Wciągający fiński thriller psychologiczny w stylu powieści Gillian Flynn. Emocjonująca podróż do mrocznego świata seryjnej morderczyni i celebrytki psychoterapeutki. Czy Clarissa zdoła powstrzymać swoją nową pacjentkę przed popełnieniem kolejnej zbrodni?


Ira, dwudziestoletnia seryjna morderczyni, której dzieciństwo zostało brutalnie odebrane, rozpoczyna terapię u Clarissy – psychoterapeutki celebrytki. Tylko jedna z nich wie, że łączy ich wspólny sekret z przeszłości. Czy ta druga zda sobie z tego sprawę, zanim zostanie zamordowana?

Clarissa, psychoterapeutka w średnim wieku, należy do fińskiej elity w swojej dziedzinie. Znana jest z programów telewizyjnych i kolorowych magazynów. Dla niej każda pacjentka jest księżniczką. I kimś kogo tylko ona może uratować. Czy aby na pewno? Clarissa odpowiada już za jedną tragedię. Samobójstwo nastolatka, które nie przestaje jej prześladować.

Kiedy Ira zostaje klientką Clarissy, zaczyna się gra w kotka i myszkę, w której nie obowiązują żadne reguły. Taka gra nigdy nie kończy się dobrze.

Martta Kaukonen (ur. 1976) jest krytyczką filmową i pisarką mieszkającą w Helsinkach. Jej pierwsza powieść, thriller psychologiczny Podążaj za motylem, zachwyciła czytelników i krytyków, a prawa do tłumaczenia zostały sprzedane do 12 krajów m.in. Anglii i Stanów Zjednoczonych.

Martta Kaukonen
Podążaj za motylem
Przekład: Bożena Kojro
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 22 marca 2023
 
 


