Pierwsze wydanie zbiorcze kultowej trylogii Williama Gibsona. Poznaj trzy porywające historie mające miejsce w różnych miejscach świata. Trylogia mostu to trzy tytuły: “Światło wirtualne”, “Idoru” oraz “Wszystkie jutra”.
Akcja trylogii rozgrywa się w XXI wieku. W pierwszej części cyklu znajdujemy się w zniszczonej w wyniku trzęsienia ziemi Kalifornii, w której powstają dwa siostrzane stany NoCal oraz SoCal. Bohaterką tej części jest Chevette Washington, która na jednym z przyjęć pod wpływem impulsu kradnie okulary. Pozornie zwyczajny przedmiot okazuje się bardzo niebezpieczny.
W drugiej części znajdujemy się w Tokio, gdzie Chia McKenzie została wydelegowana przez oddział fanów ze Seattle. Dziewczyna ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowej gwiazdy Reza z nieistniejącą realnie królową wirtualnych światów.
Trzecia, finałowa część opowiada o punkcie węzłowym historii świata, który został zlokalizowany w San Francisco. Pewne jest jedno – życie ludzi zmieni się na zawsze.
William Gibson – amerykański pisarz science fiction i twórca cyberpunku. Autor napisał również wiele opowiadań, esejów oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Jego twórczość to połączenie różnych folklorów, miejskich legend oraz wiedzy technicznej. Wydał dwa popularne cykle, czyli „Trylogię Ciągu” oraz „Trylogię Mostu”, szereg pojedynczych tytułów, takich jak: Maszyna różnicowa, Rozpoznanie wzorca, Spook Country. W kraju agentów, Alien 3 czy Peryferal, a także jeden zbiór opowiadań Wypalić chrom.
Trylogia mostu
Przekład: Zbigniew A. Królicki
seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 20 sierpnia 2021
światło wirtualne
Lśniące ciała olbrzymów
Kurier przyciska czoło do warstw szkła, argonu, przeciwudarowego plastiku. Patrzy na patrolowiec, jak polująca osa przecinający w oddali niebo nad miastem, ze śmiercią podwieszoną pod odwłokiem w gładkim czarnym kokonie.
Kilka godzin wcześniej na północne przedmieścia spadły rakiety; siedemdziesiąt trzy ofiary, jeszcze nikt nie przyznał się do zamachu. Tymczasem tutaj lustrzane zikkuraty przy Lazaro Cardenas błyskają jak lśniące ciała olbrzymów, śląc nocne salwy snów czekającym avenidas – biznes jak zwykle, świat bez końca.
Powietrze za oknem otacza każde źródło światła słabą wątrobianą otoczką, niezdrową żółcią, niepostrzeżenie przechodzącą w brązowawą poświatę. Drobne suche płatki brudnego śniegu, kłębiącego się nad ściekami, osiadły na soczewkach nocy.
Zamknąwszy oczy, zapada w cichy szum klimatyzatora. Wyobraża sobie, że znajduje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzydle starego hotelu Imperial. Widzi siebie na ulicach Chiyoda-ku, pod cicho wzdychającymi pociągami. Czerwone papierowe lampiony wzdłuż wąskiej uliczki.
Otwiera oczy.
Mexico City wciąż tu jest.
Osiem pustych buteleczek, plastikowych miniaturek, stoi równym rzędem na skraju stolika do kawy; japońska wódka Come Back Salmon, o nazwie bardziej drażniącej niż pozostawiany przez nią smak.
Na ekranie nad konsolą czekają na niego pticzki, zastygłe kremowe ciała. Kiedy podnosi pilota zdalnego sterowania, wydatne kości policzkowe kobiet zakrzywiają się w przestrzeni za jego oczami. Ich młodzi kochankowie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skórzane rękawiczki. Słowiańskie rysy, przywołujące fragmenty niechcianych wspomnień z dzieciństwa: smród ścieków, stal łomocząca o stal pod rozkołysanym pociągiem, wysokie stare sufity mieszkania z widokiem na skuty mrozem park.
Dwadzieścia osiem peryferyjnych ekranów otacza kopulujących z powagą Rosjan; na jednym dostrzega postacie znoszone z czarnego od dymu pokładu azjatyckiego promu.
Otwiera kolejną buteleczkę.
Teraz pticzki, poruszając głowami jak tłokami dobrze naoliwionej maszyny, obciągają swym aroganckim, zajętym wyłącznie sobą kochankom. Ujęcia przypominają świetność sowieckiej kinematografii socrealistycznej.
Przesuwa spojrzenie na prognozę pogody NHK. Front niskiego ciśnienia przechodzi nad Kansas. Obok jakaś upiornie cicha islamska stacja w nieskończoność powtarza imię Boga kaligraficznym pismem opartym na grafice fraktali.
Pije wódkę.
Ogląda telewizję.
Po północy, na skrzyżowaniu Liverpool i Florencia, spogląda na Różową Strefę z tylnego siedzenia białej łady, z nanoporowym szwedzkim respiratorem drażniącym mu świeżo ogolony podbródek.
Każdy mijający go ma zamaskowaną twarz, wargi i nozdrza ukryte pod filtrami. Niektóre, z okazji Dnia Zmarłych, przypominają srebrno-paciorkowate szczęki szczerzących zęby czaszek. Jakąkolwiek przyjmują formę, wszyscy ich wytwórcy wygłaszają te same wątpliwe, kłamliwe zapewnienia o zabezpieczeniu przed wiroidami.
Chciał uciec przed rutyną, może znaleźć coś pięknego lub interesującego, ale tutaj są tylko zamaskowane twarze, jego strach i światła.
Z Avenida Chapultepec powoli wyjeżdża stary amerykański samochód, wykasłując obłoczki tlenku węgla spod naderwanego zderzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawałeczkami potłuczonych luster; widać tylko przednią szybę, czarną i szklistą, nieprzejrzystą jak plama atramentu, przypominającą mu śmiercionośny kokon patrolowca. Czuje narastający strach, bezsensowny, nieuzasadniony, jaki budzi w nim ten karnawałowy duch cadillaca, tego spalającego ropę zabytku w spektralnej szacie barwy przydymionego srebra. Dlaczego pozwalają mu zanieczyszczać i tak już brudne powietrze? I kto tam siedzi w środku, za tą czarną szybą?
