu­żej. Nie­ważne. Tatuś ran­kiem roz­po­czął dyżur w szpi­talu, więc i tak nie wykryje jej nie­obec­no­ści. No, chyba że ten zło­śliwy pan Sim­mons donie­sie mu, że znowu widział córkę zbie­ga­jącą w dół do portu. Trudno. Naj­wy­żej. Tatuś i tak nie potra­fił się na nią gnie­wać dłu­żej niż przez chwilę i tylko stale powta­rzał, że poza Wzgó­rzem Edwarda wszę­dzie tutaj czai się na nią wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. Myślałby kto!
W końcu, zdy­szana i zaru­mie­niona pod małym fil­co­wym kaskiem chro­nią­cym przed desz­czem i słoń­cem, Juliette dotarła do wiel­kich gła­zów. W tym miej­scu roz­le­gły Stan­ley Pool na powrót zamie­niał się w rzekę. I to wartką! Woda szu­miała, spię­trza­jąc się w pierw­sze fale, na któ­rych grzbie­tach bie­liła się piana. Miej­scami two­rzyły się wiry i odwoje zdolne zato­pić hipo­po­tama. Wspa­niały widok! I pomy­śleć, że kiedy Kongo dotrze stąd do Atlan­tyku, będzie pły­nąć na wyso­ko­ści niż­szej aż o trzy­sta metrów! Juliette głę­boko nabrała powie­trza, sycąc się zapa­chami dżun­gli, mokrej ziemi, kwia­tów, traw… Unio­sła głowę, wysta­wia­jąc twarz do słońca. Paliło tak mocno, że od razu zapie­kły ją policzki. Jej ble­dziutka skóra ni­gdy nie przy­wyk­nie do afry­kań­skiego żaru! Cały czas pokry­wały ją piegi.
– Dzień dobry, panienko! – usły­szała nagle ści­szony, ale wibru­jący rado­ścią, chło­pięcy głos.
Odwró­ciła się w stronę, skąd dobie­gły wypo­wie­dziane cięż­kawą fran­cusz­czy­zną słowa, i ujrzała ciem­no­skó­rego chłopca w jej wieku wyła­nia­ją­cego się zza wiel­kiego głazu.
– Dzień dobry, Kidogo! – pozdro­wiła go jego miej­sco­wym imie­niem, które wyja­wił jej w sekre­cie w cza­sie ich ostat­niego spo­tka­nia.
– Cze­ka­łem na cie­bie! – odpo­wie­dział, a ona zdała sobie sprawę, że ostatni raz tu była pra­wie mie­siąc temu. Naprawdę cze­kał?

CZĘŚĆ I
JULIETTE

Rozdział 1

Leopol­dville, Wolne Pań­stwo Kongo
Sty­czeń 1885

Arkady Rómel kiwał się na pro­stym krze­śle, patrząc na ogród ota­cza­jący jego dom. Rosły w nim palmy i bana­nowce, mię­dzy barw­nymi kwia­tami prze­cha­dzał się nawet dziki paw kon­gij­ski. Tak naprawdę obser­wo­wał jed­nak swoją trzy­na­sto­let­nią Juliette, uko­chaną córkę, jedyne dziecko, wzru­sza­jąco bole­sną pamiątkę po uko­cha­nej Lau­rze.
Juliette. Julia…
Mar­twił się o nią. Kiedy dwa lata temu wsia­dał w Antwer­pii na pokład parowca nale­żą­cego do kom­pa­nii Elder Demp­ster, była jesz­cze dziec­kiem. Wcze­piona w jego sur­dut, zafa­scy­no­wana i prze­ra­żona zara­zem dźwię­kami żegna­ją­cej ich orkie­stry, kara­bi­nami prze­wie­szo­nymi przez plecy bel­gij­skich urzęd­ni­ków wyru­sza­ją­cych razem z nimi do Afryki, wido­kiem zabi­tych gwoź­dziami drew­nia­nych skrzyń, w któ­rych grze­cho­tały naboje do kara­bi­nów i sztu­ce­rów. Jasne, sam wtedy też się bał. Czar­nego, dzi­kiego kon­ty­nentu, któ­rego mroki usi­ło­wały roz­ja­śnić kaganki nie­sione przez nie­licz­nych euro­pej­skich pod­da­nych króla Leopolda. Tajem­ni­czych tro­pi­kal­nych cho­rób zabi­ja­ją­cych ponad połowę przy­by­wa­ją­cych tam bia­łych. Pig­me­jów-kani­bali, kro­ko­dyli, noso­roż­ców, leopar­dów i tych nie­licz­nych pasa­że­rów ich parowca, któ­rzy już w Wol­nym Pań­stwie Kongo byli, a teraz do niego wra­cali. Bo ci mieli zimne spoj­rze­nia mor­der­ców… Wtedy nie miał jed­nak wyboru, był spłu­kany, a praca dla bel­gij­skiego króla była jedyną, która pozwa­lała nie tylko uciec od wie­rzy­cieli, ale i dobrze zaro­bić.
Teraz, po dwóch latach pracy w szpi­talu dla Euro­pej­czy­ków w osa­dzie Leopol­dville, Afryki już się tak nie bał. Ow­szem, okre­sowo dopa­dała go mala­ria i dyzen­te­ria, ale jakoś się trzy­mał. A córeczka nawet jesz­cze lepiej. Ale to wła­śnie o nią zaczy­nał się bać. W ostat­nich mie­sią­cach doro­sła, wysmu­klała i nabrała kobie­cych kształ­tów. Arkady zauwa­żył lepiące się do niej spoj­rze­nia bia­łych nad­zor­ców tra­ga­rzy, pod­ofi­ce­rów Force Publi­que, kapi­ta­nów rzecz­nych parow­ców i wszel­kich innych awan­tur­ni­ków poja­wia­ją­cych się w mia­steczku. A to nie byli bez­pieczni ludzie. Rómel dobrze wie­dział, do czego są zdolni wobec tubyl­ców w inte­rio­rze. Tu, pod cienką poli­turą ogłady, wyczu­wał w nich tę samą zbrod­ni­czą dzi­kość. I nie potra­fił uciec od myśli, co by się stało, gdyby jego Juliette wpa­dła w ich łapy.
Żeby choć ona jesz­cze chciała go słu­chać! Żeby wdała się w matkę Laurę – słodką, cichą, oddaną, nie­winną. Ale nie! Julia pod wzglę­dem cha­rak­teru przy­po­mi­nała raczej swoją sza­loną ciotkę, Alek­san­drę Zapo­re­wicz. A star­sza sio­stra żony zawsze Arka­dego prze­ra­żała. Była zadziorna, pewna sie­bie, skłonna do ryzyka. I naj­gor­sze – nie bała się męskich ról. Ten jej pomysł na pro­wa­dze­nie kawiarni we Lwo­wie… Zgroza! A już zupeł­nie naj­gor­sze, że jej inte­res wypa­lił! No bo kto by pomy­ślał, żeby kobieta, do tego samotna, zaj­mo­wała się takimi spra­wami! A jesz­cze, kiedy opusz­czał mia­sto i w ogóle Gali­cję, wszy­scy plot­ko­wali, że wzięła sobie za kochanka Gustawa Miko­la­scha, syna świę­tej pamięci pryn­cy­pała Arka­dego Rómla! Co za tupet! Ech, gdyby Juleńka miała być taka sama… Strach nawet pomy­śleć!
Naj­gor­sze, że z takim cha­rak­te­rem prę­dzej czy póź­niej wpa­kuje się w jakieś tara­paty. I jak on, zwy­kły fel­czer i apte­karz, w dodatku dość pogar­dzany przez Bel­gów emi­grant z dale­kich Austro-Węgier, miałby ją z nich wycią­gać?
– Tato! Tatku! – Nie zauwa­żył, kiedy Juliette prze­stała łowić motyle siatką na patyku i pode­szła do jego scho­wa­nego pod pal­mową strze­chą krze­sła.
– Mogę wyjść na spa­cer?
– Sama?! – Arkady poczuł zna­jomą gorycz żółci na języku.
– No prze­cież nie mam tu kole­ża­nek! Ostat­nią białą dziew­czynę w swoim wieku widzia­łam w Bomie! W dodatku wsia­dała na pokład parowca pły­ną­cego do Europy!
– Tylko nie odchodź daleko! – zarzą­dził sła­bym gło­sem, bo nie potra­fił odmó­wić dziecku.
– Natu­ral­nie, tatku. – Poznał po szel­mow­sko zmru­żo­nych, zie­lo­nych oczach, że ani myśli go posłu­chać.
Lecz tylko ciężko wes­tchnął.

