Jak powstrzymać zbrodnię, do której już doszło? Thriller roku 2022 „Guardiana” i „Sunday Timesa”.


Minęła północ. Czekasz na powrót osiemnastoletniego syna. Kiedy w końcu widzisz go za oknem, nie jest sam, a chwilę później twoje ukochane dziecko zabija człowieka.

Nazajutrz wstajesz… I jest wczoraj.

Każdego ranka budzisz się o jeden dzień wcześniej. Dostajesz szansę, aby zapobiec morderstwu.

Jesteś pewna, że rozwiązanie zagadki kryje się gdzieś w przeszłości.

Teraz tylko musisz je odnaleźć.

 
Gillian McAllister
Nie to miejsce, nie ten czas
Przekład: Anna Tomczyk
Seria: Znak Crime
Wydawnictwo Znak
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 

Dzień Zero

tuż po północy

Jen się cieszy, że dziś cofają zegary. Zyskana godzina, dodatkowy czas, który może spędzić na udawaniu, że wcale nie czeka na syna.
Teraz jest już po północy, oficjalnie zaczął się trzydziesty października. Prawie Halloween. Jen powtarza sobie, że Todd ma osiemnaście lat, jej wrześniowe dziecko stało się już dorosłe. Może robić co mu się podoba.
Spędziła większą część tego wieczoru, krzywo drążąc dynię. Stawia ją teraz na parapecie dużego, jednoskrzydłowego okna wychodzącego na drogę dojazdową i zapala w niej świeczkę. Wycięła ją z tego samego powodu, z którego robi większość rzeczy – bo czuła, że powinna. Ale wyszła nawet dość ładna, w takim postrzępionym stylu.
Słyszy kroki swojego męża Kelly’ego na piętrze i spogląda w górę. To dla niego nietypowe, żeby nie spał o tej porze, on jest skowronkiem, a ona sową. Wyłania się z ich sypialni na najwyższym piętrze. Włosy ma potargane, niebieskoczarne w tym słabym świetle. Nie ma na sobie żadnego ubrania, za to w kąciku ust błąka mu się nikły uśmiech rozbawienia.
Schodzi do niej po schodach. Światło pada na jego tatuaż na nadgarstku, wyrytą datę, dzień, w którym, jak twierdzi, przekonał się, że ją kocha: wiosna 2003. Jen patrzy na jego ciało. Tylko kilka ciemnych włosów na piersi posiwiało w ostatnim roku, czterdziestym trzecim roku jego życia.
– Widzę, że masz co robić. – Wskazuje na dynię.
– Wszyscy je mają – tłumaczy nieprzekonująco Jen. – Wszyscy sąsiedzi.
– I co z tego? – odpowiada. Klasyczny Kelly.
– Todd jeszcze nie wrócił.
– Dla niego to początek wieczoru. – Delikatny walijski akcent jest u niego prawie niedosłyszalny, brzmi jakby jego oddech czasami staczał się z wyboistej góry. – Nie miał być o pierwszej? Tak się umawialiśmy.
To ich typowa wymiana zdań. Jen bardzo się przejmuje, Kelly pewnie za mało. Kiedy Jen się nad tym zastanawia, Kelly się odwraca i oto on – jego idealny, idealny tyłek, który kocha od prawie dwudziestu lat. Przenosi wzrok na ulicę, wyglądając Todda, a potem znów patrzy na Kelly’ego.
– Sąsiedzi mogą teraz zobaczyć twój tyłek – zauważa.
– Pomyślą, że to druga dynia – odpowiada jej z tak bystrym i ostrym dowcipem, jakby ciął nożem. Przekomarzanie się. Zawsze to cenili. – Przyjdziesz do łóżka? Nie wierzę, że skończyłem już Merrilocks – dodaje, przeciągając się. Przez cały tydzień odnawiał wiktoriańskie kafle na podłodze w domu przy Merrilocks Road. Pracował sam, dokładnie tak jak lubi. Kelly słucha podcastu za podcastem, prawie z nikim się nie spotyka. Skomplikowany, trochę niespełniony, taki już jest.
– Pewnie – odpowiada. – Za chwilę. Chcę tylko wiedzieć, że bezpiecznie wrócił do domu.
– Będzie tu lada chwila, z kebabem w dłoni. – Kelly macha ręką. – Czekasz na frytki?
– Przestań – odpowiada z uśmiechem Jen.
Kelly mruga do niej i wraca do łóżka.
Jen snuje się bez celu po domu. Myśli o sprawie, którą zajmuje się teraz w pracy, rozwodzącej się parze kłócącej się przede wszystkim o porcelanową zastawę, choć oczywiście tak naprawdę o zdradę. Nie powinna była jej przyjmować, już i tak ma na głowie ponad trzysta spraw. Ale pani Vichare na pierwszym spotkaniu spojrzała na Jen i powiedziała: „Jeżeli będę musiała oddać mu tę zastawę, stracę absolutnie wszystko, co kocham”, i Jen nie była w stanie jej odmówić. Wolałaby się tak bardzo nie przejmować – rozwodzącymi się obcymi ludźmi, sąsiadami, cholernymi dyniami – lecz taka już jest.
Zaparza sobie herbatę i zabiera ją do okna, zamierza nadal czuwać. Będzie czekała tyle, ile trzeba. Zarówno okres z niemowlęciem, jak i z prawie dorosłym dzieckiem – obie te fazy rodzicielstwa łączy brak snu, choć z różnych powodów.
Kupili ten dom ze względu na to właśnie okno dokładnie na środku trzypiętrowego budynku. „Będziemy przez nie wyglądać jak rodzina królewska” – powiedziała Jen, a Kelly się wtedy roześmiał.