CZĘŚĆ PIERW­SZA
TEST RORSCHACHA

Ira

W POKOJU BYŁO za dużo krwi ofiary. Nie, nie pisa­łam nią po ścia­nie słów z pio­se­nek Beatle­sów, jak robiła to „rodzina” Man­sona. Za to dywan okrop­nie się zabru­dził. Plama nie miała kształtu serca, lecz przy­po­mi­nała tę, którą ludzie nazy­wają moty­lem pod­czas wyko­ny­wa­nia testu plam atra­men­to­wych, gdy boją się powie­dzieć, że wygląda jak wargi sro­mowe.
Przyj­rza­łam się jej dokład­niej, a potem sku­pi­łam uwagę na skar­pet­kach. Nasią­kły krwią tak bar­dzo, że przy­le­piły mi się do stóp. Gdy pod­cho­dzi­łam bli­żej, mia­łam wra­że­nie, że idę po mokrej od desz­czu tra­wie. Krwi­ste ślady towa­rzy­szyły mi od ciała do dywanu. Zmro­ziło mnie. Jak to moż­liwe, że plama przy­po­mina tak bar­dzo pierw­szą kartę z testu Ror­scha­cha?
Co Freud by na to powie­dział? Czy ślad krwi zabi­tego czło­wieka może odzwier­cie­dlać stan pod­świa­do­mo­ści zabójcy? Czy powinno się to inter­pre­to­wać podob­nie jak pod­czas wró­że­nia z roz­to­pio­nej cyny wyle­wa­nej do wody na Nowy Rok? Motyl ozna­cza, że wzno­szę się do lotu? Mor­der­stwo uskrzy­dla? Teo­ria psy­cho­ana­lizy wyglą­da­łaby obec­nie zupeł­nie ina­czej, gdy­bym to ja leżała na sofie nie­na­wi­dzą­cego kobiet koka­ini­sty w dzie­więt­na­sto­wiecz­nym Wied­niu.
Chyba odnie­śli­ście złe wra­że­nie. W rze­czy­wi­sto­ści jestem naprawdę dokładna. Nie robię bała­ganu. Tor­tu­ruję, mor­duję i nie pozo­sta­wiam śla­dów. To dla mnie sprawa honoru. Dzięki temu bli­scy zabi­tego nie muszą wyrzu­cać pie­nię­dzy na kosz­tow­nych czy­ści­cieli miejsc, w któ­rych nastą­pił zgon. Nie rozu­miem, dla­czego tym razem sprawy wymknęły się spod kon­troli.
Przy­go­to­wy­wa­łam się do tego mor­der­stwa sta­ran­nie, każdy szcze­gół był wyszli­fo­wany. Nad samym narzę­dziem zbrodni zasta­na­wia­łam się przez wiele dni. Zazwy­czaj kiedy je wybie­ram, chcę powie­dzieć, dla­czego zabi­jam wła­śnie tego męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze.
Tym razem zde­cy­do­wa­łam się na nóż do file­to­wa­nia.
Ach, więc wszystko muszę wam wyja­śniać? Nóż jest jed­nym z naj­bar­dziej oczy­wi­stych sym­boli fal­licz­nych. Co bar­dziej paso­wa­łoby do klatki pier­sio­wej tego hedo­ni­sty uga­nia­ją­cego się za panien­kami od kil­ku­dzie­się­ciu lat?
Wszystko więc miało być zapięte na ostatni guzik, ale nagle zapa­no­wał chaos. Zacho­wa­łam się jak naj­gor­sza ama­torka. Będę musiała pozo­stać na miej­scu prze­stęp­stwa znacz­nie dłu­żej, niż zamie­rza­łam. Czy zdążę pozbyć się ciała?
Zna­le­zie­nie ide­al­nej loka­li­za­cji zabrało mi sporo czasu. Gdy pew­nego razu jecha­łam pocią­giem z Hel­si­nek do Keravy i przez zaku­rzone okno oglą­da­łam posępne kra­jo­brazy, zauwa­ży­łam mały staw koło dworca kole­jo­wego w Savio.
Z inter­netu dowie­dzia­łam się, że leży on na tere­nie daw­nego zakładu pro­du­ku­ją­cego wyroby gumowe. Fabryka zakoń­czyła dzia­łal­ność w roku 1985. Sta­wik był tak zaro­śnięty wodo­ro­stami, że na pewno nikt nie zamie­rzał w nim pły­wać.
Posta­no­wi­łam prze­wieźć tam męż­czy­znę w bagaż­niku jego wła­snego samo­chodu, roz­ło­żyć bre­zent, który spa­ko­wa­łam do torby spor­to­wej, poło­żyć na nim ciało, roz­człon­ko­wać je piłą elek­tryczną, a potem wrzu­cić kawałki zwłok wraz z bre­zentem i piłą do wody, następ­nie zosta­wić auto na par­kingu dworca w Savio i wró­cić pod­miej­skim pocią­giem do Hel­si­nek.
Pozby­cie się trupa sta­no­wiło dla mnie zawsze naj­trud­niej­szy etap mor­der­stwa. Na szczę­ście adre­na­lina daje czło­wie­kowi nad­przy­ro­dzone moce. Napę­dzana nią potra­fi­łam dźwi­gać wielu znacz­nie więk­szych od sie­bie ludzi i wrzu­cać ich do bagaż­nika, a potem do grobu.
Teraz muszę wal­czyć z cza­sem, jeżeli mam zre­ali­zo­wać swój plan, zanim kto­kol­wiek zacznie się zasta­na­wiać nad nie­obec­no­ścią ofiary. Po raz pierw­szy w trak­cie mor­der­czej wyprawy poczu­łam, że nie mam do sie­bie zaufa­nia. Serce zaczęło mi bić szybko. Jesz­cze tylko tego bra­kuje, żebym dostała ataku paniki. Muszę się uspo­koić. Ale strach zawład­nął już moimi myślami. Takie bała­ga­niar­stwo może skut­ko­wać wyłącz­nie tym, że zostanę zła­pana.
Miesz­ka­nie ofiary wyglą­dało tak, jak się tego spo­dzie­wa­łam. Podobne poka­zuje się w pro­gra­mach na temat archi­tek­tury wnętrz. Ale nawet gdyby ktoś oglą­dał całą ich serię, aku­rat tego nie potra­fiłby opi­sać. Zapa­mię­tałby jedy­nie biały kolor, o któ­rym redak­to­rzy opo­wia­dają z prze­ję­ciem, że ma co naj­mniej dzie­sięć odcieni. Biały dywan, biała sofa, białe zasłony, białe łóżko, biały sto­lik nocny i odważ­nie flir­tu­jąca z sza­ro­ścią, ale jed­nak biała półka na książki. Czy tylko mnie biały kolor koja­rzy się z zamknię­tym oddzia­łem psy­chia­trycz­nym? W tej chwili jed­nak ste­rylna sypial­nia bar­dziej przy­po­mi­nała salę ope­ra­cyjną na oddziale chi­rur­gicz­nym. Prze­kli­na­łam swoją nie­zdar­ność.