Drżąc, obserwuje przejeżdżający pojazd.
– Ten wóz…
Stwierdza, że impulsywnie pochyla się i mówi do kierowcy o szerokim brązowym karku i wielkich uszach, przedziwnie kojarzących się z reprodukcjami zabytkowych naczyń reklamowanych na jednym z kanałów hotelowej telewizji.
– El coche – mówi kierowca, który nie nosi maski, odwracając się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadillac rozbłyska raz, na krótki moment, odbitym rubinem lasera nocnego klubu i znika.
Kierowca patrzy na niego.
Kurier każe mu wracać do hotelu.
Budzi się ze snu pełnego metalicznych głosów w wyniosłych halach jakiegoś europejskiego lotniska, odległych postaci dostrzeżonych w niemym rytuale odjazdu.
Ciemność. Syk klimatyzatora.
Miękkość bawełnianej pościeli. Telefon pod poduszką. Odgłosy ulicznego ruchu stłumione przez wypełnione gazem okna. Opuszczają go całe napięcie i strach. Przypomina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twarze.
Ma poczucie wewnętrznego ukojenia, niezwykle rzadkiego stanu równowagi. Tylko tyle wie o spokoju.
Och, tak, okulary są tutaj, wepchnięte obok telefonu. Wyjmuje je i otwiera oprawkę, z przyjemnością obarczoną poczuciem winy, której nie może pozbyć się od Pragi.
Kocha ją od blisko dziesięciu lat, chociaż nie myśli o tym w taki sposób. Jednak nigdy nie kupił innego software’u i czarna plastikowa oprawka straciła połysk. Numer na kasecie jest już nieczytelny, wytarty do białości dotykiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.
Od dawna wolał cieszyć się nią w ciszy. Nie używał ryczących dousznych słuchawek. Nauczył się podkładać własny tekst, szepcząc do niej, pośpieszając przez nieporadne nazwy i oblane księżycem wyżyny czegoś, co nie jest Hollywood ani Rio, lecz jakąś nieostrą cyfrową ekstrapolacją obu.
Ona czeka na niego zawsze w białym domku przy drodze biegnącej kanionem. Świece. Wino. Czarna suknia z dżetami pasuje do jej idealnej skóry, jakże białej, naprężone udo opięte gładko i ściśle materiałem jak brzuch węża.
Daleko, pod bawełnianą pościelą, jego ręce zaczynają się poruszać.
Potem, gdy zapada w sen zupełnie innej jakości, telefon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melodyjkę.
– Tak?
– Potwierdzam rezerwację na lot do San Francisco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naciska klawisz, zapisując numer lotu, mówi dobranoc i zamyka oczy przed upartym światłem sączącym się przez czarne bariery zasłon.
Obejmują go jej białe ramiona. Wieczna jasnowłosa.
Zasypia.
Krążąc Gunheadem
Pojazdy IntenSecure pucowano co trzy zmiany. Robiono to w tej wielkiej myjni samochodowej niedaleko Colby; dwadzieścia warstw ręcznie wcieranej Wet Honey Sienna sprawiało, że wyglądały jak nowe.
Tego listopadowego wieczoru, gdy Republika Żądzy zakończyła jego karierę w zbrojnej ochronie, Berry Rydell przybył tam trochę wcześniej.
Lubił unoszący się w środku zapach. To ten różowy preparat, który dodawali do wody, żeby zmyć warstwę kurzu; ta woń przypominała mu letnią pracę w Knoxville, przed ostatnim rokiem nauki w szkole. Robili luksusowe apartamenty w skorupie wielkiego starego budynku Safeway przy Jefferson Davis. Architekci chcieli, żeby betonowe ściany wyglądały w pewien szczególny sposób; by miały szarą barwę, lecz ze śladami starej różowej farby w pęknięciach i wgłębieniach. Byli z Memphis i nosili czarne garnitury oraz białe bawełniane koszule. Te koszule najwidoczniej kosztowały więcej niż garnitury, a przynajmniej tyle samo, a oni nigdy nie nosili krawatów ani nie rozpinali guzików pod szyją. Rydell doszedł do wniosku, że właśnie tak ubierają się architekci; teraz mieszkał w L.A. i wiedział, że miał rację. Podsłuchał, jak jeden z nich wyjaśniał brygadziście, iż to, co robili, to ukazanie integralności przejścia materiału przez czas. Uznał, że to prawdopodobnie bzdura, ale i tak spodobało mu się brzmienie tych słów; tak jak to, co w telewizji działo się ze starymi ludźmi.
Jednak w rzeczywistości polegało to na zdejmowaniu większości tej gównianej starej farby z wielu tysięcy metrów kwadratowych równie gównianego betonu, co robiono za pomocą oscylującej dyszy umieszczonej na końcu długiej rękojeści ze stali nierdzewnej. Jeśli brygadzista nie patrzył, mogłeś wycelować w innego chłopaka, puścić trzydziestostopowy koguci ogon kłującej tęczy i zmyć mu z twarzy krem z filtrem. Rydell i jego koledzy nosili australijskie kombinezony w zdecydowanych barwach, więc było widać, gdzie trafiasz, a gdzie nie. Jednak musiałeś dobrze ocenić odległość, bo z bliska strumień cieczy mógł zedrzeć chrom ze zderzaka. Rydell i Buddy Crigger zostali w końcu wylani za to, a wtedy przeszli przez Jeff Davis do piwiarni i Rydell spędził noc z dziewczyną z Key West – wtedy po raz pierwszy spał z kobietą.
Teraz był w Los Angeles, jadąc sześciokołowym Hotspurem Hussarem pokrytym dwudziestoma warstwami ręcznie polerowanego lakieru. Hussar był opancerzonym land roverem, który mógł wyciągnąć sto czterdzieści na prostej, gdybyś znalazł wolny odcinek i zdążył przyśpieszyć. Hernandez, dowódca jego zmiany, mówił, że Anglikom nie należy powierzać konstruowania niczego bardziej skomplikowanego od kapelusza, o ile ma to działać w razie potrzeby; twierdził, że IntenSecure powinna kupić wozy izraelskie lub przynajmniej brazylijskie, a poza tym czy do zaprojektowania wozu bojowego potrzeba Ralpha Laurena?