Teraz patrzy w październikową mgłę i oto w końcu widzi Todda. Dostrzega go dokładnie w momencie, kiedy czas zmienia się na zimowy i godzina w jej telefonie przeskakuje z pierwszej pięćdziesiąt dziewięć na pierwszą. Powstrzymuje uśmiech: dzięki cofnięciu zegarów świadomie się nie spóźnił. To właśnie cały Todd; ważniejsze są dla niego językowe i semantyczne sposoby naginania umówionej godziny powrotu niż powody, dla których została ustalona.
Idzie ulicą sprężystym krokiem. Sama skóra i kości, on chyba nigdy nie nabierze ciała. Gdy kroczy, spiczaste kolana wypychają mu dżinsy. Mgła na dworze jest bezbarwna, drzewa i chodnik czarne, a powietrze ma kolor przejrzystej bieli. Świat pogrążony w szarości.
Ich ulica – na przedmieściach Crosby, w hrabstwie Merseyside – jest nieoświetlona. Kelly zamontował im przed domem latarnię w stylu takiej z Narnii. Zaskoczył nią Jen, jest z kutego żelaza, droga; nie ma pojęcia, jak to możliwe, że było go na nią stać. Zapala się, gdy wykryje ruch.
Ale – moment. Todd coś zobaczył. Zamiera, mruży oczy. Jen podąża za jego wzrokiem i wtedy też to widzi: jakąś postać spieszącą ulicą z naprzeciwka. To mężczyzna starszy od Todda, dużo starszy. Poznaje to po jego ciele, jego sposobie poruszania się. Jen zauważa takie rzeczy. Zawsze to potrafiła. Dzięki temu jest dobrą prawniczką.
Kładzie gorącą dłoń na chłodnej szybie.
Coś jest nie tak. Coś się zaraz wydarzy. Jen jest tego pewna, choć nie umie określić, co to takiego; instynktownie wyczuwa niebezpieczeństwo, podobnie czuje się w pobliżu fajerwerków, przejazdów kolejowych i skrajów klifów. Przez jej głowę pędzą myśli, jakby pstrykała aparatem, jedna za drugą, jedna za drugą.
Odstawia kubek na parapet, woła Kelly’ego, a potem zbiega po schodach, co dwa stopnie; pasiasty bieżnik jest szorstki pod jej bosymi stopami. Wsuwa buty, po czym zatrzymuje się na sekundę z dłonią na metalowej gałce drzwi wejściowych.
Co – co to za uczucie? Nie potrafi go wyjaśnić.
Czy to déjà vu? Prawie nigdy go nie doświadcza. Mruga, a uczucie przemija, nieuchwytne jak dym. Co to było? Jej dłoń na mosiężnej gałce? Żółta latarnia świecąca na zewnątrz? Nie, nie może sobie przypomnieć. Już minęło.
– Co? – pyta Kelly, który pojawił się za nią, wiążąc w pasie szary szlafrok.
– Todd… on… on tam jest z… kimś.
Wybiegają na zewnątrz. Jesienny chłód natychmiast przeszywa jej skórę. Jen biegnie w stronę Todda i tego obcego mężczyzny. Ale nim w ogóle zdaje sobie sprawę, co się dzieje, Kelly krzyczy:
– Stój!
Todd biegnie i w ciągu kilku sekund trzyma już w garści kurtkę z kapturem nieznajomego. Rzuca się na niego z wyciągniętymi ramionami, ich ciała się zwierają. Nieznajomy sięga dłonią do kieszeni.
Kelly biegnie w ich stronę, wygląda na spanikowanego, rozgląda się to na lewo, to na prawo, w dół i w górę ulicy.
– Todd, nie! – woła.
W tym momencie Jen widzi nóż.
Na ten widok adrenalina wyostrza jej wzrok. Szybkie, celne ugodzenie. I wtedy wszystko spowalnia: ruch odsuwanej ręki, opór ubrania, a później wyciągnięcie noża. Wraz z ostrzem pojawiają się dwa białe pióra, szybujące bez celu w mroźnym powietrzu niczym płatki śniegu.
Jen patrzy, jak krew zaczyna tryskać, w ogromnych ilościach. Musiała uklęknąć, bo zaczyna być świadoma drobnych kamieni na ścieżce, wbijających się w jej kolana okrągłych kawałków darni. Pochyla się nad nim, rozpina mu kurtkę, czuje ciepło krwi płynącej jej po dłoniach, pomiędzy palcami, przez nadgarstki.
Rozpina mu koszulę. Tors zalewa krew; trzy rany wielkości otworów na monety pojawiają się i znikają w tej powodzi – jakby próbowała zobaczyć dno jakiegoś czerwonego stawu. Zrobiło się jej bardzo zimno.
– Nie! – Jej krzyk jest niski i wilgotny.
– Jen – mówi ochryple Kelly.
Tak dużo krwi. Kładzie go na ich podjeździe i pochyla się, dokładnie się przyglądając. Ma nadzieję, że się myli, ale przez krótką chwilę jest pewna, że już go z nimi nie ma. Sposób, w jaki żółtawe światło latarni odbija się w jego oczach, nie wydaje się normalny.
Noc spowija zupełna cisza i mija chyba kilka minut, nim Jen mruga zszokowana i podnosi wzrok na swojego syna.
Kelly odciągnął Todda od ofiary i objął go ramionami. Kelly stoi do niej tyłem, Todd przodem, patrzy tylko na nią przez ramię ojca, ma neutralny wyraz twarzy. Upuszcza nóż. Dzwoni jak kościelny dzwon, kiedy metal uderza o zamarznięty chodnik. Przeciera twarz dłonią, zostawiając na niej smugę krwi.
Jen wpatruje się w niego. Może widzi żal, może nie. Trudno powiedzieć. Jen potrafi odczytać każdego, ale nigdy nie umiała odczytać Todda.