Nagle moją uwagę przy­cią­gnął wiszący na ścia­nie deko­ra­cyjny obraz. Live Love Laugh. Takie wypi­sy­wane na toreb­kach z her­batą afo­ry­zmy są cha­rak­te­ry­styczne dla ludzi, któ­rzy sami nie potra­fią wyra­zić swo­ich uczuć i muszą to robić za nich inni. Ja oka­zy­wa­łam uczu­cia poprzez zabi­ja­nie.
Obraz sko­ja­rzył mi się z kar­tecz­kami samo­przy­lep­nymi, które rodzina cier­pią­cego na demen­cję umiesz­cza na róż­nych przed­mio­tach, żeby pomóc cho­remu przy­po­mnieć sobie ich nazwę. Byłam prze­ko­nana, że ofiara nie wybrała sama mod­nego dzieła i że poda­ro­wała mu go młod­sza o kil­ka­dzie­siąt lat przy­ja­ciółka.
Przy­pa­tru­jąc się obra­zowi, drgnę­łam, a moje serce zatrzy­mało się na jedno ude­rze­nie. W środku litery „o” słowa Love wid­niała czer­wona kropka.
Szybko pode­szłam bli­żej, tak, to była krew. Jak to się stało, że pry­snęła aż tak daleko?
Z początku wszystko prze­bie­gało dobrze. A teraz? Kom­pletna kata­strofa.
Do miesz­ka­nia dosta­łam się sto­sun­kowo łatwo. Obser­wo­wa­łam swoją ofiarę tak długo, aż zaszo­ko­wana zauwa­ży­łam, jaka jest łatwo­wierna. Odkry­łam, że zosta­wia zapa­sowy klucz w ogro­dzie. Wycho­dząc z domu, chowa go zawsze w nasio­nach sło­necz­nika w karm­niku dla pta­ków. Jego naiw­ność była wprost wzru­sza­jąca.
Męż­czy­zna spę­dzał noce oto­czony pocho­dzą­cymi z lat osiem­dzie­sią­tych sym­bo­lami świad­czą­cymi o wyso­kim sta­tu­sie. Takich łóżek jak jego chyba się już nie pro­du­kuje. Mogę tylko pogra­tu­lo­wać sobie szczę­ścia, że opar­łam się o nie łok­ciem, kiedy zaczę­łam wyma­chi­wać nożem, bo w ostat­niej chwili zauwa­ży­łam, że było to prze­cież łóżko wodne. Gdy­bym przez przy­pa­dek wbiła ostrze przez ciało aż do mate­raca, to na sąsia­dów pię­tro niżej wyla­łyby się setki litrów wody i wście­kli zapu­ka­liby do drzwi.
Ofiara spała tak twardo, że sta­łam sobie spo­koj­nie i przy­glą­da­łam się jej przez kilka minut. Czemu mia­ła­bym się nie­po­trzeb­nie śpie­szyć? Naj­pierw chcę się upew­nić, że naprawdę muszę zabić tego czło­wieka. Nie chcę niczego żało­wać, kiedy będzie za późno.
Trzeba przy­znać, że ni­gdy jesz­cze nie zmie­ni­łam zda­nia co do żad­nej z ofiar. Nawet gdy nie­któ­rzy bła­gali mnie, żebym ich oszczę­dziła. Zwłasz­cza wtedy nie mia­łam lito­ści. Czuję wyłącz­nie dumę z takiej kon­se­kwen­cji. Prze­pro­wa­dzam zawsze dokładną selek­cję, aby wszy­scy fini­szu­jący mogli prze­kro­czyć linię mety.
Wie­lo­krot­nie przy­słu­chi­wa­łam się cichym jękom, zwie­rzę­cym wrza­skom i bez­ład­nemu poto­kowi słów, z któ­rego nic nie rozu­mia­łam. Ludzie odma­wiali przede mną Ojcze nasz, wymie­niali dzie­sięć przy­ka­zań, a zwłasz­cza piąte. Lecz ja trzy­ma­łam się swo­jej decy­zji.
Naj­pierw nóż, potem ude­rze­nie pro­sto w klatkę pier­siową i tak dalej. Nie sądzę, żeby­ście byli tak per­wer­syjni jak ja, więc pew­nie nie chce­cie sły­szeć szcze­gó­łów, tylko to naj­waż­niej­sze. Co czu­łam pod­czas zabi­ja­nia?
Nic.
Tym razem też tak było.
Wszystko się powta­rza. Za każ­dym razem mam nadzieję, że wyda­rzy się coś innego. Że się oży­wię. Że wyssę ener­gię z mojej ofiary. Że znajdę jakiś powód, by żyć. Że poczuję się tak, jak­bym miała wła­dzę. Że wszyst­kie moje pro­blemy zostaną roz­wią­zane. Że w końcu wszystko się zmieni. Że moje czyny będą miały zna­cze­nie, nie­ważne jakie. Że wresz­cie powiem swoje ostat­nie słowo. Nastąpi jakieś kathar­sis. A tu nic.
Zupeł­nie nic.
Mimo to pró­buję cią­gle na nowo. Tym razem miało być ina­czej, bo chcia­łam zamor­do­wać tego czło­wieka rano. Bo chcia­łam zamor­do­wać go sie­kierą. Bo chcia­łam zamor­do­wać go szybko. Bo chcia­łam się zemścić. Bo chcia­łam zabić bez tor­tu­ro­wa­nia. Bo chcia­łam to zro­bić poka­zowo i śmiać się w trak­cie zabi­ja­nia. Bo on zasłu­żył na śmierć. Bo on chciał umrzeć. Bo on i tak by umarł.
Jed­nak nic się nie zmie­niło.
Czu­łam dokład­nie to samo, czyli pustkę.
Może dla­tego wpa­dłam na pomysł, że skoń­czę z zabi­ja­niem. A może po pro­stu mia­łam już tego dosyć.
To był ostatni raz. On będzie moją ostat­nią ofiarą. Taki zaszczyt dla niego, cho­ciaż nie­stety nie usły­szy fan­far.
Led­wie zdą­ży­łam się nad tym porząd­nie zasta­no­wić, a zachciało mi się śmiać? Rezy­gno­wać? Na pewno nie! Cóż innego by mi pozo­stało? Zabi­ja­nie to jedyna rzecz, którą mam. Bez tego będę jak wydmuszka.
Każdy czło­wiek posiada toż­sa­mość. Ja nie mia­łam ele­men­tów budu­ją­cych jaźń. Byłam nie­za­pi­saną tablicą, beczką dud­niącą pustką. Sama musia­łam stwo­rzyć swój wize­ru­nek.
Moja toż­sa­mość to seryjna mor­der­czyni.
Moje imię to prze­po­wied­nia. Rodzice wybrali dla mnie zawód. Dla­czego ina­czej nada­liby mi imię Ira? Po łaci­nie ozna­cza ono nie­na­wiść.
I prze­cież nie prze­stanę zabi­jać, choć­bym nie wiem jak bar­dzo się sta­rała.
Krwi­sty motyl wid­nie­jący przede mną odpo­wie­dział na moje pyta­nie.
Pójdę na psy­cho­te­ra­pię.