Rydell nie potrafił na to odpowiedzieć, ale te warstwy farby były zdecydowanym przegięciem. Podejrzewał, że miały kojarzyć się ludziom z wielkimi brązowymi ciężarówkami United Parcel, a jednocześnie wyglądać jak coś, co widzi się w kościele episkopalnym. Nierzucające się w oczy logo firmy. Powściągliwe.
Ludzie pracujący w myjni byli przeważnie emigrantami z Mongolii, którzy jako nowo przybyli mieli problem ze znalezieniem lepszej pracy. Pracując, podśpiewywali gardłowo, nie poruszając ustami, a on lubił tego słuchać. Nie miał pojęcia, jak to robią; dźwięk przypominał odgłosy wydawane przez żaby nadrzewne, ale dwie naraz.
Teraz przecierali rzędy chromowanych wypukłości na burtach. Te wybrzuszenia miały podtrzymywać elektryczną siatkę przeciw demonstrantom i pokryto je chromem tylko dla fasonu. Pojazdy w Knoxville też były zelektryfikowane, ale dodatkowo wyposażone w system zraszania zapewniający wilgotność burt, a tym samym znacznie silniejszy wstrząs.
– Podpisz tu – powiedział szef personelu, cichy czarny chłopak nazwiskiem Anderson. Był studentem medycyny – w dzień – i zawsze wyglądał tak, jakby nie spał przez dwie ostatnie noce.
Rydell wziął notatnik oraz pióro świetlne i złożył podpis. Anderson wręczył mu kluczyki.
– Powinieneś trochę odpocząć – rzekł Rydell. Anderson uśmiechnął się słabo. Rydell podszedł do Gunheada, deaktywując alarm w drzwiczkach.
Ktoś napisał w środku GUNHEAD – zielonym pisakiem na panelu nad przednią szybą. Nazwa przyjęła się, głównie dlatego, że podobała się Sublettowi. Sublett był Teksańczykiem, uchodźcą z jakiegoś upiornego obozowiska przyczep campingowych zajmowanych przez wideosektę. Mówił, że jego matka szykowała się, by sprzedać jego tyłek kościołowi – cokolwiek miało to oznaczać.
Sublett nie palił się, żeby o tym mówić, ale Rydell doszedł do wniosku, że ci ludzie uznali wideo za ulubiony środek przekazu Pana, a ekran za rodzaj wiecznie gorejącego krzewu.
– On jest w szczegółach – powiedział kiedyś Sublett. – Trzeba go tylko dobrze poszukać.
Jakąkolwiek formę przybierała ta wiara, Sublett niewątpliwie obejrzał więcej programów telewizyjnych niż ktokolwiek ze znanych Rydellowi osób, głównie starych filmów na kanałach nienadających niczego innego. Sublett powiedział, że Gunhead to nazwa automatycznego pojazdu opancerzonego w japońskim filmie o potworach. Hernandez uważał, że Sublett sam napisał tam tę nazwę. Sublett zaprzeczał. Hernandez kazał zetrzeć napis. Sublett zignorował polecenie. Napis wciąż tam widniał, ale Rydell wiedział, że Sublett jest zbyt wielkim legalistą, aby popełnić taki akt wandalizmu, a poza tym atrament pisaka mógł go zabić.
Sublett miał paskudną alergię. Był uczulony na rozmaite środki czyszczące i rozpuszczalniki, więc nigdy nie dał się zabrać do myjni samochodowej. Alergia powodowała również światłowstręt, więc musiał nosić te lustrzane szkła kontaktowe. One, razem z czarnym mundurem IntenSecure i jasnoblond włosami, nadawały mu wygląd jakiegoś klanera albo nazistowskiego robota. Co mogło skomplikować sprawy w sklepach na Sunset, powiedzmy o trzeciej nad ranem, kiedy chciał tylko kupić wodę mineralną i colę. Jednak Rydell zawsze chętnie widział go na swojej zmianie, ponieważ facet był zdecydowanie najmniej skłonnym do przemocy najemnym gliniarzem, jakiego znał. I chyba nawet nie był stuknięty. Rydell uważał to za dwie zdecydowane zalety. Jak chętnie przypominał Hernandez, w SoCal ostrzejsze przepisy regulowały to, kto może i nie może być fryzjerem.
Podobnie jak Rydell, wielu członków personelu IntenSecure było dawnymi policjantami, niektórzy nawet z policji Los Angeles, a jeśli ich stosunek do przepisów firmy, zakazujących noszenia prywatnej broni podczas służby, uznać za znaczącą wskazówkę, to u jego współpracowników można było znaleźć wszystkie możliwe rodzaje uzbrojenia. W drzwiach pokoju dla personelu były wykrywacze metali, więc Hernandez zazwyczaj miał pełną szufladę noży sprężynowych, nunczaku, paralizatorów, kastetów, butów z ukrytym ostrzem i wszystkiego, co wykryła bramka. Zupełnie jak w piątkowy ranek w szkole średniej w South Miami. Hernandez wszystko oddawał po zmianie, lecz ruszając na wezwanie, mieli radzić sobie glockami i miazgaczami.
Glocki były standardową bronią policyjną, liczącą co najmniej dwadzieścia lat, której całą ciężarówkę IntenSecure zakupiła od policji przechodzącej na amunicję bezłuskową. Zgodnie z przepisami glocki powinny tkwić w plastikowych kaburach, a te należało przymocować taśmą samosczepną do głównej konsoli pojazdu. W razie potrzeby odrywało się kaburę z pistoletem od konsoli i przyczepiało do łaty naszytej na mundurze. Tylko po odebraniu wezwania wolno było wysiąść z bronią z pojazdu.