Dzień Zero

tuż po pierwszej w nocy

Ktoś musiał zadzwonić na 999, bo ulicę nagle rozświetlają niebieskie okręgi.
– Co… – mówi Jen do Todda. To „co” zawiera w sobie wszystko: kto, dlaczego, co tu się odpierdziela?
Kelly puszcza syna, jego twarz jest pobladła od szoku, ale jej mąż nic nie mówi, jak to ma w zwyczaju.
Todd nie patrzy ani na nią, ani na ojca.
– Mamo – odzywa się w końcu. Prawda, że dzieci zawsze najpierw zwracają się do matki? Wyciąga do niego rękę, lecz nie może zostawić ciała. Nie może przestać uciskać ran. To pogorszyłoby sytuację ich wszystkich. – Mamo – powtarza. Głos mu się łamie, jak świeża ziemia, która dzieli się idealnie na pół. Przygryza sobie wargę i odwraca wzrok, patrzy na ulicę.
– Todd – mówi ona. Krew mężczyzny przelewa jej się przez ręce jak gęsta woda w kąpieli.
– Musiałem – odpowiada, w końcu patrząc w jej stronę.
Jen z zaskoczenia opada szczęka. Kelly opuszcza głowę na pierś. Rękawy jego szlafroka są pokryte krwią z dłoni Todda.
– Dziecko – mówi Kelly tak cicho, że Jen nie jest pewna, czy w ogóle się odezwał. – Todd.
– Musiałem – powtarza Todd, bardziej stanowczo. Wypuszcza smugę pary na mroźnym powietrzu. – Nie miałem wyboru – odzywa się znowu, ale tym razem z uporem nastolatka. Niebieskie światło policyjnego radiowozu pulsuje coraz bliżej.
Kelly wpatruje się w Todda. Jego usta – białe z braku krwi – wypowiadają coś bezgłośnie, może jakieś ciche przekleństwa.
Jen patrzy na niego, swojego syna, tego brutalnego przestępcę, który lubi komputery i statystykę oraz… nadal – coroczne świąteczne piżamy starannie złożone i pozostawione w nogach jego łóżka.
Kelly kręci się bezsensownie w kółko na podjeździe, dłonie zatopił we włosach. Ani razu nie spojrzał na tego mężczyznę. Oczy ma utkwione w Toddzie.
Jen próbuje zatamować rany pulsujące pod jej dłońmi. Nie może zostawić tego… tej ofiary. Policja przyjechała, ale nie ma jeszcze pogotowia.
Todd nadal drży, z zimna lub z szoku, nie jest pewna.
– Kto to jest? – pyta go. Ma dużo więcej pytań, lecz Todd bez słowa wzrusza ramionami. Jen chce go złapać, wycisnąć z niego odpowiedzi, ale one nie przychodzą.
– Aresztują cię – mówi cicho Kelly. Policjant biegnie w ich stronę. – Słuchaj… niczego nie mów, jasne? My…
– Kto to jest? – pyta znowu Jen. Za głośno, brzmi jak krzyk w środku nocy. Chciałaby, żeby policja zwolniła, proszę, zwolnijcie, dajcie nam chwilę.
Todd przenosi na nią wzrok.
– Ja… – odzywa się i ten jeden raz nie ma dla niej obszernego wyjaśnienia, żadnego przeintelektualizowanego zgrywania się. Po prostu nic, tylko urwane zdanie, wypuszczone na wilgotne powietrze, które zawisa między nimi w ich ostatnich chwilach, nim sprawa przestanie dotyczyć tylko ich rodziny.
Policjant pojawia się koło nich: wysoki, w czarnej taktycznej kamizelce, białej koszuli, z krótkofalówką w lewej dłoni.
– Echo z Tango dwa cztery pięć, na miejscu. Karetka w drodze.
Todd zerka przez ramię na policjanta raz, drugi, potem z powrotem na matkę. To jest ta chwila. Ten moment, kiedy im to wyjaśni, zanim wkroczą na dobre z kajdankami i swoją władzą.
Jen ma nieruchomą twarz, dłonie gorące od krwi. Po prostu czeka, boi się poruszyć, stracić kontakt wzrokowy. Todd go przerywa. Przygryza wargę, a później patrzy sobie na buty. I tyle.