Rozdział 2

Wil­ków na Dol­nym Ślą­sku
Sier­pień 1991

Anna nie potra­fiła sku­pić uwagi na infor­ma­cjach w tele­wi­zji. Mimo że na ekra­nie radziec­kie czołgi ostrze­li­wały ciężki beto­nowy kloc budynku par­la­mentu w Moskwie. Biały Dom pło­nął, w błę­kitne niebo wzno­siły się czarne kłęby smo­li­stego dymu, a Borys Jel­cyn – pre­zy­dent Fede­ra­cji Rosyj­skiej – prze­ma­wiał, sto­jąc na pan­ce­rzu woj­sko­wego trans­por­tera. Sie­dzieli na sofie w swoim domu na skraju lasu, sied­mio­let­nia Joasia spała w łóżeczku na pię­trze, a jej było tak słodko, tak dobrze w sil­nych ramio­nach Grze­go­rza.
– Poca­łuj mnie – powie­działa.
Jej mąż drgnął, odry­wa­jąc spoj­rze­nie od obra­zów moskiew­skiego puczu i spoj­rzał zasko­czony.
– Ale… tam u nich wojna – zauwa­żył nie­zbyt odkryw­czo.
– A niech się biją – wes­tchnęła, uno­sząc się lekko i przy­wie­ra­jąc do jego sze­ro­kiego torsu całym cia­łem. – Tamta wojna nas nie doty­czy – wyszep­tała, kiedy naresz­cie speł­nił jej żąda­nie i ich odde­chy się połą­czyły.
– Masz rację – wymru­czał. – To już nie nasza sprawa.

* * *

Masza Mły­nar­ska patrzyła na pło­nący Biały Dom z roz­dartą duszą. Mili­cyjne kor­dony zatrzy­my­wały ludzi w dość dużej odle­gło­ści od miej­sca szturmu, lecz nawet tu czuła smród dymu, a na jej twa­rzy osia­dały szare płatki popiołu. Po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów – chyba od wojny ojczyź­nia­nej albo i jesz­cze wcze­śniej – pła­kała. Serce pod­po­wia­dało, że powinna być tam, w środku. Ramię w ramię z przed­sta­wi­cie­lami Pań­stwo­wego Komi­tetu Stanu Wyjąt­ko­wego i chło­pa­kami z 2 Gwar­dyj­skiej Dywi­zji Tamań­skiej, któ­rzy opo­wie­dzieli się po stro­nie puczy­stów. Rozum z kolei krzy­czał, że to bez sensu. Nie da się już powstrzy­mać demo­kra­tycz­nej zgni­li­zny. Zacza­dzeni ułudą zachod­niego życia Rosja­nie nie chcą powrotu zsrr. Nie staną murem za Jana­je­wem. Wszystko stra­cone! Nie, nie wszystko. Nad­szedł czas, żeby pomy­śleć o sobie. O tym, o czym roz­ma­wiali rok temu z Leną Wil­czyń­ską i Pie­tią Zapo­re­wi­czem. Wtedy ich plany pokrzy­żo­wała nagła śmierć Adama Wolec­kiego. Prze­klęty kontr­re­wo­lu­cjo­ni­sta zmarł nagle na atak serca, wkrótce po powro­cie ze Szwaj­ca­rii. Wtedy myślała, że to koniec. Że została prze­cięta ostat­nia nitka łącząca ją z sekret­nymi bada­niami Syl­we­stra Kali­skiego. A potem donie­siono jej, co Wolecki robił w Zury­chu, i znów odzy­skała nadzieję. Stary dureń! Myślał, że jest taki sprytny. A tylko ska­zał na śmierć tę swoją Zosię.