„Hel­sin­gin Aviisi”
W Kera­vie zagi­nął były mini­ster

Eme­ry­to­wany mini­ster finan­sów Uolevi Mäkisarja (par­tia Koko­omus) zagi­nął wczo­raj w Kil­cie, dziel­nicy Keravy, w któ­rej mieszka.
Mäkisarja, który spra­wo­wał swój urząd w latach zastoju gospo­dar­czego, zapa­mię­tany został jako nie­złomny stróż publicz­nej kasy i czło­wiek nie­oka­zu­jący współ­czu­cia „próż­nia­kom”, jak nazy­wał bez­ro­bot­nych. Zawia­do­mie­nie o zagi­nię­ciu eks­mi­ni­stra zło­żyła jego przy­ja­ciółka, aktorka Mirri Kuuramo, która przy­je­chała do niego z wizytą, ale gdy nie zastała nikogo na miej­scu, skon­tak­to­wała się z poli­cją.
Samo­chód Mäkisarji został zna­le­ziony w nie­dzielę wie­czo­rem na par­kingu przy dworcu w Savio.
Osiem­dzie­się­cio­letni poli­tyk waży sie­dem­dzie­siąt kilo­gra­mów, ma sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, brą­zowe oczy, ciemne włosy i wąsy. Przy­pusz­cza się, że był ubrany w ciemny gar­ni­tur i szary kra­wat.
– Poli­cja trak­tuje zagi­nię­cia star­szych ludzi nie­zwy­kle poważ­nie. Poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nego roz­pocz­niemy jak naj­szyb­ciej – infor­muje komi­sarz Reija Jal­ka­nen z komendy okręgu Itä-Uusi­maa.

Clarissa

WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ OD ROZ­MOWY TELE­FO­NICZ­NEJ. Tam­tego wie­czoru po raz pierw­szy usły­sza­łam głos Iry. Stłu­miony szept, jakby ktoś mówił zza grobu.
To była środa, drugi stycz­nia dwa tysiące dzie­więt­na­stego, zbli­żała się jede­na­sta. Sie­dzia­łam na sofie w salo­nie i oglą­da­łam nagrany na deko­de­rze odci­nek emi­to­wany przez Asia­stu­dio. W Nowy Rok byłam gościem ich pro­gramu i dener­wo­wa­łam się, nie wie­dząc, czy mój występ się udał.
Mia­łam dużo pracy, więc nie zdą­ży­łam obej­rzeć wcze­śniej nagra­nia, ale w końcu usia­dłam przed tele­wi­zo­rem i poło­ży­łam wygod­nie nogi na sto­liku kawo­wym. Po pięt­na­stu minu­tach oglą­da­nia pro­gramu ode­tchnę­łam z ulgą: wszystko prze­bie­gło bez zarzutu.
Wystę­pu­jąc w tele­wi­zyj­nym stu­diu, wyglą­da­łam jak praw­dziwa pro­fe­sjo­na­listka.
My, kobiety, musimy zawsze udo­wad­niać, że jeste­śmy zawo­dow­cami, pod­czas gdy umie­jęt­no­ści męż­czyzn są przyj­mo­wane za pew­nik. Udało mi się od razu wyka­zać auto­ry­te­tem przed redak­to­rem Asia­stu­dio. Zachwy­cony kiwał głową, cokol­wiek powie­dzia­łam.
Jed­nak dla kobiety zna­jo­mość tematu może się oka­zać mie­czem obo­siecz­nym. Męż­czyźni boją się inte­li­gent­nych kobiet. Już dawno temu zro­zu­mia­łam, że ich draż­nię.
Jestem zbyt mądra, zbyt uta­len­to­wana, zbyt zasłu­żona, zbyt kom­pe­tentna.
Zbyt groźna.
Na szczę­ście mia­łam spo­sób, który pozwa­lał rekom­pen­so­wać męż­czy­znom fakt, że moja inte­li­gen­cja zagra­żała ich kru­chemu poczu­ciu wła­snej war­to­ści. Kur­czy­łam się do roz­mia­rów Cali­neczki, ubie­ra­jąc się tak sek­sow­nie, jak tylko się dało.
Mój atrak­cyjny wygląd dzia­łał uspo­ka­ja­jąco na każ­dego. Przy­po­mi­nał męż­czy­znom o tym, że osta­tecz­nie jestem – jak wszyst­kie kobiety – jedy­nie zwy­kłym kawał­kiem mięsa, cho­ciaż oni nie sta­no­wią dla mnie inte­lek­tu­al­nego wyzwa­nia.
Sie­dzia­łam w tele­wi­zyj­nym stu­diu na sofie, wierna swoim zwy­cza­jom, w kobie­cym pan­ce­rzu. Ubra­łam się w tak krótką różową mini­spód­niczkę od Ver­sace, że wyda­wało się to aż bez­czel­no­ścią, i obci­słą koszulę Cha­nel w tym samym kolo­rze, z roz­pię­tymi gór­nymi guzi­kami, która wła­ści­wie niczego nie ukry­wała.
Wpa­try­wa­łam się w swoją syl­wetkę na ekra­nie tele­wi­zora, uśmie­cha­jąc się z zado­wo­le­niem. Wzię­łam ze sto­lika misę, wycią­gnę­łam z niej naj­więk­szego chipsa z gril­lo­wymi przy­pra­wami i wło­ży­łam w cało­ści do ust.
Nagle drgnę­łam na dźwięk tele­fonu.
Poiry­to­wana wci­snę­łam pauzę na pilo­cie deko­dera, chwy­ci­łam komórkę ze sto­lika i zoba­czy­łam nie­zna­jomy numer. Pew­nie tele­mar­ke­ter. Ale oni nie dzwo­nią tak późno. Może to nowy klient.
Roz­gry­złam szybko chipsa na drobne kawałki i prze­łknę­łam je prędko.
– Tutaj Cla­rissa Vir­ta­nen.
Cisza. Może są zakłó­ce­nia na linii i dzwo­niący nie dosły­szał. Spró­bo­wa­łam ponow­nie.
– Cla­rissa Vir­ta­nen.
Na­dal cisza. Wła­śnie mia­łam się roz­łą­czyć, gdy z tele­fonu dobiegł mnie przy­tłu­miony szept.
– Tutaj Ira, cześć.
Jej głos docho­dził jakby z daleka. Nie zna­łam nikogo o tym imie­niu.
– Cześć – odpo­wie­dzia­łam.
– Szu­kam tera­peuty. Masz wolne ter­miny?
– Dzię­kuję, że zadzwo­ni­łaś do mnie. Pierw­szy wolny ter­min mam jutro o dzie­wią­tej rano.
Znów cisza.
– Halo! Jesteś tam jesz­cze?
– Tak. Jutro rano o dzie­wią­tej mi pasuje.
Poda­łam Irze adres swo­jego gabi­netu i poże­gna­łam się z nią.
Tak to się zaczęło.
Gra, któ­rej reguł mi nie zdra­dziła.
Co jest naj­gor­sze?
Bez­senne noce, wstyd, drę­czące mnie sumie­nie? Obwi­nia­jące głosy, któ­rych nie mogę uci­szyć nawet w nocy? Myśli krą­żące bez ustanku? Para­li­żu­jący żal uci­ska­jący duszę? Wyrzuty nęka­jące mój umysł? Obawa, że będzie to trwało wiecz­nie i ni­gdy nie odzy­skam spo­koju? To, że stra­ci­łam wszystko?
To, że tęsk­nię za nią dzień i noc.