Kolejny policjant odsuwa Jen od ciała nieznajomego, a ona stoi na podjeździe w swoich trampkach i piżamie, z mokrymi, klejącymi się dłońmi, po prostu wpatruje się w syna, a potem męża w szlafroku, który próbuje negocjować z wymiarem sprawiedliwości. To ona powinna przejąć dowodzenie. W końcu jest prawniczką. Ale odebrało jej mowę. Jest całkowicie oszołomiona. Tak zagubiona, jakby porzucono ją właśnie na biegunie północnym.
– Czy może mi pan podać imię i nazwisko? – pyta Todda pierwszy policjant. Pozostali funkcjonariusze wysiadają z radiowozów, jak mrówki wychodzące z gniazda.
Jen i Kelly jednocześnie stawiają krok naprzód, ale Todd wtedy coś robi, wykonuje niewielki gest. Wyciąga rękę w bok, żeby ich powstrzymać.
– Todd Brotherhood – odpowiada bezbarwnym tonem.
– Czy może mi pan powiedzieć, co się stało? – pyta policjant.
– Chwileczkę – wtrąca Jen, ożywiając się. – Nie może go pan przesłuchiwać na ulicy.
– Pojedźmy wszyscy do komisariatu – naciska Kelly. – I…
– No, pchnąłem go nożem – przerywa Todd, wskazując mężczyznę na ziemi. Chowa ręce do kieszeni i robi krok w stronę policjanta. – Więc chyba powinien mnie pan aresztować.
– Todd – odzywa się Jen. – Nic nie mów. – Łzy stają jej w gardle. To nie może być prawda. Potrzebuje mocnego drinka, żeby cofnąć się w czasie, żeby zwymiotować. Całe jej ciało zaczyna się trząść na tym absurdalnym, otumaniającym zimnie.
– Toddzie Brotherhood, nie musi pan niczego mówić. Jednak może to zaszkodzić pańskiej obronie, jeżeli nie udzieli pan odpowiedzi na pytania…
Todd posłusznie składa razem nadgarstki, jakby występował w jakimś cholernym filmie, i zostaje skuty, tak po prostu, słychać zgrzyt metalu. Ramiona ma uniesione. Jest zmarznięty. Wyraz twarzy ma neutralny, może nawet zrezygnowany. Jen nie może, nie może, nie może przestać na niego patrzeć.
– Nie wolno wam! – odzywa się Kelly. – Czy to…
– Chwileczkę – spanikowana Jen zwraca się do policjanta. – Pojedziemy z nim? To jeszcze nastolatek…
– Mam osiemnaście lat – przypomina Todd.
– Do środka – rzuca policjant do Todda, wskazując auto i ignorując Jen. Do krótkofalówki mówi: – Echo z Tango dwa cztery pięć, proszę przygotować celę.
– W takim razie pojedziemy za wami – mówi desperacko Jen. – Jestem prawniczką – dodaje niepotrzebnie, choć nie ma pojęcia o kryminalistyce. Mimo wszystko, nawet teraz, w kryzysie, instynkt macierzyński rozpala ją tak jasno i wyraźnie, jak ta dynia w oknie. Muszą się tylko dowiedzieć, dlaczego to zrobił, uwolnić go, a potem znaleźć mu pomoc. To właśnie muszą zrobić. To właśnie zrobią.
– Przyjedziemy – obiecuje. – Spotkamy się w komisariacie.
Policjant w końcu patrzy jej w oczy. Wygląda jak model. Ma ostro zarysowane kości policzkowe. Boże, to jest takie sztampowe, ale wszyscy policjanci wyglądają dzisiaj tak młodo.
– Komisariat Crosby – informuje ją, a następnie wsiada do auta bez słowa, zabierając ze sobą jej syna. Drugi funkcjonariusz zostaje z ofiarą. Jen niemal nie jest w stanie o nim myśleć. Zerka tylko raz. Ta krew, ten wyraz twarzy policjanta… Jest pewna, że mężczyzna nie żyje.
Odwraca się do Kelly’ego i nigdy nie zapomni tego spojrzenia, którym obdarzył ją wtedy jej stoicki mąż. Patrzy w jego granatowe oczy. Zdaje się, że świat zatrzymuje się na sekundę, a później, w tej ciszy i bezruchu, Jen myśli: Kelly wygląda jak człowiek, któremu złamano serce.
Komisariat ma przed wejściem biały znak ogłaszający postronnym jego nazwę. POLICJA MERSEYSIDE – CROSBY. Za nim stoi budynek przypominający squat z lat sześćdziesiątych, otoczony niskim, ceglanym murem. Jest zasypany październikowymi liśćmi.