Rozdział 3

Rzeka Kongo, Wolne Pań­stwo Kongo
Paź­dzier­nik 1890

Popo­łu­dniowy skwar musiał ją uśpić, bo nagłe par­sk­nię­cie hipo­po­tama na pra­wej bur­cie aż pode­rwało ją na nogi. Sto­jący za kołem ste­ro­wym nie­wy­soki, ale mocno zbu­do­wany męż­czy­zna z sze­roką twa­rzą oko­loną czarną brodą skwi­to­wał to weso­łym śmie­chem.
– Wczo­raj widzia­łem, jak hipo­po­tam prze­wró­cił łódź tubyl­ców! – pochwa­lił się. – Te zwie­rzęta wyglą­dają jak prze­ro­śnięte pro­siaki, ale są nie­bez­piecz­niej­sze od kro­ko­dyli!
– Nie sądzę, żebym prze­ga­piła taki incy­dent – mruk­nęła Juliette, nie­za­do­wo­lona, że się z niej śmiano. – Pra­wie nie scho­dzę z gór­nego pokładu!
Miała już skoń­czone osiem­na­ście lat i czuła się doro­słą kobietą. Damą. A z damami nie wolno żar­to­wać sobie jakimś tam mary­na­rzom. No dobrze. Ten Joseph Con­rad mary­na­rzem nie był, w cza­sie ich wspól­nego rejsu w górę rzeki przy­uczał się do zawodu kapi­tana parowca. Lecz jak dotąd na statku dowo­dził ten wysoki Belg, a nie on!
Mon­sieur Con­rad odgadł w mig jej iry­ta­cję i tak­tow­nie zamilkł. Przez dłuż­szą chwilę sta­te­czek Le roi des Bel­ges pły­nął więc w ciszy. O ile mia­nem ciszy można okre­ślić mia­rowe sapa­nie paro­wego tłoka, plusk łopa­tek tyl­nego koła napę­do­wego i pokrzy­ki­wa­nia czar­nych zało­gan­tów dorzu­ca­ją­cych do kotła drew. Mil­cząca nie była też z całą pew­no­ścią pora­sta­jąca brzegi dżun­gla, od któ­rej dobie­gały nie­usta­jące pta­sie trele, jakieś pohu­ki­wa­nia, przej­mu­jące wrza­ski małp, dono­śne trą­bie­nie słoni, a cza­sem stłu­miony odgłos bęb­nów, murzyń­skich tam-tamów. Pozo­stali ludzie na pokła­dzie – biali pasa­że­ro­wie, ofi­cer Force Publi­que, kilku agen­tów i kapi­tan – drze­mali pod moski­tie­rami na dol­nym pokła­dzie.
A ona nie mogła się napa­trzeć. Desz­czowy las ją zachwy­cał! Ponad zwartą kopułą zie­leni na wyso­ko­ści trzy­dzie­stucz­ter­dzie­stu metrów, co rusz wystrze­li­wały potężne drzewa giganty wzno­szące się na wyso­kość osiem­dzie­się­ciu metrów! To puchowce – maje­sta­tyczne, samotne, potężne. Zwarty bal­da­chim zie­leni w poło­wie ich pni nie dora­stał do ich koron, ale za to tęt­nił ukry­tym wśród liści życiem. Juliette mogła sobie tylko wyobra­zić, ile peł­zało tam węży, masze­ro­wało owa­dów, brzę­czało much i moski­tów, trze­po­tało tęczo­wymi skrzy­deł­kami motyli.
Pod tym sufi­tem soczy­stej zie­leni zwi­sały liany i pną­cza. Omszałe, lep­kie, żar­łocz­nie opla­tały pnie drzew takich jak odkryte wła­śnie w tym roku „złoto Konga”, czyli kau­czu­kowce. To z ich „łez”, czyli mleczka, wytwa­rza się ponoć w Euro­pie i Ame­ryce naj­now­szy wyna­la­zek ludz­ko­ści: opony, dętki, uszczelki i całe mnó­stwo innych przed­mio­tów wyra­bia­nych z gumy. Jej jed­nak nie inte­re­so­wał prze­mysł ani surowce. Podzi­wiała drzewa, które dla niej nie były maho­niem, balsą, heba­nem czy pali­san­drem, ale tęt­nią­cymi ener­gią i życiem żoł­nie­rzami tej nie­zmie­rzo­nej, nie­po­zna­nej, nie­po­ko­na­nej dżun­gli. Nawet w cie­niu pod roz­le­głym para­so­lem koron kipiało życie. To tu wal­czyły o pro­myk świa­tła niskie bana­nowce, stor­czyki, ana­na­so­wate. Tu rosły takie dzi­wo­lągi jak rośliny nie­po­trze­bu­jące w ogóle słońca, bo paso­ży­tu­jące na innych. Przede wszyst­kim jed­nak to tutaj prze­cha­dzały się pumy, okapi, szym­pansy, a cza­sem i sło­nie. Nie widziała ich jed­nak w tym cha­otycz­nym gąsz­czu. Wyraź­nie nato­miast dostrze­gała całe stada kro­ko­dyli wygrze­wa­ją­cych się na błot­ni­stych brze­gach z otwar­tymi pasz­czami, z któ­rych – spo­mię­dzy zębów – wydłu­by­wały im sma­ko­wite kąski małe, ruchliwe i bar­dzo odważne ptaszki. Jesz­cze bli­żej doka­zy­wały hipo­po­tamy. Te wiel­kie zwie­rzęta z ogromną cie­ka­wo­ścią pod­pły­wały do ich niewiel­kiego parowca, cza­sem nawet trą­ca­jąc go pyskiem, od czego od stępki aż po górny pokład prze­cho­dziło drże­nie.