Arto

USIL­NIE PRÓ­BO­WA­ŁEM przy­po­mnieć sobie, czy sły­sza­łem wcze­śniej o Cla­ris­sie Vir­ta­nen. Musia­łem sły­szeć, ponie­waż wiła się publicz­nie jak kotka w rui i cią­gle poka­zy­wała przy oka­zji róż­nych festi­wa­lo­wych kon­kur­sów. Żyłem jed­nak we wła­snej bańce wypeł­nio­nej opa­rami wódki i nie zwra­ca­łem na nią żad­nej uwagi, cho­ciaż jako dzien­ni­karz powi­nie­nem śle­dzić aktu­alne zja­wi­ska i mod­nych ludzi. Można chyba stwier­dzić, że po raz pierw­szy dowie­dzia­łem się o niej dopiero od Irmeli Lahjametsä, redak­tor naczel­nej „Hel­sin­gin Aviisi”, czyli „Heavi”.
Jestem prze­ko­nany, że był to trzeci stycz­nia dwa tysiące dzie­więt­na­stego roku. Na pewno się dzi­wi­cie, dla­czego ta data utkwiła w mojej pamięci. Wtedy upły­nęło dokład­nie sześć lat od śmierci mojej uko­cha­nej żony Marji.
Sie­dzia­łem w znaj­du­ją­cym się w cen­trum mia­sta pubie Sulkakynä, lubia­nej przez dzien­ni­ka­rzy gazety, i cze­ka­łem, aż dzień przej­dzie w noc.
Nie wie­rzę ani w duchy, ani w upiory. Czu­łem się jed­nak tak, jakby Marja chciała nawią­zać ze mną kon­takt zza grobu i coś mi powie­dzieć. Uczu­cie to nie było przy­jemne, raczej zło­wro­gie.
Być może żona zabrała do grobu jakąś tajem­nicę, którą chciała się ze mną podzie­lić, a o któ­rej ja nic nie chcia­łem wie­dzieć. Moimi myślami zawład­nęła rów­nież inna osoba. Ta, którą zawsze kocha­łem, ale z którą już się nie spo­ty­ka­łem. To dla niej żyłem. Z nostal­gicz­nej melan­cho­lii wytrą­ciło mnie stac­cato wywo­łane ude­rze­niami wyso­kich obca­sów o zie­mię. Moje oczy otwo­rzyły się gwał­tow­nie, szu­ka­jąc drogi ucieczki. Za późno. Ktoś pod­szedł i mnie przy­tu­lił.
Uścisk był czuły. Po chwili zdu­miony prze­ko­na­łem się, że to Irmeli, która zamie­niła perukę z bia­łymi dre­dami na taką z chmarą czar­nych loków.
Dokucz­liwa tera­pia prze­ciw­no­wo­two­rowa spra­wiła, że kobieta stra­ciła włosy, ale ciężka cho­roba nie wpły­nęła na jej żar­li­wość w wyko­ny­wa­niu pracy. Nowy look lepiej paso­wał do jej jasnej kar­na­cji. Dra­ma­tyczne czarne obra­mo­wa­nie pod­kre­ślało ładne nie­bie­skie oczy.
Wzrok Irmeli przy­warł do pustych kufli sto­ją­cych przede mną na baro­wej ladzie. Nie­trudno było odgad­nąć, o czym myśli. Pró­bo­wa­łem nie­zau­wa­żal­nie zer­k­nąć na swoje odbi­cie w lustrze wiszą­cym na ścia­nie za ladą. Trudno było uwie­rzyć, że w mło­do­ści uwa­żano mnie za przy­stoj­nego. Po jędr­nych policz­kach pozo­stało tylko wspo­mnie­nie. Teraz mię­śnie twa­rzy zwi­sały luźno. Szla­chet­nie rzeź­biony nos został zła­many w trak­cie pijac­kiego poje­dynku z drzwiami lodówki, a o wypadku przy­po­mi­nała bli­zna bie­gnąca z lewej strony. Moje gęste daw­niej niczym koń­ska sierść włosy tak się prze­rze­dziły, że zebrane w kucyk kosmyki nie przy­po­mi­nały lwiej grzywy, lecz mysi ogon. Jasno błysz­czące za młodu zie­lone oczy zmęt­niały jak staw wypeł­niony sini­cami.
Latem będę obcho­dził pięć­dzie­siątą rocz­nicę uro­dzin, ale moje odbi­cie zdra­dzało, że nie mam powodu do świę­to­wa­nia.
Irmeli prze­nio­sła wzrok z kufli na mnie. Pochwy­ciła moje spoj­rze­nie i jej gniew zamie­nił się w smu­tek. Udało mi się unik­nąć kaza­nia – tym razem.
Zaraz po śmierci Marji zosta­łem wyrzu­cony z „Heavi” z powodu alko­ho­li­zmu. Od tam­tej chwili pra­co­wa­łem jako fre­elan­cer, a Irmeli na­dal dawała mi zle­ce­nia.
– Artsi, dobrze się stało, że wpa­dłam na cie­bie. Pla­nuję pewien arty­kuł. Nie­długo spo­tkam się z kimś, z kim trzeba prze­pro­wa­dzić wywiad, ale przed­tem opo­wiem ci w skró­cie, o co cho­dzi.
Nie mia­łem ochoty zabie­rać się do pracy. Jed­nak musia­łem się sprę­żyć, bo Irmeli i tak dużo mi wyba­czała. Na pewno za dużo.
Sta­ra­łem się oka­zać zain­te­re­so­wa­nie.
– To wła­śnie taki temat, jaki lubisz.
Podobną gadkę sze­fowa wci­skała za każ­dym razem bied­nym ofia­rom, przy­dzie­la­jąc im zada­nia.
– Wywiad z naprawdę cie­kawą osobą. Arty­kuł na kon­kurs.
A cóż by innego. Nie­na­wi­dzi­łem wywia­dów. Tak, nie­na­wi­dzi­łem swo­jej pracy. I nie ubie­ga­łem się o tytuł dzien­ni­ka­rza roku.
– Miej­sce na okładce nowego dodatku o sty­lach życia jest jesz­cze puste.
Irmeli wybie­gała myślami daleko do przodu. Doda­tek miał się uka­zać dopiero latem. Na pewno cho­dziło jej o kogoś takiego, o kim arty­kuł można by zamie­ścić w środku gazety, gdyby zde­cy­do­wano, że na okładkę pój­dzie jed­nak ktoś inny. Na prze­pro­wa­dze­nie roz­mowy mia­łem więc sporo czasu.
– Możesz zro­bić wywiad z Cla­rissą Vir­ta­nen.
Dla­czego Irmeli wci­skała tera­peutkę wła­śnie mnie?
Podała mi kartkę z nume­rem tele­fonu.
Gdy­bym mógł wsiąść do wehi­kułu czasu i wró­cić do prze­szło­ści, tobym to zro­bił, wycią­gnął z kie­szeni skó­rza­nej kurtki zapal­niczkę, zmiął kartkę i ją pod­pa­lił.