Miazgacz nawet nie był bronią palną, przynajmniej w świetle prawa, jednak dziesięciosekundową serią z niewielkiej odległości mógł rozbić twarz na miazgę. To izraelskie urządzenie do rozpraszania tłumu, działające na zasadzie wiatrówki, wystrzeliwało jednocalowe sześciany z uzyskanej w wyniku recyklingu gumy. Wyglądało jak rezultat wymuszonej fuzji między karabinkiem szturmowym a przemysłową zszywarką, tyle że robiono je z tego jasnożółtego plastiku. Po naciśnięciu spustu wysyłało strumień gumowych pocisków. Kiedy nabrało się wprawy, można było ustrzelić przeciwnika ukrytego za węgłem: wystarczyło odbić je od jakiejś twardej powierzchni. Taka seria z bliska przecinała na pół arkusz sklejki, a na trzydzieści jardów pozostawiała wielkie sińce. Zgodnie z teorią nie zawsze napotyka się uzbrojonych przeciwników, a użycie miazgacza niosło mniejsze niebezpieczeństwo uszkodzenia subskrybenta lub jego własności. W razie napotkania uzbrojonego napastnika pozostawał glock. Jednak przeciwnik prawdopodobnie używał bezłuskowej amunicji i broni superautomatycznej – a to już nie było częścią teorii. Tak samo jak to, że tak dobrze uzbrojony napastnik zazwyczaj bywa naćpany pląsem, a więc zarówno nieludzko szybki, jak i patologicznie psychotyczny.
W Knoxville było mnóstwo pląsu i przez to Rydell został zawieszony w obowiązkach. Wszedł do mieszkania, w którym mechanik nazwiskiem Kenneth Turvey przetrzymywał swoją przyjaciółkę z dwojgiem małych dzieci, domagając się rozmowy z prezydentem. Turvey był biały, chudy, niemyty od miesiąca i miał na piersi wytatuowaną Ostatnią Wieczerzę. Tatuaż był całkiem świeży; jeszcze nie zaczął się goić. Przez cienką warstewkę zasychającej krwi Rydell zauważył, że Jezus nie ma twarzy. Tak samo jak wszyscy apostołowie.
– Do diabła – powiedział Turvey na widok Rydella. – Chcę mówić tylko z prezydentem.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami, nagi, na kanapie przyjaciółki. Na kolanach trzymał coś w rodzaju kawałka rury owiniętej taśmą izolacyjną.
– Próbujemy to załatwić – rzekł Rydell. – Przykro nam, że to trwa tak długo, ale musimy uporać się z formalnościami.
– Niech to szlag – powiedział ze znużeniem Turvey – czy nikt nie rozumie, że spełniam bożą misję?
Nie był zły, po prostu znużony i zniechęcony. Przez uchylone drzwi jedynej w tym mieszkaniu sypialni Rydell widział jego przyjaciółkę. Leżała na plecach na podłodze i chyba miała złamaną nogę. Nie widział jej twarzy. Kobieta się nie ruszała. Gdzie dzieci?
– Co tu masz? – zapytał Rydell, wskazując przedmiot na podołku Turveya.
– To broń – odparł Turvey – i właśnie dlatego muszę porozmawiać z prezydentem.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – zaryzykował Rydell. – Czym to strzela?
– Puszkami soku grejpfrutowego – rzekł Turvey. – Napełnionymi cementem.
– Nie żartujesz?
– Patrz – powiedział Turvey i podniósł rurę do ramienia.
Miała zamontowany zamek, bardzo starannie wykończony, układ spustowy przypominający część kombinerek oraz kilka elastycznych przewodów. Rydell zauważył, że te ostatnie biegły do wielkiej butli z gazem, z rodzaju tych, których nie poruszy się bez podnośnika, leżącej na podłodze obok kanapy.
Klęcząc na brudnym poliestrowym dywanie, patrzył na wylot zataczającej łuk rury. Była dostatecznie szeroka, żeby włożyć w nią pięść. Zobaczył, jak Turvey wycelował przez otwarte drzwi sypialni w szafę.
– Turvey – usłyszał swój głos – gdzie te przeklęte dzieciaki?
Mechanik nacisnął dźwignię spustu i wybił w drzwiach szafy otwór wielkości puszki soku grejpfrutowego. Dzieci były w środku. Na pewno wrzeszczały, chociaż Rydell tego nie słyszał. Później prawnik Rydella argumentował, że w tym momencie jego klient był nie tylko głuchy, ale w stanie sonicznie wywołanej katalepsji. Wynalazek Turveya był zaledwie kilka decybeli cichszy od granatów ogłuszających używanych przez SWAT. Jednak Rydell nie pamiętał tego. Nie pamiętał, jak strzelił Kennethowi Turveyowi w głowę, ani niczego do chwili, gdy obudził się w szpitalu. Była tam kobieta z Gliniarzy w opałach, ulubionego programu Rydella, ale powiedziała, że nie może z nim mówić, dopóki nie porozmawia z jego agentem. Rydell odparł, że nie ma żadnego. Powiedziała, że wie o tym, ale trzeba jakiegoś wezwać. Rydell leżał, myśląc o tym, ile razy oglądali z ojcem Gliniarzy w opałach.
– O jakich opałach mówimy? – zapytał w końcu.
Kobieta tylko się uśmiechnęła.
– Wszelkich, jakie tylko przyjdą ci na myśl, Berry.
Zmrużył oczy. Była dość ładna.
– Jak się nazywasz?
– Karen Mendelsohn.
Nie wyglądała na mieszkankę Knoxville, a nawet Memphis.
– Jesteś z Gliniarzy w opałach?
– Tak.
– Co dla nich robisz?
– Jestem prawnikiem – odparła. Rydell nie przypominał sobie, żeby kiedyś spotkał któregoś z nich, ale po tym wypadku spotykał ich wielu.
Wyświetlacze Gunheada były niepozornymi prostokątami płynnych kryształów; ożyły, gdy Rydell włożył kluczyk, wystukał kod bezpieczeństwa i sprawdził działanie podstawowych systemów. Najbardziej lubił kamery pod tylnym zderzakiem; dzięki nim naprawdę łatwo można było zaparkować – człowiek widział, gdzie się cofa. Połączenie z Gwiazdą Śmierci nie działało, kiedy byli w myjni, ponieważ ściany budynku zawierały zbyt wiele stali, ale Sublett powinien utrzymywać kontakt przez mikrosłuchawki w uchu.