„Licho wie, może i fak­tycz­nie ten żar­tow­niś widział prze­wró­cone czółno?”, pomy­ślała. Choć wciąż wyda­wało się to mało praw­do­po­dobne, bo kra­jowcy – z nie do końca zro­zu­mia­łych dla Juliette powo­dów – raczej trzy­mali się z dala od ich statku. Nawet wtedy, kiedy wie­czo­rami przy­bi­jali do brzegu, żeby narą­bać drew na następny dzień, panicz­nie przed nimi ucie­kali. Kie­dyś na widok ich dymią­cego komina cała wio­ska porzu­ciła chaty, trzodę i narzę­dzia, w panice ucie­ka­jąc w busz. Aż tak ich prze­ra­żał widok parowca?
– Dają sobie o nas znać wła­śnie tymi bęb­nami – znowu ode­zwał się „pra­wie kapi­tan”. – Boją się nas.
Nie spy­tała dla­czego. Bo raz, że nie chciała dać mu oka­zji do poka­za­nia, że wie wię­cej niż ona. A dwa – bo prze­cież miała nie­ja­sne podej­rze­nia. Mało to widziała tra­ga­rzy spę­ta­nych żela­znymi łań­cu­chami i poga­nia­nych chi­cotte? Czarni ludzie bali się przy­by­szów, to dla Juliette żadna tajem­nica. Tak było w pobliżu Leopol­dville. Ale tu? Pomię­dzy Stan­ley Pool a Stan­ley Falls, w samym środku dzie­wi­czego kon­ty­nentu? Czym biali ludzie zasłu­żyli sobie na taki strach?
– Sły­sza­łem, że pani ojciec ma objąć pla­cówkę han­dlową pra­wie już nad brze­gami Lualaby – nie pod­da­wał się pan Con­rad.
Jego fran­cu­ski miał dziwny akcent. Niby nic dziw­nego, w końcu był Bry­tyj­czy­kiem, ale Juliette sły­szała w jego sło­wach taki dziwny sze­lest, który przy­wo­dził jej na myśl nie­ja­sne wspo­mnie­nia dzie­ciń­stwa w pod­lwow­skim Tata­ro­wie.
– Tak – odpo­wie­działa zdaw­kowo, bo temat nie był dla niej miły.
Nie żeby nie chciała się prze­nieść w głąb Afryki. Miała już po dziurki w nosie cha­otycz­nie roz­ra­sta­ją­cego się Leopol­dville! Ale tatuś wyda­wał się jakiś smutny. Za nic nie chciał jed­nak roz­ma­wiać o przy­czy­nach tej nagłej prze­pro­wadzki.
– Sły­sza­łem w por­cie plotkę – czar­no­brody pra­wie kapi­tan nie­ła­two się znie­chę­cał – że uka­rano go za zbyt­nie pobła­ża­nie czar­nym.
– Nie zwra­cam uwagi na plotki – syk­nęła.
– A ja i ow­szem! – Joseph bły­snął bia­łymi zębi­skami. – Zwłasz­cza gdy nie mogę dotrzeć do fak­tów.
– I co jesz­cze pan sły­szał? – W końcu zwy­cię­żyła w niej nie­zdrowa cie­ka­wość, bo i ona chęt­nie dowie­dzia­łaby się cze­goś wię­cej.
– Że pan Rómel sta­now­czo zapro­te­sto­wał, kiedy ska­zano na wyba­to­że­nie grupę miej­sco­wych dzieci. Ponoć malu­chy naśmie­wały się z bia­łego urzęd­nika…
Zaczęło prze­ja­śniać się jej w gło­wie. Fak­tycz­nie! Kilka mie­sięcy temu była jakaś afera o grupę wyrost­ków, któ­rzy odwa­żyli się śmiać w obec­no­ści pana Sim­monsa! A jakiś czas póź­niej z samego rana obu­dziły ją roz­pacz­liwe piski, pła­cze i wrza­ski nio­sące się po całym Wzgó­rzu Edwarda. Tata jed­nak kate­go­rycz­nie zabro­nił tam iść i spraw­dzić, co takiego się wyda­rzyło.
– Ska­zano je na chło­stę – mru­czał dalej pan Con­rad, deli­kat­nie krę­cąc kołem ste­ro­wym, żeby omi­nąć pły­ci­znę obsia­dłą przez grupę kro­ko­dyli i dwa bar­dzo rubaszne hipo­po­tamy. – Po pięć­dzie­siąt razów dla każ­dego.
Palce Juliette moc­niej zaci­snęły się na relingu.
– Pięć­dzie­siąt ude­rzeń chi­cotte?
– W rze­czy samej.
– Prze­cież sto to dla więk­szo­ści doro­słych dawka śmier­telna!
– Nie ina­czej. – Kapi­tan na nią nie patrzył, wpa­tru­jąc się ciem­nymi oczami w rzeczną dal. – Ludzie mówili, że pani ojciec osią­gnął tylko tyle, że dzie­cia­kom roz­ło­żono karę na raty. Dwa­dzie­ścia pięć razów jed­nego dnia i tyle samo naza­jutrz. Cóż, dobre i to.
Długo nie odpo­wia­dała, wpa­tru­jąc się przed sie­bie w brą­zową, muli­stą rzekę, któ­rej brzegi były od sie­bie odle­głe może i o kilo­metr. Wielka, potężna – jak pra­wie wszystko w Afryce. Wszystko, poza miło­sier­dziem bia­łych.
– Dla­czego mi pan o tym opo­wiada?
– Bo podzi­wiam takich ludzi jak pani ojciec – odparł bez chwili waha­nia. – Nie­wielu zdo­by­łoby się na odwagę, wie­dząc, że kon­se­kwen­cją może być albo zerwa­nie kon­traktu, albo wysła­nie do odle­głej fak­to­rii w głębi lądu.