Ira

POWIN­NAM BYŁA OSTRZEC was od razu. Ja kła­mię. Chro­nicz­nie i pato­lo­gicz­nie. Nawet gdy cho­dzi o sprawy bez zna­cze­nia.
Zapy­taj­cie mnie, czy wolę psy, czy koty, to odpo­wiem, że te pierw­sze, cho­ciaż uwiel­biam wła­śnie koty i nie­na­wi­dzę psów: ich futro śmier­dzi, gdy zmok­nie, wno­szą na łapach błoto i okrop­nie dener­wu­jąco szcze­kają. Mimo to odpo­wiem, że je lubię. Dla­czego? Kła­mię od tak dawna, że nie umiem się bez tego obyć.
A gdy się to robi wystar­cza­jąco długo, prawda i kłam­stwo zaczy­nają się upo­dab­niać do sie­bie. Więk­szość ludzi uważa, że należy je roz­róż­niać. To takie szla­chetne i moralne. Ja nie jestem o tym prze­ko­nana. Dla mnie kłam­stwo ozna­cza moją prawdę.
Poza tym nie wie­rzę w uczci­wość. Wiele osób tak bar­dzo się okła­muje, że nie potra­fią oni powie­dzieć nikomu nic praw­dzi­wego. Roz­wód jest zawsze winą tego dru­giego, trud­no­ści w pracy powo­duje okropny szef, no i czyja to wina, gdy córka zamie­nia się w ano­rek­tyczkę z auto­de­struk­cyj­nymi skłon­no­ściami? W żad­nym razie twoja.
Ktoś, kto dużo kła­mie, staje się w tym dobry.
Gdy­bym tylko chciała, mogła­bym wam wmó­wić cokol­wiek.
Cokol­wiek.
Teraz zna­cie moje skłon­no­ści, więc uwa­żaj­cie na sie­bie.
Oświad­czy­łam, że koń­czę z zabi­ja­niem. Phi! Nawet nie mam takiego zamiaru. Czło­wiek jest leni­wym zwie­rzę­ciem. Zapy­taj­cie jakie­go­kol­wiek prze­chod­nia, czy dobrze wyko­nuje swoją pracę, to z pew­no­ścią odpo­wie wam twier­dząco. Ale dla­czego ktoś chciałby robić cią­gle coś, co wymaga wysiłku? Ludzie dążą do uła­twia­nia sobie jak naj­bar­dziej życia. Ja jestem dobra, i to cho­ler­nie, tylko w dwóch rze­czach. Tor­tu­ro­wa­niu i zabi­ja­niu. Dla­czego mia­ła­bym z nimi koń­czyć? Poszłam na tera­pię z zupeł­nie innego powodu.
Bałam się, że mnie zła­pią.
Seryj­nych mor­der­ców łączy jedno: chcą bawić się z poli­cją w kotka i myszkę. Pozo­sta­wiają na miej­scu zbrodni wska­zówki. Samo mor­der­stwo to zale­d­wie połowa roz­ko­szy. Oni pod­nie­cają się myślą, że są inte­li­gent­niejsi niż gliny. Ofiary sta­no­wią tylko ele­ment gry. Praw­dziwa walka poka­zu­jąca, kto jest sil­niej­szy, roz­grywa się mię­dzy mor­dercą a poli­cjan­tem.
Ja wcale się nie przej­mo­wa­łam gli­nami i tym, co sądzą. Mogą być mi wdzięczni, bo prze­cież od lat dostar­czam im cie­ka­wych zbrodni, żeby je sobie roz­wią­zy­wali.
Praw­do­po­dob­nie jakiś łaps gdzieś tam w Fin­lan­dii poświę­cał swoje życie, by roz­wi­kłać zagadkę moich mor­derstw. Być może mię­to­sił dłońmi w latek­so­wych ręka­wicz­kach dowody zebrane na miej­scu zbrodni. Może wpa­try­wał się ponuro w zdję­cia podej­rza­nych przy­le­pione do tablicy ogło­sze­nio­wej w swoim pokoju i sta­rał się odgad­nąć, który z nich ma na tyle zimną krew, żeby popeł­niać seryjne mor­derstwa. A może zre­zy­gno­wał z docho­dze­nia, prze­ka­zał je swo­jemu następcy i poszedł na cho­ro­bowe?
No i co z tego? On tylko wyko­ny­wał swoją pracę. Ni­gdy go nie spo­tkam, i dobrze. Dla mnie był jedy­nie wytwo­rem wyobraźni, duchem ubra­nym w mun­dur poli­cjanta. Kiedy jed­nak przy­pa­try­wa­łam się, jak krwi­sty motyl trze­po­cze skrzy­dłami na dywa­nie w sypialni ofiary, przy­szła mi do głowy myśl, że mogą mnie zła­pać. I przy­le­piła się ona do mnie niczym guma do żucia.
Już oczyma wyobraźni widzia­łam sie­bie w wię­zie­niu, w izo­latce, do któ­rej będą mnie cią­gle wsa­dzali, ponie­waż na pewno nie doga­dam się z innymi osa­dzo­nymi i będę to oka­zy­wała pię­ściami, paznok­ciami i zębami.
Zro­bię, co w mojej mocy, żeby unik­nąć tego okrop­nego losu.
Fin­lan­dia jest za małym kra­jem dla seryj­nego mor­dercy. Nie ma nas tu zbyt wielu. Gdy ktoś posma­kuje zabi­ja­nia, to wpada jak śliwka w kom­pot. Ja pobi­łam rekord już dawno temu, ale nie powin­nam się tym chwa­lić. To tylko kwe­stia czasu, zanim jakiś pra­cow­nik Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego zorien­tuje się w sytu­acji. Wtedy nie pomoże mi żadne sta­ran­nie skon­stru­owane alibi. Będzie po mnie.
Na szczę­ście w naszym kraju obo­wią­zuje znana z Mono­poly karta Wycho­dzisz wolny z wię­zie­nia.
W sądzie zażą­dam, aby pod­dano mnie bada­niom i jakiś psy­chia­tra pogrze­bie dogłęb­nie w moim umy­śle i stwier­dzi, że w trak­cie popeł­nia­nia prze­stępstw mia­łam ogra­ni­czoną poczy­tal­ność, czyli pono­szę tylko czę­ściową odpo­wie­dzial­ność. W zwy­kłym ludz­kim języku – pra­wie wariatka. Ci, któ­rych nie pociąga się do odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej, są umiesz­czani w wię­zien­nym szpi­talu psy­chia­trycz­nym zamiast w celi. Potem nastąpi cudowne ozdro­wie­nie i powrót do domu i ulu­bio­nych zajęć.
Gra­łam więc na pew­niaka. Zamie­rza­łam zna­leźć sobie tera­peutę, cier­pią­cego na empa­tię, łatwo­wierną głu­piutką osobę, która w razie wpadki napi­sze mi opi­nię tak łamiącą serce, że nie zostanę uznana za winną.
Genialny plan, prawda?
Była w nim tylko jedna luka. Jak ja wytrzy­mam tę tera­pię?
Ludzie trak­tują tera­peutę niczym Jezusa. Zupeł­nie jakby bez pro­sze­nia poświę­cał się dla swo­jego klienta, cho­ciaż samo okre­śle­nie „osoba udzie­la­jąca pro­fe­sjo­nal­nej pomocy” powinno wyja­śniać sprawę.
Tera­peuta zasiada naprze­ciwko cie­bie tylko z jed­nego powodu. Spró­buj otrzy­mać od niego pomoc, jeśli nie będziesz miał dzie­więć­dzie­się­ciu euro albo pozy­tyw­nej decy­zji zakładu ubez­pie­cze­nio­wego wska­zu­ją­cej na potrzebę reha­bi­li­ta­cji psy­chia­trycz­nej. Miękka sofa, współ­czu­jące uśmieszki, życiowe wska­zówki – wszystko zosta­nie ci ode­brane, jeśli nie zaofe­ru­jesz w zamian porząd­nej waluty.
Empa­tyczne spoj­rze­nie, współ­czu­jące miny i cie­płe mat­czyne gesty sta­no­wią wynik kil­ku­let­nich albo kil­ku­dzie­się­cio­let­nich ćwi­czeń. Nie należy się dać temu zwo­dzić ani trak­to­wać tego oso­bi­ście.
Nie mia­łam więc żad­nych złu­dzeń, że tera­peutka będzie zain­te­re­so­wana moimi spra­wami. Naj­waż­niej­sze, żeby dała się wywieść w pole. Powinna tak mocno uwie­rzyć w moją nie­win­ność, żeby była gotowa zezna­wać w sądzie na moją korzyść, jeżeli do tego doj­dzie.
No dobra. Przy­znaję, że spo­dzie­wa­łam się szcze­rej reak­cji tera­peutki na moją opo­wieść. Prze­stra­chu, cze­go­kol­wiek. Nie ocze­ki­wa­łam żad­nego kon­kret­nego uczu­cia. Było mi wszystko jedno, czy okaże odrazę, czy zachwyt.
W mor­do­wa­niu naj­bar­dziej zachwy­cają mnie zacho­wa­nia ofiar. Emo­cje wybu­chają wiel­kimi pło­mie­niami dopiero wtedy, gdy czło­wiek zaczyna wal­czyć o życie. Pozo­stało więc we mnie jesz­cze coś ludz­kiego. Chcę być świad­kiem uczuć ludzi.
Poza tym jeżeli moja histo­ria wzru­szy tera­peutkę, to z pew­no­ścią ta zrobi dla mnie wszystko.
Teraz, po fak­cie, mogę obwi­niać wyłącz­nie sie­bie. Wyda­wało mi się, że zna­la­złam wła­ściwą osobę, ale z gory­czą musia­łam przy­znać, że się myli­łam.
Cla­rissa Vir­ta­nen.
Zauwa­ży­łam tę szybko dyszącą pudlicę w tele­wi­zji. Wiła się pół­naga na tele­wi­zyj­nej sofie niczym kobra tań­cząca w takt muzyki fakira.
Nie­ważne, jak głupi dow­cip rzu­cał dzien­ni­karz robiący z nią wywiad, ona tylko chi­cho­tała, aż zaczę­łam się bać, że posika się w majtki.
Bambi. Pusta głowa. Barbi. Mózg z waty. Kieł­bie we łbie.
Wła­śnie takiej tera­peutki szu­ka­łam.
Popeł­ni­łam jed­nak błąd w oce­nie, któ­rego ni­gdy sobie nie wyba­czę.
Sądzi­łam, że ona mnie wysłu­cha, ale nie będzie inge­ro­wać w bieg wyda­rzeń.
Wiem, że zechce opo­wie­dzieć wła­sną wer­sję.
I zrobi wszystko, żeby mnie uci­szyć.