W pokoju personelu IntenSecure wisiał plakat przypominający, że taka nazwa jest niezgodna z polityką firmy, ale i tak wszyscy nazywali ją Gwiazdą Śmierci. Nawet policjanci LAPD tak ją nazywali. Oficjalnie była Geostacjonarnym Satelitą Sił Porządkowych Południowej Kalifornii.
Obserwując ekrany konsoli, Rydell ostrożnie wycofał wóz z budynku. Bliźniacze ceramiczne silniki Gunheada były dostatecznie nowe, żeby nie robić nadmiernego hałasu; słyszał pisk opon na mokrej betonowej podłodze.
Sublett czekał na zewnątrz, jego srebrne oczy odbijały czerwone tylne światła przejeżdżających wozów. Za nim zachodziło słońce, a barwy nieba świadczyły o bogatszym niż zwykle koktajlu dodatkowych składników. Cofnął się przed wyjeżdżającym pojazdem, starając się uniknąć nawet najmniejszej kropelki pryskającej spod kół.
Rydell również uważał; nie chciał znów taszczyć Teksańczyka do szpitala, gdyby Sublett znowu padł ofiarą uczulenia.
Zaczekał, aż partner nałoży parę jednorazowych rękawiczek.
– Cześć – powiedział Sublett, gramoląc się na fotel. Zamknął drzwi i zaczął zdejmować rękawiczki, ostrożnie zwijając je do hermetycznie zamykanego woreczka.
– Tylko niczego nie dotknij – rzekł Rydell, obserwując ostrożne ruchy Subletta.
– Śmiej się do woli – odparł spokojnie Sublett. Wyjął paczkę przeciwalergicznej gumy do żucia i wyjął jedną z opakowania. – Jak tam stary Gunhead?
Rydell przejrzał wyświetlacze i odrzekł z zadowoleniem:
– Całkiem nieźle.
– Mam nadzieję, że dziś wieczór nie otrzymamy wezwania z żadnego z tych cholernych ukrytych domów.
Tak zwane ukryte domy zajmowały pierwsze miejsce na liście niepożądanych wezwań Subletta. Mówił, że powietrze w nich jest toksyczne. Rydell uważał, że to nonsens, ale miał dość sporów na ten temat. Ukryte domy były większe od zwyczajnych domów, więcej kosztowały i Rydell uważał, że właściciele zapłaciliby wiele, aby utrzymać w nich czyste powietrze. Sublett twierdził, że każdy, kto buduje sobie taki dom, jest paranoikiem i zawsze ma szczelnie zamknięte okna, przez co nie ma tam przewiewu i dochodzi do skażenia powietrza.
Jeżeli w Knoxville były jakieś ukryte domy, to Rydell nic o nich nie wiedział. Uznał, że spotyka się je tylko w Los Angeles. Sublett, który pracował dla IntenSecure od prawie dwóch lat, głównie na dziennych patrolach w Venice, był pierwszym, który wspomniał o nich Rydellowi. Kiedy ten w końcu dostał wezwanie do jednego z nich, nie wierzył własnym oczom; to miejsce opadało w dół bez końca, wydrążone pod czymś, co wyglądało jak zbombardowana pralnia chemiczna. A w środku same odsłonięte dźwigary, białe tynki, tureckie dywany, wielkie obrazy, parkiety, meble, jakich jeszcze nigdy nie widział. Jednak wezwanie było trochę dziwne; Rydell uznał, że chodziło o domową awanturę. Mąż uderzył żonę, żona nacisnęła guzik, a teraz oboje udają, że to nieporozumienie. Jednak to nie mogło być nieporozumienie, ponieważ ktoś nacisnął guzik i nie podał hasła w odpowiedzi na zapytanie, które otrzymał trzy i osiem dziesiątych sekundy później. Pewnie to ona doskoczyła do telefonu, pomyślał Rydell, i nacisnęła guzik. Tamtej nocy jeździł z „Wielkim Georgem” Kechakmadze i Gruzinowi (z Tbilisi, nie z Atlanty) również to się nie spodobało.
– Widziałeś tych ludzi, to subskrybenci, człowieku; nikt nie krwawi, więc zabierasz swój tyłek, no nie? – powiedział później Wielki George. Jednak Rydell pamiętał napięcie w oczach kobiety i sposób, w jaki przytrzymywała pod szyją kołnierz luźnego białego szlafroka. Jej mąż miał taką samą podomkę, grube owłosione nogi i drogie szkła. Coś tam było nie tak, ale Rydell nigdy nie dowiedział się co. Tak samo jak nigdy nie zrozumiał, jak naprawdę żyją, życiem wyglądającym jak to widziane w telewizji, ale całkiem innym.
Kiedy tak na to patrzeć, L.A. było pełne niespodzianek. Nieustannych.
Jednak polubił jeżdżenie po nim. Nie w jakimś konkretnym celu, ale by po prostu jeździć sobie Gunheadem. Teraz skręcał w La Cienega i mały zielony kursor na desce rozdzielczej robił to samo.
– „Zakazana strefa” – powiedział Sublett. – Herve Villechaize, Susan Tyrell, Marie-Pascal Elfman, Viva.
– Viva? – zapytał Rydell. – Viva co?
– Viva. Aktorka.
– Kiedy to nakręcili?
– W 1980.
– Jeszcze nie było mnie na świecie.
– Czas w telewizji zawsze stoi w miejscu, Rydell.
– Człowieku, sądziłem, że zamierzasz pozbyć się balastu twego wychowania.
Rydell wyłączył lustrzane odbicie szyby, żeby lepiej przyjrzeć się rudowłosej dziewczynie mijającej go w różowym Daihatsu Sneakerze z opuszczonym dachem.
– W każdym razie nie widziałem tego filmu.
Właśnie nadeszła ta wieczorna godzina, kiedy kobiety w samochodach wyglądały równie dobrze jak wszystko w Los Angeles. Ministerstwo zdrowia usiłowało zakazać używania kabrioletów; twierdziło, że zwiększają zachorowalność na raka skóry.
– Endgame. Al Cliver, Moira Chen, George Eastman, Gordon Mitchell. 1985.