Rozdział 4

Wil­ków na Dol­nym Ślą­sku
Maj 1994

Nad rzeczką pły­nącą przez wrzo­so­wi­sko rosła lesz­czyna i krzewy cze­rem­chy. Chciała tam­tędy tylko przejść w dro­dze na skróty do domu. Mostek był dalej, musia­łaby do niego nad­ło­żyć drogi – a po co? Skoro głę­bo­kość Rudki rzadko kiedy prze­kra­czała wyso­kość kolan. Zdjęła już buty i zaka­sała sukienkę, gdy oszo­ło­mił ją zapach cze­rem­chy. Słodki, ożyw­czy, domi­nu­jący. Joasia przy­gar­nęła do twa­rzy gałązkę pełną bia­łych kwiat­ków i mocno wcią­gnęła powie­trze. Ach, jaka była szczę­śliwa! Wkrótce koniec szkoły, począ­tek lata i takich wypraw z dzie­cia­kami ze wsi jak ta dzi­siej­sza będzie wię­cej. Ganiali cały dzień po lesie, wśród drzew olszy, jesio­nów, dębów i brzóz. Jasno­zie­lo­nych list­ków wciąż przy­by­wało, ale nawet w zaro­ślach wciąż dało się się­gnąć daleko wzro­kiem, dla­tego zabawa w cho­wa­nego wyma­gała sprytu i zręcz­no­ści. Wio­sna w tym roku przy­szła późno i jesz­cze nie zro­bił się gąszcz – musiała się ukry­wać pod omsza­łymi, zwa­lo­nymi pniami świer­ków, wśród kieł­ku­ją­cych paproci i krze­wi­nek jagód. Przy oka­zji z satys­fak­cją prze­ko­nała się, że te ostat­nie mają mnó­stwo zawiąz­ków owo­ców – tego lata będzie dużo jagód!
Teraz jed­nak dzie­się­cio­let­nia Joanna Zapo­re­wicz de Ville wra­cała do domu, bo mama i tata nie lubili, kiedy przy­cho­dziła o zmierz­chu. Jakby nie wie­dzieli, że oko­liczny las nie ma przed nią tajem­nic! Była śmiałą, rezo­lutną i pewną sie­bie dziew­czynką – szybko wyro­sła na przy­wódcę klasy, słu­chali się jej nawet chłopcy. No, nie wszy­scy. Ale wśród dziew­czy­nek wodziła prym, mimo że ni­gdy o to nie zabie­gała. Byłaby w domu wcze­śniej, gdyby nie odpro­wa­dziła Basi. Pode­szła z kole­żanką aż pod samą zagrodę, tak bli­sko, że zauwa­żyła je pani Aldona, jej matka. Aldona nama­wiała nawet Joasię, żeby wstą­piła na her­batę i dopiero co wyjęte z pieca cia­sto droż­dżowe, ona jed­nak już śpie­szyła się do sie­bie. Bo prze­cież miesz­kali wła­ści­wie poza wsią, za rzeczką, na skraju lasu.
Prze­stała więc wąchać cze­rem­chę, znów zaka­sała sukienkę i ostroż­nie wkro­czyła w kry­sta­liczną, ale wciąż jesz­cze lodo­watą po zimie toń. Wartki nurt Rudki poła­sko­tał jej stopy, mię­ciutki pia­sek na dnie ugiął pod jej cię­ża­rem. W kilku kro­kach poko­nała rzeczkę i wyszła na drugi brzeg. Już została jej do poko­na­nia tylko nie­wielka łąka, kiedy zamarła w zachwy­cie. Pomię­dzy nią a domem pasło się stadko saren. Były takie piękne! Smu­kłe, czujne, zwinne. Mogłaby tak patrzeć na nie godzi­nami, wciąż jesz­cze nie­zau­wa­żona w cie­niu lesz­czyny, lecz nagle zwie­rzęta rzu­ciły się do ucieczki. Mknęły przez łąkę z gra­cją, dłu­gimi susami.
– Co je spło­szyło? – zasta­no­wiła się na głos, roz­glą­da­jąc wokół.
Niczego nie zauwa­żyła. Niebo za jej ple­cami pło­nęło poma­rań­czą i czer­wie­nią zacho­dzą­cego słońca, cie­nie sta­wały się coraz dłuż­sze, robiło się chłodno. Daleko na wscho­dzie, nad ciem­nie­jącą ścianą drzew, dostrze­gła na nie­bie sierp księ­życa. To druga kwa­dra, za kilka dni będzie nów. Wtedy poczuła dziwny nie­po­kój. Czy to ucieczka saren napeł­niła ją lękiem? A może jakieś nie­uchwytne prze­czu­cie? Rozej­rzała się po ciem­nie­ją­cej łące, ale niczego nie zauwa­żyła. Nawet zna­jo­mego stada dzi­ków, które wie­czo­rami uwiel­biały pod­cho­dzić z mło­dymi pod ich dom, żeby rado­śnie ryć w mięk­kiej czar­nej ziemi aku­rat tam, gdzie Joasia gry­wała cza­sem z tatą w bad­min­tona. Nic. Cisza. Spo­kój.
A może to echo żalu i roz­pa­czy, jakie opa­dły ją na początku roku, po nagłej śmierci babci? Zosia ode­szła zimą, ale już w nowym roku, tuż po tym, jak wró­ciła do tej swo­jej War­szawy ze świą­tecz­nej wizyty w Wil­ko­wie. Rodzice nie chcieli o tym roz­ma­wiać, ale z pół­słó­wek i nie­do­po­wie­dzeń Joanna wyczy­tała, że bab­cia umarła nagle, a nawet… chyba została zamor­do­wana. Ktoś wła­mał się do jej miesz­ka­nia i… Nie, sta­now­czo nie chciała teraz o tym myśleć. Potrzą­snęła głową, jakby chciała wytrzą­snąć z niej rodzący się na nowo żal, i ener­gicz­nym kro­kiem ruszyła przed sie­bie.
Zbli­ża­jąc się do domu, zoba­czyła świa­tło w kuchen­nym oknie i potężną syl­wetkę tatu­sia. Coś mówił, gesty­ku­lo­wał, pew­nie roz­ma­wiał z mamą. Nagle owiała ją smuga zapa­chu.
– Chleb! Mama upie­kła chleb! – ucie­szyła się i przy­spie­szyła kroku.