Jen zatrzymuje się przed komisariatem, na zakazie, i wyłącza silnik. Jej syn ugodził kogoś nożem – jakie znaczenie ma teraz mandat za parkowanie? Kelly wysiada, nim auto w ogóle na dobre staje. Sięga – zdaniem Jen nieświadomie – za siebie po jej dłoń. Ona chwyta się jej, jakby była tratwą na morzu.
On popycha i otwiera jedne ze szklanych drzwi, po czym pędzą przez foyer wyłożone powycieranym, szarym linoleum. W środku pachnie czymś starym. Jak w szkołach, jak w szpitalach, jak w domach opieki. W instytucjach wymagających określonych strojów i gównianego jedzenia, takich miejscach, których Kelly nienawidzi. Nigdy – powiedział jej na samym początku ich związku – nie dołączę do wyścigu szczurów.
– Porozmawiam z nimi – rzuca krótko Kelly. Cały się trzęsie. Ale wygląda na to, że nie ze strachu, raczej ze złości. Jest wściekły.
– W porządku… Mogę wystąpić w roli prawniczki i zająć się wstępnymi…
– Gdzie jest inspektor? – warczy Kelly do łysego funkcjonariusza zajmującego się recepcją, który nosi sygnet na małym palcu. Mowa ciała Kelly’ego jest inna. Ma szeroko rozstawione nogi, uniesione ramiona. Nawet Jen bardzo rzadko widywała, by tak opuszczał gardę.
Policjant oznajmia im znudzonym tonem, żeby zaczekali, aż zostaną poproszeni.
– Macie pięć minut – mówi Kelly, wskazując palcem na zegar, a potem pada na krzesło po drugiej stronie korytarza.
Jen siada obok niego i bierze go za rękę. Obrączka na jego palcu jest za luźna. Musi być mu zimno. Siedzą tam, Kelly to krzyżuje, to rozstawia nogi, ciężko oddychając, Jen milczy. W recepcji pojawia się jakiś policjant, rozmawia cicho przez komórkę:
– To jest to samo przestępstwo co przed dwoma dniami, sekcja osiemnasta, zranienie z premedytacją. Tamta ofiara nazywała się Nicola Williams, przestępca zbiegł. – Mówi tak cicho, że Jen musi wytężać słuch, by wyłapać te słowa.
Siedzi, tylko słucha. Sekcja osiemnasta, zranienie z premedytacją to ugodzenie nożem. Muszą mówić o Toddzie. I podobnym przestępstwie sprzed dwóch dni.
W końcu pojawia się policjant, który dokonał aresztowania, wysoki, z wystającymi kośćmi policzkowymi.
Jen zerka na zegar za biurkiem. Jest trzecia trzydzieści, albo może czwarta trzydzieści. Nie wie, czy to jeszcze nie czas letni. Miesza jej się.
– Państwa syn zostanie dziś z nami na noc, niedługo go przesłuchamy.
– Gdzie… tam w środku? – pyta Kelly. – Wpuśćcie mnie.
– Nie będą mogli się państwo z nim zobaczyć – odpowiada funkcjonariusz. – Państwo są świadkami.
W Jen wzbiera rozdrażnienie. Takie rzeczy – właśnie takie – są powodem, dla którego ludzie nienawidzą systemu sprawiedliwości.
– I tak to właśnie wszystko tutaj działa – mówi zgryźliwie Kelly do policjanta. Podnosi ręce do góry.
– Słucham? – pyta spokojnie funkcjonariusz.
– Czyli co, jesteśmy wrogami?
– Kelly! – przerywa mu Jen.
– Nikt nie jest niczyim wrogiem – odpowiada policjant. – Będą mogli państwo porozmawiać z synem rano.
– Gdzie jest inspektor? – pyta Kelly.
– Będą mogli państwo porozmawiać z synem rano.
Zapada napięta, niebezpieczna cisza. Jen widziała tylko kilka osób, które Kelly potraktował w ten sposób, lecz mimo wszystko nie zazdrości temu policjantami. Kelly ma bardzo długi lont, ale kiedy już się go odpali, grozi wybuchem.