Clarissa

NIE UMIA­ŁA­BYM się zre­lak­so­wać po pracy, gdyby nie mój mąż Pekka. Wła­śnie on doma­gał się, abym zosta­wiała pro­blemy zawo­dowe w gabi­ne­cie i zamy­kała na koniec dnia drzwi. Nie było nawet mowy o tym, żebym wie­czo­rem mogła prze­glą­dać doku­menty.
Żąda­nia Pekki spra­wiały mi wyłącz­nie przy­jem­ność. Gdyby nie on, bory­ka­ła­bym się z pro­ble­mami klien­tów bez końca.
Jeżeli chce­cie dostrzec w naszym związku jakieś pod­tek­sty, któ­rych w rze­czy­wi­sto­ści nie było, to pro­szę bar­dzo! Nie, ni­gdy nie prze­pro­wa­dza­łam tera­pii Pekki.
On nie wie­dział, że czę­sto nie spa­łam w nocy, wał­ku­jąc kło­poty klien­tów przy kilku lamp­kach czer­wo­nego wina. Sie­dzia­łam samot­nie w kuchni, ubrana w jedwabny szla­frok i lniane kap­cie, i sączy­łam alko­hol do świtu.
Towa­rzy­stwa dotrzy­my­wała mi Kró­lowa. Pew­nej zimy ura­to­wa­łam tę kotkę rasy mie­sza­nej przed mro­zem. Zaczęła ocie­rać się o moje nogi, gdy sta­łam na przy­stanku auto­bu­so­wym pod­czas opa­dów śniegu. Na pyszczku zwie­rzę­cia wid­niała krwawa szrama, jakby tego samego dnia podra­pał ją inny kot. Kiedy wzię­łam ją na ręce, od razu zaczęła mru­czeć, a ja prze­pa­dłam.
Kró­lowa roz­ko­szo­wała się tym, że mogła spę­dzać czas tylko ze mną w nocy i nad ranem. Krą­żyła wokół mnie i mru­czała.
Ja zaś roz­ko­szo­wa­łam się odprę­że­niem, jakie dawał mi alko­hol, aż nad­cho­dził następny dzień i znów musia­łam mie­rzyć się z tymi samymi pro­ble­mami, do któ­rych w nocy udało mi się dzięki butelce wina nabrać tro­chę dystansu.
Wiem, że maglo­wa­nie spraw nic nie daje i świad­czy o braku facho­wo­ści. Nie wyobra­żam sobie kole­gów zasta­na­wia­ją­cych się w środku nocy, jak by tu zapo­biec roz­wo­dowi klienta lub pomóc mu w depre­sji. Pro­fe­sjo­na­li­sta powi­nien bez­względ­nie roz­gra­ni­czać swoją pry­watną i zawo­dową jaźń.
Ja na tera­peutkę byłam zbyt empa­tyczna.

Pekka

PODZI­WIA­ŁEM CLA­RISSĘ, ponie­waż poświę­cała życie poma­ga­niu ducho­wym roz­bit­kom. Zupeł­nie jakby czuła się winna, że sama wydo­stała się na powierzch­nię, a jej klienci na­dal sza­mo­tali się w męt­nej wodzie.
Ja nie miał­bym odwagi wyko­ny­wać takiej pracy, pod­czas któ­rej trzeba spo­glą­dać ciem­no­ści pro­sto w oczy.
Jestem prze­ko­nany, że dzięki tera­pii więk­szość klien­tów Cla­rissy się wyle­czyła lub jakość ich życia się popra­wiła.
Ilu z nas może powie­dzieć, że jego praca ma rów­nie wiel­kie zna­cze­nie?
Cla­rissa zawsze otwie­rała butelkę szam­pana, gdy jej sesje tera­peu­tyczne z jakimś klien­tem koń­czyły się powo­dze­niem. Sta­wała na tara­sie i pusz­czała prysz­nic niczym kie­rowca For­muły 1 sto­jący na podium. Resztki napoju wle­wała do krysz­ta­ło­wego kie­liszka i z roz­ko­szą wypi­jała łyk.
Korki po szam­pa­nie prze­cho­wy­wała w ogrom­nym wikli­no­wym koszu. Na początku swo­jej kariery żona miała trud­no­ści z oddzie­le­niem życia oso­bi­stego od spraw zawo­do­wych, o któ­rych myślała bez prze­rwy. Sta­rała się roz­wią­zać ten pro­blem, pró­bu­jąc róż­nych relak­su­ją­cych zajęć, aż uznała, że ani szy­deł­ko­wa­nie, ani ori­gami nie zapew­niają jej spo­koju ducha.
Na pamiątkę tych prób w naszym salo­nie wisiała zro­biona pod wpły­wem iry­ta­cji, splą­tana i nie­do­koń­czona makrama. Jedy­nym uda­nym ręko­dzie­łem był zare­zer­wo­wany na korki od szam­pana kosz, i to dla­tego, że sam go ukoń­czy­łem. Obec­nie wypeł­niony był po brzegi.
Następ­nego dnia po świę­to­wa­niu przed Cla­rissą na sofie sie­dział już nowy klient potrze­bu­jący pomocy. Taka jest wła­śnie Fin­lan­dia, kraj dobro­bytu, w któ­rym ludzie usta­wiają się w kolejce do tera­peuty. Moja żona nie mogła w żaden spo­sób przy­jąć wszyst­kich potrze­bu­jących, cho­ciaż pra­co­wała z poświę­ce­niem ponad miarę.
Znaczna część osób zatrud­nio­nych w sek­to­rze socjal­nym musi haro­wać za nędzną pen­sję, bez żad­nego podzię­ko­wa­nia. Cla­rissa też się na tym nie wzbo­ga­ciła, ale z tego powodu sza­no­wano ją jesz­cze bar­dziej.
Była naj­sku­tecz­niej­szą spe­cja­listką, jeśli cho­dziło o wyko­rzy­sta­nie sek­su­alne i prze­moc. Wypo­wia­dała się w nie­zli­czo­nych arty­ku­łach pra­so­wych, ale dopiero kam­pa­nia #metoo roz­biła bank. Od jej roz­po­czę­cia nie było nawet tygo­dnia, żeby jakieś medium nie zwra­cało się do Cla­rissy z prośbą o wywiad.
Moja żona naprawdę przej­mo­wała się swo­imi klien­tami, może nawet za bar­dzo. W domu nie roz­ma­wia­li­śmy o ich spra­wach. Obo­wią­zy­wała ją prze­cież tajem­nica zawo­dowa, więc nie mogła mi zdra­dzać żad­nych szcze­gó­łów. Dla mnie było ważne, żeby w wol­nym cza­sie zapo­mi­nała o kło­po­tach innych ludzi i sku­piała się na swoim życiu.
Nie chcia­łem być o nikogo zazdro­sny.
Wie­rzy­łem w nasze mał­żeń­stwo.
Ufa­łem żonie.
Słynne ostat­nie słowa.