* * *

Maria Wasy­lewna Mły­nar­ska, mimo swo­ich sześć­dzie­się­ciu ośmiu lat, czuła się znów jak młoda dziew­czyna – ta, która pod Sta­lin­gra­dem strze­lała Ger­mań­ców jed­nego po dru­gim. Leżała teraz na skraju lasu, za oba­lo­nym pniem potęż­nego świerka, z lunetą przy­sta­wioną do oka. Śle­dziła małą, dzie­się­cio­let­nią dziew­czynkę zmie­rza­jącą w pod­sko­kach do domu, który był celem jej grupy. Roz­sta­wieni byli już do ataku, cze­kali tylko, aż zapad­nie głę­boka ciem­ność. Księ­życ był w dru­giej kwa­drze, niebo nie­stety bez­chmurne, ale zabu­do­wa­nia stały na szczę­ście dosyć daleko od wsi. Na prawo od niej, już na wrzo­so­wi­sku, zajęła pozy­cję Lena. Była dość nie­po­radna, wła­śnie przed chwilą spło­szyła stadko saren – ale na szczę­ście nikt nie zwró­cił uwagi na to małe zamie­sza­nie.
Po lewej, nie­wi­doczny za budyn­kami gospo­dar­stwa, czaił się Pie­tia. To on miał pierw­szy wtar­gnąć do domo­stwa, likwi­du­jąc ewen­tu­alny opór miesz­kań­ców. Dla bez­pie­czeń­stwa cała ich trójka uzbro­jona była w stan­dar­dowe pisto­lety Pol­skiego Woj­ska i Mili­cji Oby­wa­tel­skiej – P-64. Broń dobra i sku­teczna, ale gło­śna. Masza miała nadzieję, że nie trzeba będzie jej użyć. Wystar­czy już kom­pli­ka­cji. Zdo­by­cie obu połó­wek sta­rej car­skiej monety wyda­wało się banal­nym zada­niem. Lecz od początku pię­trzyły się same pro­blemy. Naj­pierw, żeby nie­po­strze­że­nie wje­chać do Pol­ski i bez­piecz­nie wyko­nać zada­nie, musieli przy­go­to­wać sobie tutaj zaple­cze. Nie było to łatwe, bo ten prze­klęty kraj, za sprawą Lecha Wałęsy, wyła­mał się spod rosyj­skiej kon­troli. Dawni agenci potra­cili swoje sta­no­wi­ska albo uda­wali, że nie pamię­tają, co kie­dyś pod­pi­sali. Nowa poli­cja zaro­iła się od nowych ludzi, któ­rzy czuli do wschod­nich braci nie­uza­sad­nioną nie­chęć i podejrz­li­wość. W końcu udało się jed­nak zmon­to­wać akcję i dopaść Zofię Zapo­re­wicz, kochankę zmar­łego Adama Wolec­kiego. Jakież było zdu­mie­nie Maszy, gdy oka­zało się, że ta kobieta nie ma przy sobie kawał­ków monety! W dodatku za nic nie chciała powie­dzieć, gdzie je ukryła. Wolała umrzeć. Nie po to jed­nak eme­ry­to­wana gene­rał Mły­nar­ska ukoń­czyła szko­le­nie dla agen­tów wywiadu, żeby nie odgad­nąć, że ta prze­klęta Polka musiała oddać swoją rodzinną pamiątkę i skarb jedy­nym naj­bliż­szym oso­bom – Annie Zapo­re­wicz i jej mężowi, Grze­go­rzowi de Ville. Tym razem zmon­to­wa­nie akcji poszło szyb­ciej, bo we Wro­cła­wiu gru miało swo­jego uśpio­nego agenta, pro­ku­ra­tora Toma­sza Bra­niaka, który, choć prze­ra­żony tym, czego od niego żądano, zgo­dził się jed­nak roz­to­czyć na rosyj­skim koman­dem para­sol ochronny. No, zresztą wiel­kiego wyboru nie miał. I oto Masza była tu. W dzi­czy opo­dal Legnicy, którą do nie­dawna można było prze­cież uwa­żać za radziec­kie mia­sto w środku Pol­szy. Sku­piona i cier­pliwa, jak w cza­sach, gdy była snaj­perką, pewna zwy­cię­stwa, gotowa do napi­sa­nia ostat­niego aktu dra­matu, jakim były losy błą­ka­ją­cych się po świe­cie połó­wek car­skiej monety.