– Zadzwonię do kogoś – odzywa się Jen. – Znam ludzi. – Sięga po telefon i drżącymi dłońmi zaczyna przewijać listę kontaktów. Prawnicy od spraw kryminalnych. Pierwsza zasada prawnika to nigdy nie grzebać w czymś, w czym się nie specjalizujesz. Druga, nigdy nie reprezentować własnej rodziny.
– Powiedział, że nikogo nie chce – mówi funkcjonariusz.
– On potrzebuje adwokata… nie powinniście…
Policjant podnosi dłonie. Jen czuje, jak Kelly obok niej gotuje się ze złości.
– Zadzwonię tylko do jednej osoby, a potem będzie mógł… – zaczyna Jen.
– Dobrze, wpuśćcie mnie tam – wtrąca Kelly, wskazując na białe drzwi prowadzące do dalszej części komisariatu.
– Nie mogę wyrazić na to zgody – odpowiada policjant.
– Pierdol. Się – rzuca Kelly. Jen patrzy na niego zszokowana.
Policjant nie raczy na to nawet odpowiedzieć, spogląda tylko na Kelly’ego.
– Czyli… czyli co teraz? – pyta Jen. Boże, Kelly powiedział glinie, żeby się pierdolił. Znieważenie funkcjonariusza to nie jest dobry sposób na rozładowanie tej sytuacji.
– Jak już państwu powiedziałem, zostanie u nas na noc – odpowiada jej zwyczajnie policjant, ignorując Kelly’ego. – Proponuję, żebyście wrócili tu państwo jutro. – Rzuca okiem na Kelly’ego. – Nie mogą państwo zmusić syna, żeby skorzystał z pomocy adwokata. Próbowaliśmy.
– Ale on jest dzieciakiem – mówi Jen, chociaż wie, że wedle prawa już nim nie jest. – To tylko dzieciak – powtarza cicho, głównie do siebie, myśląc o jego bożonarodzeniowej piżamie oraz o tym, jak niedawno chciał, żeby siedziała przy nim, kiedy złapał jakiegoś wirusa żołądkowego. Spędzili całą noc w łazience przy jego pokoju. Gadali o niczym, ona wycierała mu usta wilgotną, flanelową szmatką.
– Ich nie obchodzi ani to, ani nic innego – mówi gorzko Kelly.
– Wrócimy rano… z prawnikiem – oznajmia Jen, starając się załagodzić sytuację, rozwiązać ją pokojowo.
– Proszę bardzo. Musimy teraz wysłać z państwem do domu nasz zespół – odpowiada. Jen bez słowa kiwa głową. Specjaliści od kryminalistyki. Przeszukanie ich domu. Podwórka.
Jen i Kelly wychodzą z komisariatu. Jen pociera sobie czoło, kiedy idą do auta i wsiadają. Siedzą, a ona włącza ogrzewanie.
– Naprawdę po prostu wrócimy do domu? – pyta. – Będziemy tam siedzieć, podczas gdy oni będą nas przeszukiwać?
Kelly ma spięte ramiona. Patrzy na nią, czarnowłosy, oczy smutne jak u poety.
– Kurwa, nie mam pojęcia.
Jen wygląda przez przednią szybę na krzew lśniący nocną, jesienną rosą. Po paru sekundach wrzuca wsteczny i rusza, ponieważ nie wie, co innego mogłaby zrobić.
Kiedy parkuje, wita ich dynia na parapecie. Musiała zostawić zapaloną świeczkę. Zespół kryminalistyczny zdążył już przybyć, stoją na ich podjeździe w białych kombinezonach jak duchy, za taśmą policyjną furkoczącą na październikowym wietrze. Kałuża krwi zaczęła zasychać na brzegach.
Zostają wpuszczeni, kurwa, do własnego domu i siadają na parterze, patrząc, jak zespół w jednakowych uniformach, niektórzy z nich na czworakach, szuka przed budynkiem odcisków palców na miejscu zbrodni. Zupełnie nic nie mówią, trzymają się tylko milcząco za ręce. Kelly nie zdjął płaszcza.
W końcu, kiedy odjechali specjaliści badający miejsce zbrodni, a policja przeszukała i zabrała rzeczy Todda, Jen przesuwa się na kanapie, tak że teraz już na niej leży, i patrzy w sufit. I wtedy przychodzą łzy. Gorące, nagłe i mokre. Jej łzy z obawy o przyszłość. I łzy za wczoraj, i za to, czego nie przewidziała.