– No cóż, miałem wtedy dwa latka – odparł Rydell – ale tego też nie widziałem.
Sublett zamilkł. Rydellowi zrobiło mu się go żal; Teksańczyk nie znał innego sposobu nawiązania rozmowy, a jego starzy w obozowisku przyczep campingowych znaliby nie tylko te dwa, ale i wiele innych.
– No cóż – zaczął Rydell, próbując podjąć konwersację – zeszłej nocy oglądałem taki stary film…
Sublett ożywił się.
– Jaki?
– Nie wiem. Facet jest w L.A. i właśnie spotkał dziewczynę. Potem podnosi słuchawkę w budce telefonicznej, bo ktoś dzwoni. W środku nocy. To jakiś facet w silosie rakietowym, który wie, że właśnie odpalono rakiety w Rosjan. Próbuje zadzwonić do ojca, brata lub kogokolwiek. Mówi, że wkrótce nastąpi koniec świata. Wtem facet, który odebrał telefon, słyszy, że żołnierze zastrzelili tamtego. Mam na myśli tego, który dzwonił.
Sublett zamyka oczy, przeglądając swój bank pamięci.
– Tak? I jak kończy się ten film?
– Nie wiem – odparł Rydell. – Poszedłem spać.
Sublett szeroko otwiera oczy.
– A kto w nim grał?
– Tu mnie masz.
Puste srebrne oczy Subletta spoglądają z niedowierzaniem.
– Jezu, Berry, nie powinieneś oglądać telewizji, jeżeli nie poświęcasz jej uwagi.
Po zastrzeleniu Kennetha Turveya nie przebywał w szpitalu długo – zaledwie dwa dni. Jego prawnik, sam Aaron Pursley, uważał, że powinni zatrzymać go tam na dłużej, aby lepiej ocenić rozległość wstrząsu pourazowego. Jednak Rydell nienawidził szpitali, a poza tym czuł się całkiem nieźle; po prostu nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie zaszło. Ponadto miał Karen Mendelsohn, która miała mu pomóc w różnych sprawach, oraz nowego agenta, Wellingtona Ma, umiejącego radzić sobie z innymi ludźmi z Gliniarzy w opałach, nie tak miłymi jak Karen, która miała piękne ciemnobrązowe włosy. Wellington Ma był Chińczykiem, mieszkał w Los Angeles i Karen twierdziła, że jego ojciec należał do gangu Wielkiego Kręgu – chociaż radziła Rydellowi, żeby o tym nie wspominał.
Wizytówka Wellingtona Ma była ośmiokątnym kawałkiem różowego syntetycznego kwarcu, w którym laserem wypalono jego nazwisko, nazwę Ma-Mariano Agency, adres przy Beverly Boulevard oraz rozmaite cyferki i adresy e-mailowe. Przybyła do GlobExu w małej kopercie z szarego zamszu, kiedy Rydell był jeszcze w szpitalu.
– Wygląda, jakby można się nią pokaleczyć – stwierdził Rydell.
– Niewątpliwie można – powiedziała Karen Mendelsohn – a jeśli włożysz ją do kieszeni i usiądziesz, rozsypie się.
– No to po co ją daje?
– Masz się nią dobrze opiekować. Nigdy nie dostaniesz drugiej.
Rydell nie spotkał Wellingtona Ma, a przynajmniej jeszcze nie wtedy, jednak Karen przyniosła walizeczkę z wideotelefonem i Rydell porozmawiał z nim w jego biurze w L.A. To była najlepsza wideokonferencja, jaką kiedykolwiek odbył, i wydawało się, że naprawdę tam był. Widział okno, z którego mógł dostrzec odwróconą piramidę w kolorze słoika z Noxemą. Zapytał Wellingtona Ma, co to takiego, a on odparł, że to stary ośrodek badawczy, a obecnie tanie centrum handlowe, które Rydell powinien odwiedzić po przybyciu do L.A. – a więc bardzo szybko.
Przyjaciółka Turveya, Jenni-Rae Clina, podjęła szereg przemyślnie zazębiających się działań przeciwko Rydellowi, policji, miastu Knoxville oraz singapurskiej kompanii będącej właścicielem budynku, w którym mieszkała. Łączna suma roszczeń sięgała dwudziestu milionów.
Rydell, zostawszy gliniarzem w opałach, z przyjemnością stwierdził, że Gliniarze w opałach to program dosłownie stworzony dla takich jak on. Na początek wynajęli Aarona Pursleya, a Rydell dobrze wiedział, kim jest ten facet. Miał siwe włosy, niebieskie oczy, nos nadający się do rąbania drew i nosił dżinsy, buty Tony Lama i zwykłą białą kowbojską koszulę oraz skórzany krawat ze srebrną zapinką Nawajów. Był sławny i bronił takich gliniarzy jak Rydell przed zakusami takich ludzi jak przyjaciółka Turveya i jej prawnik.
Adwokat Jenni-Rae Cline twierdził, że Rydell wcale nie powinien był wchodzić do mieszkania, że robiąc to, sprowadził niebezpieczeństwo na nią i na dzieci, a także spowodował śmierć Kennetha Turveya, którego opisywał jako zdolnego fachowca, dobrego pracownika, kochającego ojca małego Rambo i Kelly’ego, odrodzonego chrześcijanina, zrywającego z nałogowym zażywaniem 4-tiobuskaliny i jedynego żywiciela rodziny.
– Zrywającego? – zapytał Rydell w swoim pokoju w apartamentach lotniska. Karen Mendelsohn właśnie pokazała mu faks od prawnika Jenni-Rae.
– Najwyraźniej właśnie w tym dniu wziął udział w sesji – odparła Karen.
– I co tam robił? – zapytał Rydell, przypominając sobie Ostatnią Wieczerzę pod warstwą zasychającej krwi.
– Według zeznań naszego świadka, na oczach wszystkich zażył łyżkę swojej ulubionej substancji, wdarł się na podium, po czym wygłosił trzyminutowe przemówienie na temat majtek prezydent Millbank i prawdopodobnego stanu jej genitaliów. Potem obnażył się, masturbował, nie ejakulując, i opuścił podziemia Pierwszego Kościoła Baptystów.