* * *

Poło­że­nie Joasi spać oka­zało się łatwiej­sze niż zwy­kle. Chyba naprawdę nie­źle się wybie­gała z dzie­cia­kami z wio­ski! Zja­dła pajdę jesz­cze cie­płego chleba grubo posma­ro­waną masłem, nakrytą pla­strem domo­wej roboty sera wyra­bia­nego przez sąsiadkę Aldonkę Bojak, która zawsze obdzie­lała nim „naszą dok­tórkę” – jak nazy­wano Annę we wsi – do tego nie­miec­kie kakao z prze­mytu kupione na targu w Zło­to­ryi i pasek cze­ko­lady „z okien­kiem”, z tego samego źró­dła. I zaraz zaczęła zie­wać. Ledwo dała radę umyć zęby, ochla­pać się wodą i prze­brać w piżamkę poda­ro­waną na gwiazdkę przez świę­tej pamięci Zosię. Potem powlo­kła się stro­mymi scho­dami do swo­jego pokoju na pię­trze i zasnęła, zanim zdą­żyła upaść na łóżko.
– Wciąż myślę o mamie. – Anna przy­tu­liła się do Grze­go­rza, a on deli­kat­nie pogła­skał ją po gło­wie. – Jesz­cze na święta sie­działa o, na tym krze­śle, opo­wia­da­jąc poplą­tane dzieje tej prze­po­ło­wio­nej monety, a zaraz potem…
Roz­pła­kała się już na dobre.
– Kto mógł chcieć ją skrzyw­dzić? Dla­czego? I czemu poli­cja na­dal nie zła­pała sprawcy?
Mąż, zamiast odpo­wie­dzieć, wziął ją na ręce i poniósł przez kuch­nię i sień do drzwi wyj­ścio­wych.
– Co ty wypra­wiasz, głup­ta­sie?
Otwo­rzył i wyniósł ją na rześ­kie powie­trze. Ostroż­nie posta­wił na ziemi i wska­zał na niebo, które roz­cią­gało się nad ich głową wysoką kopułą prze­ciętą sre­brzy­stym pasmem gwiazd dysku Drogi Mlecz­nej i roz­ja­śnione cie­niut­kim sier­pem księ­życa.
Wokoło było cicho, grały tylko świersz­cze, odle­głe świa­tła wsi nie roz­pra­szały mroku.
– Tajem­nicę zabrała ze sobą tam. – Nieco teatral­nym gestem zato­czył ręką koło. – Kie­dyś nam ją wyjawi.
Te w innych oko­licz­no­ściach zbyt pate­tyczne słowa tej nocy ją uspo­ko­iły. Wiszące nad łąką gwiazdy tchnęły spo­ko­jem i pew­no­ścią sie­bie, wywo­łu­jąc wra­że­nie, że cokol­wiek by się tutaj na dole działo, wszystko na świe­cie toczy się według dobrego, boskiego planu.
– Myślę, że coś prze­czu­wała – szep­nęła. – Ina­czej po co dawa­łaby nam w pre­zen­cie te połówki monety? To był jej rodzinny tali­zman, dzi­wi­łam się, że chce nam go prze­ka­zać.
Grze­gorz nie odpo­wie­dział. Ale nie dla­tego, że patrzył w gwiazdy. Jego ciało stę­żało, zasty­gło w wycze­ki­wa­niu. Cze­goś nasłu­chi­wał.
– Co się dzieje? – Anna poczuła ukłu­cie nie­po­koju.
– Nic, nic. Chyba. Na wszelki wypa­dek wra­caj do domu i zamknij drzwi.
– A ty?
– Ja się rozej­rzę i zaraz przyjdę. Zapu­kam. Jak zwy­kle.
Zaczęła się odwra­cać. Już widziała smugę świa­tła bijącą z wnę­trza domu. Zro­biła nawet pierw­szy krok, gdy nagle trawa zasze­le­ściła, zadud­niły kroki i cał­kiem bli­sko roz­legł się stłu­miony krzyk: Wpie­riod!
Odwró­ciła się aku­rat w chwili, gdy jakiś cień sko­czył na jej męża. Za nim nad­bie­gały już dwa kolejne.
– Grze­gorz! – krzyk­nęła, się­ga­jąc do klamki.
– Ucie­kaj! – sap­nął, siłu­jąc się z napast­ni­kiem.
Zawa­hała się. I wtedy huk­nął strzał. Jej mąż drgnął, zaklął, a potem… upadł. Dopiero wtedy Anna otrzeź­wiała. W jej gło­wie błę­kit­nym ogniem zapło­nął napis: Joanna! Musiała ją rato­wać. Wpa­dła do sieni i już pra­wie zatrza­snęła za sobą drzwi, gdy nagle – kop­nięte od zewnątrz – ude­rzyły ją w twarz. Odrzu­ciło ją aż pod schody. Na twa­rzy poczuła krew, ale chciała zerwać się z pod­łogi i biec na pię­tro. Wtedy do ziemi przy­gwoź­dził ją cię­żar czy­je­goś ciała. A potem nad­szedł cios. Jeden, drugi. Zro­biło się jej tak jakoś sen­nie, błogo… Jako lekarka wie­działa, że to pierw­szy objaw wstrzą­śnie­nia mózgu – ktoś tłukł ją po gło­wie kolbą pisto­letu. I wtedy, przez zacho­dzącą na oczy mgłę, usły­szała na scho­dach kroki. Lek­kie, szyb­kie stópki jej córeczki. Unio­sła oczy i ją zoba­czyła. W piżamce od Zosi, taką małą, bez­bronną, prze­stra­szoną. Spró­bo­wała powie­dzieć jej, że ją kocha, ale usta tylko uło­żyły się w słowa, bo gar­dło nie wydało głosu.
– Mów, gdzie to jest, albo zabiję tę twoją małą sukę! – Nad uchem zagrzmiał męski głos, a Anna zdała sobie sprawę, że wcze­śniej wypy­ty­wał ją o połówki car­skiej monety.
Prze­nio­sła na niego spoj­rze­nie i zmar­twiała z prze­ra­że­nia. On… celo­wał z pisto­letu w jej dziecko! Chciała go bła­gać o litość. Nie dla sie­bie, dla Joasi, ale wtedy z pokoju dobie­gły słowa jakiejś star­szej kobiety mówią­cej z rosyj­skim akcen­tem:
– Zna­la­złam!
Oczy Anny roz­sze­rzyły się, gdy huk­nął strzał. Bły­snął ogień, odsko­czył zamek, wyle­ciała dymiąca łuska. A na scho­dach roz­legł się łoskot spa­da­ją­cego bez­wład­nie ciała.
– Córeczko! – naresz­cie udało jej się wydo­być z sie­bie głos.
– Za późno! – wysy­czał sie­dzący na niej męż­czy­zna. – Następna kulka dla cie­bie.
A potem zapa­dła ciem­ność.