Dzień Minus Pierwszy

8:00

Jen otwiera oczy.
Musiała się położyć do łóżka. I musiała zasnąć. Nie czuje się, jakby zrobiła jedno ani drugie, ale jest w swojej sypialni, nie na kanapie, a na zewnątrz, za ich weneckimi roletami, nastał dzień.
Przewraca się na bok. Proszę, niech to nie będzie prawda.
Mruga, patrzy na puste łóżko. Jest sama. Kelly już pewnie wstał, wykonuje telefony, przynajmniej ma taką nadzieję.
Jej ciuchy leżą rozrzucone na podłodze, jakby z nich wyparowała. Przechodzi nad nimi, wkłada dżinsy i zwykły sweter z golfem, w którym wydaje się naprawdę ogromna, ale i tak go uwielbia.
Wychodzi na korytarz, staje przed pustym pokojem Todda.
Jej syn. Spędził noc w areszcie w komisariacie. Nie może myśleć o tym, ile jeszcze takich nocy może go czekać.
W porządku. Da się to rozwiązać. Jen jest świetną ratowniczką, spędziła całe życie, zajmując się wyłącznie ratowaniem, a teraz musi pomóc własnemu synowi.
Da sobie z tym radę.
Dlaczego on to zrobił?
Dlaczego miał przy sobie nóż? Kim była ta ofiara, ten doros­ły człowiek, którego jej syn prawdopodobnie zabił? Nagle Jen dostrzega maleńkie wskazówki z ostatnich tygodni i miesięcy z Toddem. Zmienne nastroje. Utrata wagi. Tajemnice. Takie rzeczy, które zrzucała na nastoletni wiek. Zaledwie przed dwoma dniami odebrał jakiś telefon, w ogrodzie. Kiedy Jen spytała, kto dzwonił, powiedział, że to nie jej sprawa, a potem rzucił komórkę na kanapę. Telefon odbił się raz, później spadł na podłogę i oboje na niego spojrzeli. Udał, że to żart, taka mała histeria, ale to wcale nie było zabawne.
Jen wpatruje się i wpatruje w drzwi do sypialni swojego syna. Jak to się stało, że wychowała mordercę? Bunt nastolatka. Nożownicy. Gangi. Antifa. Która z tych rzeczy? Co wylosowali?
W ogóle nie słyszy Kelly’ego. Schodzi po schodach, zatrzymuje się w połowie drogi i wygląda przez jednoskrzydłowe okno, to, w którym stała zaledwie przed paroma godzinami, w tamtej chwili, gdy wszystko się zmieniło. Nadal jest mgliście.
Dziwi ją, że na drodze pod domem nie ma żadnych plam – deszcz i mgła musiały zmyć krew. Funkcjonariusze skończyli. Taśma policyjna zniknęła.
Zerka w górę ulicy, po jej bokach rosną drzewa pełne jędr­nych jesiennych liści. Ale w tym, co widzi, jest coś dziwnego. Nie może określić, co takiego. To pewnie tylko wspomnienia poprzedniego wieczoru. Czynią ten widok złowieszczym. Lekko zaburzonym.
Szybko schodzi po schodach, potem przechodzi przez wyłożony drewnianym parkietem korytarz do kuchni. Pachnie tu wczorajszym wieczorem, zanim jeszcze cokolwiek się wydarzyło. Jedzeniem, świecami. Normalnością.
Słyszy jakiś głos, tuż nad sobą, głęboki, męski ton. Kelly. Zdziwiona zerka na sufit. Musi być w pokoju Todda. Pewnie go przeszukuje. W pełni rozumie ten odruch. Chęć znalezienia tego, czego policja nie zdołała.
– Kelly? – woła, wbiegając po schodach, na górze jest już zdyszana. – Musimy zdecydować… którego adwokata powinniśmy…
– Jen-dobry! – odzywa się głos. Dochodzi z pokoju Todda i bez wątpienia należy do jej syna. Jen robi krok w tył, tak duży, że potyka się na samym szczycie schodów.
I nie może uwierzyć: Todd wyłania się z czeluści swojego pokoju w czarnej koszulce z napisem „Science Guy” oraz w dresie. Widać, że właśnie się obudził i mruży oczy, patrząc na nią, jego blada twarz jest jedynym światłem w tej ciemności.
– Tak jeszcze nie mówiliśmy – dodaje, uśmiechając się, w jego policzkach pojawiają się dołeczki. – Nawet, muszę przyznać, nieźle się nad tym głowiłem.
Jen tylko się na niego gapi. Jej syn, zabójca. Nie ma krwi na rękach. Nie ma morderczego wyrazu twarzy, a jednak.
– Co? – pyta. – Jak się tu znalazłeś?