– Jezu – powiedział Rydell. – To było jedno z tych spotkań dla narkomanów, coś jak zebrania Anonimowych Alkoholików?
– Zgadza się – odparła Karen Mendelsohn – chociaż występ Turveya najwyraźniej wywołał falę nieprzyjemnych powrotów do nałogu. Oczywiście, wyślemy tam zespół doradców, którzy zajmą się osobami uczestniczącymi w tamtym spotkaniu.
– To ładnie.
– Dobrze wyglądałoby w sądzie – odrzekła – w mało prawdopodobnym wypadku, gdybyśmy przed nim stanęli.
– On z niczym nie zrywał – rzekł Rydell. – Nawet nie doszedł do siebie po ostatniej porcji, jaką wepchnął sobie do nosa.
– Masz całkowitą rację. Jednak był także członkiem Dorosłych Ofiar Satanizmu i oni również zaczęli interesować się tą sprawą. Tak więc zarówno pan Pursley, jak i pan Ma uważają, że powinniśmy się stąd zwinąć jak najszybciej, Berry. Ty i ja.
– A co z sądem?
– Jesteś zawieszony w obowiązkach, jeszcze o nic nie zostałeś oskarżony, a twoim adwokatem jest Aaron-przez-dwa-„a” Pursley. Zjeżdżasz stąd, Berry.
– Do L.A?
– Właśnie tam.
Rydell spojrzał na nią. Pomyślał o Los Angeles oglądanym w telewizji.
– Spodoba mi się?
– Od razu – powiedziała. – I jemu też spodobasz się od razu. Tak jak mnie.
I w ten sposób poszedł do łóżka z prawniczką – pachnącą jak milion dolarów, klnącą jak woźnica, wygadaną i noszącą bieliznę z Mediolanu, który leżał we Włoszech.
– The Kill-Fix. Cyrinda Burdette, Gudrun Weaver, Dean Mitchell, Shinobu Sakamaki. 1977.
– Nigdy go nie widziałem – stwierdził Rydell, wysysając resztki dużej bezkofeinowej kawy na zimno z dodatkową warstewką lodu na dnie plastikowego termoizolującego kubka.
– Mama widziała Cyrindę Burdette. W tym sklepie przy Waco. I dostała jej autograf. Trzymała go na telewizorze razem z chusteczkami modlitewnymi i hologramem Wielebnego Wayne’a Fallona. Miała chustkę modlitewną na każdą cholerną okazję. Jedną na czynsz, inną chroniącą przed AIDS czy gruźlicą…
– Tak? I jak je używała?
– Trzymała na telewizorze – wyjaśnił Sublett i wypił ostatni łyk poczwórnie destylowanej wody z niewielkiej przezroczystej butelki. Mieli ją tylko w jednym sklepie przy Sunset, ale Rydell nie miał nic przeciwko temu; obok znajdował się bar, w którym sprzedawali kawę na wynos, a przed warsztatem na rogu można było zaparkować wóz. Facet prowadzący warsztat zawsze chętnie ich widział.
– Chustki modlitewne nie zapobiegną AIDS – powiedział Rydell. – Zaszczep się jak wszyscy. I namów mamę na szczepienie.
Przez odlustrzoną szybę Rydell widział uliczną kapliczkę poświęconą J.D. Shapely’emu, pod betonowym murem będącym jedyną pozostałością budynku, który tu niegdyś stał. W West Hollywood widziało się ich sporo. Ktoś jaskraworóżową farbą napisał na murze SHAPELY BYŁ PEDALSKIM LACHOCIĄGIEM, trzystopowymi literami zakończonymi rysunkiem wielkiego różowego serca. Pod nimi, przyklejone do muru, były pocztówki Shapely’ego i zdjęcia ludzi, którzy musieli umrzeć. Jeden Bóg wie, ile milionów zginęło. Na chodniku pod murem leżały zeschnięte kwiaty, ogarki świec, różności. Na widok tych pocztówek Rydellowi ciarki przebiegły po plecach; facet wyglądał na nich jak skrzyżowanie Elvisa z jakimś katolickim świętym, chudzielec ze zbyt dużymi oczami.
Obrócił się do Subletta.
– Człowieku, jeśli jeszcze nie zaszczepiłeś swojego tyłka, to zawdzięczasz to wyłącznie swojej paskudnej ignorancji typowej dla białej biedoty.
Sublett skrzywił się.
– To gorsze od żywych zarazków, człowieku; przecież to po prostu inna choroba!
– Jasne – przytaknął Rydell – ale nic ci nie zrobi. A wciąż zdarzają się przypadki dawnego typu. Moim zdaniem szczepienie powinno być obowiązkowe.
Sublett zadrżał.
– Wielebny Fallon zawsze mówił…
– Pieprz Wielebnego Fallona – rzekł Rydell, włączając zapłon. – Ten skurwysyn po prostu zbija forsę, sprzedając chusteczki modlitewne taki ludziom jak twoja mama. Przecież wiedziałeś, że to wszystko bzdury, prawda, inaczej po co przyjeżdżałbyś tutaj?
Wrzucił bieg i włączył Gunheada w strumień pojazdów jadących Sunset. Kiedy jechałeś Hotspurem Hussarem, inni kierowcy prawie zawsze cię przepuszczali.
Sublett jakby lekko wciągnął głowę w ramiona, przez co wyglądał jak zaniepokojony stalowooki sęp.
– To nie jest takie proste – powiedział. – Przecież to zaprzeczenie wszystkiego, na czym mnie wychowywano. Chyba nie wszystko to bzdury, co?
Rydell zerknął na niego i się ulitował.
– Nie – odparł. – Pewnie nie wszystko i niekoniecznie, ale po prostu…
– A na kogo ciebie wychowywano, Berry?
Rydell zastanowił się.
– Na republikanina – rzekł w końcu.
Karen Mendelsohn wydawała się najlepszą z wielu rzeczy, do których Rydell chętnie by się przyzwyczaił. Takich jak latanie pierwszą klasą lub posiadanie karty MexAmeriBanku otrzymanej od Gliniarzy w opałach.