* * *

Gene­rał Masza była zado­wo­lona. Gładko poszło! W dłoni ści­skała obie połówki car­skiej pię­cio­ru­blówki, a świad­ko­wie zgi­nęli. Co prawda Pie­tię tro­chę ponio­sło i zamiast noża użył pisto­letu. Huk strza­łów mógł zaalar­mo­wać sąsia­dów, któ­rzy wezwą poli­cję, ale zanim przy­je­dzie patrol, oni zdążą się już ulot­nić. A potem śledz­two utknie w mar­twym punk­cie – już się o to postara pro­ku­ra­tor Bra­niak.
– To przez tego wiel­ko­luda! – tłu­ma­czył się Piotr, kiedy zbie­gali truch­tem po zbo­czu przez mostek do zapar­ko­wa­nej w krza­kach lesz­czyny zwy­czaj­nej, oso­bo­wej łady. – Silny jak niedź­wiedź, omal nie skrę­cił mi karku! Musia­łem użyć pisto­letu.
– Niczewo, niczewo – nie­mal dobro­tli­wie roz­grze­szała go Masza. – Zaraz nas tu nie będzie, a potem…
W wątłym bla­sku księ­ży­co­wego sierpa ujrzała kre­mową biel ich auta. Nie­stety, zoba­czyła coś jesz­cze. Wszy­scy troje sta­nęli jak wryci.
– Wik­tor! – pierw­sza ode­zwała się Lena. – A więc przy­je­cha­łeś jed­nak, żeby…
Słowa zamarły jej na ustach, gdy jej wia­ro­łomny kocha­nek Wik­tor Wil­czyń­ski uniósł dłoń uzbro­joną w pisto­let z dokrę­co­nym tłu­mi­kiem.
„Lepiej niż ja przy­go­to­wał się do akcji”, prze­mknęło przez myśl Maszy, gdy sama wydo­by­wała z kie­szeni broń.
Pie­tia był szyb­szy. W jego ręce nie­mal natych­miast poja­wiło się P-64, w któ­rym wciąż tkwiły trzy naboje. I dla­tego to on zgi­nął pierw­szy. Zanim zdą­żył prze­ła­do­wać, pisto­let Wik­tora wydał z sie­bie dwa ciche: puf, puf i tors Pio­tra Alek­san­dro­wi­cza Zapo­re­wi­cza eks­plo­do­wał kar­mi­nem.
Masza widziała to kątem oka. W tym samym cza­sie zare­pe­to­wała broń. Wie­działa, że nie ma czasu, posta­no­wiła więc strze­lić z bio­dra. Taki strze­lec jak ona trafi z każ­dej pozy­cji.
Puf, puf.
Mocne szarp­nię­cie za bark wytrą­ciło jej broń z ręki. W lewej wciąż jed­nak ści­skała połówki monety.
– Oddaj je! – usły­szała ciche słowa.
Z nadzieją spoj­rzała na Lenę. Bladź! Ona prze­cież też miała pisto­let! Czemu po niego nie sięga! Lena jed­nak stała jak wryta, patrząc na Wik­tora roz­sze­rzo­nymi oczami, i w tym momen­cie Masza zro­zu­miała. To ta głu­pia, zako­chana w przy­rod­nim bra­cie laleczka ją zdra­dziła! Do czorta! Prze­cież sama, jak kre­tynka, posłała ją do Wik­tora, do Mek­syku! To wtedy musiał ją zma­ni­pu­lo­wać.
– Wik­tor, co ty wypra­wiasz?! – Masza nie­mal się uśmiech­nęła, sły­sząc teraz jej prze­stra­szony głos. Naiwna!
– Ty zgi­niesz jako trze­cia! – wysy­czała do Leny. – Naprawdę uwie­rzy­łaś, że ten dia­beł cię kocha? Co ci obie­cał? Że puści nas wolno, a cie­bie zabie­rze do Mek­syku?
– Zamknij się i oddaj monetę!
„Nie­do­cze­ka­nie”, pomy­ślała. Stała aku­rat na mostku. Masza wzięła więc zamach i zanim prze­brzmiało kolejne puf, puf, cisnęła połówki złota w ciemną jak atra­ment wodę. Upa­da­jąc, zauwa­żyła jesz­cze, jak Lena zrywa się do ucieczki, a Wik­tor celuje jej w plecy. Czy trafi po ciemku? Aby się o tym prze­ko­nać, zabra­kło jej już jed­nak czasu.
– W końcu zmą­drza­łaś… – To były jej ostat­nie słowa.

 
Wesprzyj nas