– Hę? – On naprawdę wygląda tak samo jak wcześniej. Nawet w swoim zagubieniu Jen jest tym zaintrygowana. Te same niebieskie oczy. Te same zmierzwione, czarne włosy. Ta sama wysoka, szczupła sylwetka. Ale on popełnił coś, czego nie wybaczyłby mu nikt poza nią.
Jak on się tu znalazł? Dlaczego jest w domu?
– O co chodzi? – dopytuje Todd.
– Jak wróciłeś?
Brew Todda podskakuje.
– To jest dziwne, nawet jak na ciebie.
– Tata cię zabrał? Wyszedłeś za kaucją?
– Za kaucją? – Unosi jedną brew, taka jego nowa maniera. W ostatnich kilku miesiącach się zmienił. Szczuplejszy na ciele, w biodrach, ale napuchnięty na twarzy. Nabrał takiej bladości, jaka widoczna jest u osób, które za dużo pracują, jedzą zbyt wiele dań na wynos i piją za mało wody. Jen nie wydaje się, żeby Todd robił którąś z tych rzeczy, ale kto wie? A do tego doszła jeszcze ta maniera, nabyta tuż po tym, jak poznał swoją nową dziewczynę, Clio.
– Idę się spotkać z Connorem.
Connor. Chłopak z jego rocznika, ale kolejny nowy znajomy, zapoznany tego lata. Jen zaprzyjaźniła się z jego mamą, Pauline, wiele lat temu. To jej typ człowieka: zblazowana, przeklinająca, nie typowa matka, lecz taka osoba, która jakby daje Jen zgodę na to, żeby coś spieprzyć. Jen zawsze ciągnęło do takich ludzi. Wszyscy jej przyjaciele są bezpretensjonalni, nie boją się robić ani mówić tego, co myślą. Całkiem niedawno Pauline powiedziała o młodszym bracie Connora, Theo: Kocham go, ale ponieważ ma siedem lat, często zachowuje się jak pizda. Śmiały się razem jak głupie pod bramą szkoły.
Jen robi krok naprzód i uważnie przygląda się Toddowi. Nie ma żadnego diabelskiego znamienia, nic nie zmieniło się w jego oczach, w pokoju za nim nie widać broni. Właściwie to pokój wygląda na nietknięty.
– Jak wróciłeś do domu… i co się stało?
– Do domu skąd?
– Z komisariatu – odpowiada po prostu Jen. Zauważyła, że trzyma wobec niego dystans. Zaledwie krok więcej niż zwykle. Nie wie już, do czego ten człowiek, jej syn, miłość jej życia, jest zdolny.
– Jak to z komisariatu? – odpowiada on, wyraźnie zdumiony. – O co ci chodzi? – Twarz Todda się wykrzywia, jego nos marszczy się tak jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. Ma dwie maleńkie blizny pozostałe po najgorszym etapie jego młodzieńczego trądziku. Poza tym twarz ma wciąż dziecięcą, nieskazitelną, w ten piękny, młody sposób, przypomina skórkę brzoskwini.
– O twoje aresztowanie, Todd!
– Moje aresztowanie?
Jen zwykle jest w stanie rozpoznać, kiedy jej syn kłamie, i w tym momencie zauważa, że na pewno tego nie robi. Patrzy na nią swoimi przejrzystymi, ciemnymi oczami, wyrażającymi dezorientację.
– Co? – pyta prawie szeptem.
Jen czuje, jak coś skrada jej się po plecach, jakaś pełna wahania, przerażająca świadomość.
– Widziałam… Widziałam, co zrobiłeś. – Wykonuje gest w kierunku okna na półpiętrze. I wtedy zdaje sobie sprawę, co jest nie tak. Nie chodzi o scenerię na zewnątrz, tylko o samo okno. Nie ma w nim dyni. Zniknęła.
Zęby Jen zaczynają szczękać. To niemożliwe.
Odrywa oczy od parapetu, na którym nie stoi dynia.
– Widziałam – powtarza.
– Co widziałaś? – Jego oczy tak bardzo przypominają oczy Kelly’ego, myśli, przynajmniej po raz tysięczny w życiu: są identyczne.
Tylko spogląda na niego, a ten jeden raz on nie odwraca wzroku.
– Co się stało poprzedniego wieczoru, po twoim powrocie.
– Wczoraj wieczorem nie wychodziłem. – Złośliwość, pretensjonalność, pozerstwo, to wszystko zniknęło.
– Co? Czekałam na ciebie, byłeś spóźniony, ale potem zmienił się czas…
On nieruchomieje, utrzymuje kontakt wzrokowy.
– Zegary cofamy jutro. Dziś jest piątek?

 
Wesprzyj nas