Arto

PEWIEN CZŁO­WIEK, młody malarz wysta­wia­jący wła­śnie swoje dzieła w muzeum Kia­sma, pod­biegł, wyma­chu­jąc rękami, do lady w Sul­ka­ky­nie i mocno uści­snął Irmeli, która kie­dyś robiła z nim wywiad.
Ona poże­gnała się ze mną pośpiesz­nie i natych­miast zamó­wiła drinki dla sie­bie i arty­sty.
Posta­no­wi­łem przy­stą­pić bez­zwłocz­nie do zbie­ra­nia mate­riału na temat Cla­rissy Vir­ta­nen. Ponie­waż zawsze byłem albo na kacu, albo pijany, póź­niej nie będę w lep­szej for­mie niż teraz, gdy tak koły­sa­łem się na stołku baro­wym.
Wycią­gną­łem z torby lap­topa i zaczą­łem szu­kać w inter­ne­cie infor­ma­cji o tera­peutce.
Trzy kwa­dranse póź­niej wie­dzia­łem o niej wszystko. Wywnio­sko­wa­łem, że gor­li­wie udzie­lała wywia­dów, ale ni­gdy nie opo­wia­dała o swoim życiu pry­wat­nym. Kosz­mar każ­dego dzien­ni­ka­rza.
Cla­rissa Cri­stal Vir­ta­nen, lat pięć­dzie­siąt, pra­co­wała od dwu­dzie­stu jeden lat. Chęt­nie prze­ka­zy­wała mediom komen­ta­rze nie tylko na temat swo­jej spe­cja­li­za­cji, ale także innych zwią­za­nych z nią zagad­nień, nie­za­leż­nie od tego, czy cho­dziło o mob­bing w miej­scu pracy, nar­cyzm, czy roz­wód.
Jako eks­pertka wypo­wia­dała się jasno i w ana­li­tyczny spo­sób. Jej tok myśle­nia był zro­zu­miały i bły­sko­tliwy. Nie szczę­dząc wysił­ków, bro­niła praw dziew­cząt i kobiet i chyba nie przej­mo­wała się tym, jak ludzie reagują na jej poglądy.
Tra­fiała w sedno spraw, nie bała się pre­zen­to­wać odważ­nych opi­nii. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści spe­cja­li­stów nie mówiła ogród­kami ani wymi­ja­jąco, tylko nazy­wała rze­czy po imie­niu, cza­sami nawet pro­wo­ku­jąco. Ostat­nio w swoim eseju dla „Tie­to­uuti­set” stwier­dziła na przy­kład, że wła­dza nie chce zaj­mo­wać się prze­stęp­stwami sek­su­al­nymi, któ­rych ofia­rami są dzieci.
Fin­lan­dia powinna wysto­so­wać ofi­cjalne prze­pro­siny do wszyst­kich ofiar pedo­fi­lów, podob­nie jak w roku dwa tysiące szes­na­stym pań­stwo prze­pro­siło tych, któ­rzy byli źle trak­to­wani w domach zastęp­czych pro­wa­dzo­nych przez opiekę spo­łeczną – argu­men­to­wała.
Fin­lan­dia chroni pedo­fi­lów, a nie ich ofiary. Fin­lan­dia nie może twier­dzić, że jest pań­stwem dobro­bytu i cywi­li­zo­wa­nym, dopóki nie weź­mie odpo­wie­dzial­no­ści za każdą prze­moc i każde prze­stęp­stwo sek­su­alne wymie­rzone w dzieci.
Prawo należy zmie­nić tak, aby doro­śli, któ­rzy wie­dzieli o czy­nach pedo­fil­skich, a nie poin­for­mo­wali o tym poli­cji, zostali uka­rani za pomoc w prze­stęp­stwie.
Pamię­ta­łem, że esej wywo­łał oży­wioną dys­ku­sję, ale nie pamię­ta­łem, że napi­sała go wła­śnie Cla­rissa.
Utrata pamięci mnie nie zdzi­wiła. Alko­hol wypłu­kał z mojego mózgu wiele waż­niej­szych spraw, które poszły w zapo­mnie­nie.
Cla­rissa wygła­szała tak śmiałe opi­nie, że świet­nie nada­wały się na tytuły arty­ku­łów, a nawet chwy­tliwe nagłówki. Nic więc dziw­nego, że dzien­ni­ka­rze lgnęli do niej.
Cho­ciaż nie zga­dzała się na publiczne oma­wia­nie swo­ich pry­wat­nych spraw, bar­dzo chęt­nie uczest­ni­czyła w róż­nych pro­mo­cjach. Jeżeli wie­rzyć plot­kar­skim gaze­tom, przy­jaź­niła się z wie­loma cele­bry­tami. Widy­wana była na wie­czor­nych pre­mie­rach fil­mów i spo­tka­niach pro­mo­cyj­nych ksią­żek. Poja­wiała się na łamach maga­zy­nów towa­rzy­skich, wychy­lała się zza ogrom­nego kape­lu­sza jakiejś damy uczą­cej dobrych manier albo przy­tu­lała się do pary pre­zen­te­rów tele­wi­zyj­nych dzie­lą­cych nożem swój tort weselny.
Jej wstrze­mięź­li­wość w kwe­stiach oso­bi­stych mnie nie zasko­czyła. Zacho­wy­wała się jak typowa eks­pertka. Tacy ludzie nie chcą zdra­dzać szcze­gó­łów swo­jego życia, uwa­żają, że wywiady powinny zawie­rać sma­ko­wite wyimki z ich mery­to­rycz­nej wie­dzy i róż­nych teo­rii, a redak­tor musi pamię­tać o wymie­nie­niu w arty­kule wszyst­kich nagród, wyróż­nień i medali.
Jed­nak ja, szczwany lis, uwa­ża­łem, że potra­fię wystrych­nąć ją na dudka.
Nie­któ­rzy dzien­ni­ka­rze mają obawy przed robie­niem wywia­dów z psy­cho­lo­gami, psy­chia­trami lub tera­peu­tami. Pew­nie boją się, że tra­fią do nich na kozetki i cofną się do dzie­ciń­stwa. Dla mnie takie stra­chy są śmieszne.
Zasta­na­wia­łem się, czy Cla­rissa jest naprawdę dobrą tera­peutką i będzie umiała roz­wi­kłać mój pro­blem. Jak zare­aguje, gdy jej oświad­czę, że znisz­czy­łem swój naj­waż­niej­szy w życiu zwią­zek?
Tęsk­nota poże­rała moją duszę.
Ona była tak bli­sko, a ja nie mogłem skon­tak­to­wać się z nią w żaden spo­sób. I wcale nie podej­rze­wała, że cią­gle o niej myślę.

 
Wesprzyj nas