Za pierwszym razem, w apartamentach lotniska Knoxville, nie mając przy sobie niczego, próbował pokazać jej świadectwa szczepień (wymaganych przez Wydział, inaczej nie mogli cię ubezpieczyć). Roześmiała się i powiedziała, że niemiecki nanotech poradzi sobie ze wszystkim. Potem pokazała go Rydellowi przez przezroczystą pokrywę urządzenia podobnego do małego szybkowaru na baterie. Rydell słyszał o nich, ale nigdy żadnego nie widział; ponadto wiedział, że kosztują tyle, co mały samochód. Czytał gdzieś, że należy je przechowywać w temperaturze ciała.
Wydawało się, że mogłoby to się samo poruszać. Blada, meduzowata rzecz. Zapytał Karen, czy to prawda, że one są żywe. Powiedziała mu, że właściwie nie, ale prawie, a reszta to wymysły i mechanizmy subkomórkowe. Nawet nie będzie wiedział, że to tam jest, ale ona nie ma zamiaru wkładać go sobie na jego oczach.
Poszła z tym do łazienki. Kiedy wróciła w bieliźnie, dowiedział się, gdzie leży Mediolan. I chociaż rzeczywiście nie wyczuwał obecności tej rzeczy, wiedział jednak, że ona tam jest; mimo wszystko bardzo szybko zapomniał o tym fakcie – prawie.
Następnego ranka wyczarterowali zmiennopłat do Memphis i polecieli Air Magellan do LAX. Pierwsza klasa oznaczała głównie lepsze gadżety w oparciu fotela i faworytem Rydella natychmiast stał się odbiornik teleprezentacyjny, który można było dostroić do poruszanych serwomotorami kamer na kadłubie samolotu. Karen nienawidziła używać małego VirtuFaxa, który nosiła w torebce, więc połączyła się ze swoim biurem w L.A. i kazała im przesłać całą poranną pocztę na ekran komputera w oparciu fotela. Energicznie zabrała się do pracy, rozmawiając przez telefon, wysyłając faksy i pozostawiając Rydellowi ochy i achy nad widokami z kamer.
Fotele były większe niż wtedy, kiedy latał na Florydę zobaczyć się z ojcem, jedzenie lepsze, a drinki darmowe. Rydell wypił trzy lub cztery, zasnął i obudził się dopiero gdzieś nad Arizoną.
Powietrze w LAX było dziwne, a światło inne. Kalifornia była o wiele bardziej zatłoczona, niż oczekiwał, i głośniejsza. Czekał na nich człowiek z Gliniarzy w opałach, trzymając kawałek pogiętego białego kartonu z napisanym czerwonym flamastrem nazwiskiem MENDELSOHN, w którym „S” było napisane wspak. Rydell uśmiechnął się, przedstawił i wymienił uścisk dłoni. Tamtemu najwyraźniej spodobało się to; powiedział, że ma na imię Siergiej. Kiedy Karen zapytała go, gdzie jest ten pierdolony samochód, poczerwieniał i odparł, że ściągnie go tu za minutę. Karen powiedziała: nie, dzięki, pójdą z nim na parking, gdy tylko odbiorą bagaże, bo nie ma zamiaru czekać tutaj, w tym zoo. Siergiej kiwnął głową. Usiłował zwinąć karton i wepchnąć go do kieszeni marynarki, ale papier był za duży. Rydell zastanawiał się, co tak nagle rozdrażniło Karen. Może była zmęczona podróżą. Mrugnął do Siergieja, ale to tylko jeszcze bardziej zdenerwowało tamtego.
Kiedy odebrali bagaże, dwie czarne skórzane walizki Karen i miękką niebieską Samsonite, którą Rydell kupił, używając nowej karty kredytowej, razem z Siergiejem zanieśli je przed budynek. Powietrze na zewnątrz było prawie takie samo, tylko bardziej rozgrzane. Głośnik powtarzał, że białe miejsca są przeznaczone tylko do załadunku i wyładunku. Wokół przejeżdżały najróżniejsze pojazdy, płakały dzieci, a ludzie opierali się na stertach bagażu, ale Siergiej wiedział, dokąd zmierza – do garażu po drugiej stronie ulicy.
Jego samochód był długi, czarny, niemiecki i wyglądał tak, jakby ktoś właśnie dokładnie go wyczyścił ciepłą śliną i chusteczkami higienicznymi. Kiedy Rydell chciał zająć fotel obok kierowcy, Siergiej znów zaczął się jąkać i usadowił go na tylnym siedzeniu obok Karen. To ją rozśmieszyło, więc Rydell poczuł się lepiej.
Kiedy wyjeżdżali z garażu, Rydell dostrzegł dwóch gliniarzy stojących obok wielkiego napisu z nierdzewnej stali, głoszącego METRO. Nosili klimatyzowane hełmy z przezroczystymi plastikowymi wizjerami. Szturchali pałkami jakiegoś starca, chociaż nie wyglądało na to, żeby je włączyli. Stary miał dziury na kolanach dżinsów i wielkie kawały plastra na obu policzkach, co niemal zawsze oznacza raka. Był tak spalony, że trudno było powiedzieć, czy to biały, czy kolorowy. Tłum ludzi płynął po schodach za starcem i gliniarzami, pod napisem METRO, omijając ich.
– Witamy w Los Angeles – powiedziała Karen. – Ciesz się, że nie jedziesz metrem.
Tego wieczora zjedli kolację z samym Aaronem Pursleyem, w teksańsko-meksykańskiej restauracji przy North Flores Street, która według Karen należała do Hollywood. Mieli tam najlepsze teksańsko-meksykańskie żarcie, jakie Rydell kiedykolwiek kosztował. Mniej więcej miesiąc później próbował zabrać tam Subletta z okazji urodzin, może poprawić mu humor domowym posiłkiem, ale portier ich nie wpuścił.
– Komplet – powiedział.
Rydell widział przez szybę wiele pustych stolików. Było wcześnie i w środku prawie nikogo nie było.
– A co z tymi? – spytał, wskazując na wszystkie te wolne stoliki.
– Zarezerwowane – odparł portier.
Sublett stwierdził, że ostre przyprawy i tak by mu nie posłużyły.