Pierwsze wydanie zbiorcze kultowej trylogii Williama Gibsona. Poznaj trzy porywające historie mające miejsce w różnych miejscach świata. Trylogia mostu to trzy tytuły: “Światło wirtualne”, “Idoru” oraz “Wszystkie jutra”.


Trylogia mostuAkcja trylogii rozgrywa się w XXI wieku. W pierwszej części cyklu znajdujemy się w zniszczonej w wyniku trzęsienia ziemi Kalifornii, w której powstają dwa siostrzane stany NoCal oraz SoCal. Bohaterką tej części jest Chevette Washington, która na jednym z przyjęć pod wpływem impulsu kradnie okulary. Pozornie zwyczajny przedmiot okazuje się bardzo niebezpieczny.

W drugiej części znajdujemy się w Tokio, gdzie Chia McKenzie została wydelegowana przez oddział fanów ze Seattle. Dziewczyna ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowej gwiazdy Reza z nieistniejącą realnie królową wirtualnych światów.

Trzecia, finałowa część opowiada o punkcie węzłowym historii świata, który został zlokalizowany w San Francisco. Pewne jest jedno – życie ludzi zmieni się na zawsze.

William Gibson – amerykański pisarz science fiction i twórca cyberpunku. Autor napisał również wiele opowiadań, esejów oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Jego twórczość to połączenie różnych folklorów, miejskich legend oraz wiedzy technicznej. Wydał dwa popularne cykle, czyli „Trylogię Ciągu” oraz „Trylogię Mostu”, szereg pojedynczych tytułów, takich jak: Maszyna różnicowa, Rozpoznanie wzorca, Spook Country. W kraju agentów, Alien 3 czy Peryferal, a także jeden zbiór opowiadań Wypalić chrom.

William Gibson
Trylogia mostu
Przekład: Zbigniew A. Królicki
seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 20 sierpnia 2021
 
 

świa­tło wir­tu­alne

1
Lśniące ciała olbrzy­mów

Kurier przy­ci­ska czoło do warstw szkła, argonu, prze­ciw­u­da­ro­wego pla­stiku. Patrzy na patro­lo­wiec, jak polu­jąca osa prze­ci­na­jący w oddali niebo nad mia­stem, ze śmier­cią pod­wie­szoną pod odwło­kiem w gład­kim czar­nym koko­nie.
Kilka godzin wcze­śniej na pół­nocne przed­mie­ścia spa­dły rakiety; sie­dem­dzie­siąt trzy ofiary, jesz­cze nikt nie przy­znał się do zama­chu. Tym­cza­sem tutaj lustrzane zik­ku­raty przy Lazaro Car­de­nas bły­skają jak lśniące ciała olbrzy­mów, śląc nocne salwy snów cze­ka­ją­cym ave­ni­das – biz­nes jak zwy­kle, świat bez końca.
Powie­trze za oknem ota­cza każde źró­dło świa­tła słabą wątro­bianą otoczką, nie­zdrową żół­cią, nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzącą w brą­zo­wawą poświatę. Drobne suche płatki brud­nego śniegu, kłę­bią­cego się nad ście­kami, osia­dły na soczew­kach nocy.
Zamknąw­szy oczy, zapada w cichy szum kli­ma­ty­za­tora. Wyobraża sobie, że znaj­duje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzy­dle sta­rego hotelu Impe­rial. Widzi sie­bie na uli­cach Chiy­oda-ku, pod cicho wzdy­cha­ją­cymi pocią­gami. Czer­wone papie­rowe lam­piony wzdłuż wąskiej uliczki.
Otwiera oczy.
Mexico City wciąż tu jest.
Osiem pustych bute­le­czek, pla­sti­ko­wych minia­tu­rek, stoi rów­nym rzę­dem na skraju sto­lika do kawy; japoń­ska wódka Come Back Sal­mon, o nazwie bar­dziej draż­nią­cej niż pozo­sta­wiany przez nią smak.
Na ekra­nie nad kon­solą cze­kają na niego pticzki, zasty­głe kre­mowe ciała. Kiedy pod­nosi pilota zdal­nego ste­ro­wa­nia, wydatne kości policz­kowe kobiet zakrzy­wiają się w prze­strzeni za jego oczami. Ich mło­dzi kochan­ko­wie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skó­rzane ręka­wiczki. Sło­wiań­skie rysy, przy­wo­łu­jące frag­menty nie­chcia­nych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa: smród ście­ków, stal łomo­cząca o stal pod roz­ko­ły­sa­nym pocią­giem, wyso­kie stare sufity miesz­ka­nia z wido­kiem na skuty mro­zem park.
Dwa­dzie­ścia osiem pery­fe­ryj­nych ekra­nów ota­cza kopu­lu­ją­cych z powagą Rosjan; na jed­nym dostrzega posta­cie zno­szone z czar­nego od dymu pokładu azja­tyc­kiego promu.
Otwiera kolejną bute­leczkę.
Teraz pticzki, poru­sza­jąc gło­wami jak tło­kami dobrze naoli­wio­nej maszyny, obcią­gają swym aro­ganc­kim, zaję­tym wyłącz­nie sobą kochan­kom. Uję­cia przy­po­mi­nają świet­ność sowiec­kiej kine­ma­to­gra­fii socre­ali­stycz­nej.
Prze­suwa spoj­rze­nie na pro­gnozę pogody NHK. Front niskiego ciśnie­nia prze­cho­dzi nad Kan­sas. Obok jakaś upior­nie cicha islam­ska sta­cja w nie­skoń­czo­ność powta­rza imię Boga kali­gra­ficz­nym pismem opar­tym na gra­fice frak­tali.
Pije wódkę.
Ogląda tele­wi­zję.

***

Po pół­nocy, na skrzy­żo­wa­niu Liver­pool i Flo­ren­cia, spo­gląda na Różową Strefę z tyl­nego sie­dze­nia bia­łej łady, z nano­po­ro­wym szwedz­kim respi­ra­to­rem draż­nią­cym mu świeżo ogo­lony pod­bró­dek.
Każdy mija­jący go ma zama­sko­waną twarz, wargi i noz­drza ukryte pod fil­trami. Nie­które, z oka­zji Dnia Zmar­łych, przy­po­mi­nają srebrno-pacior­ko­wate szczęki szcze­rzą­cych zęby cza­szek. Jaką­kol­wiek przyj­mują formę, wszy­scy ich wytwórcy wygła­szają te same wąt­pliwe, kłam­liwe zapew­nie­nia o zabez­pie­cze­niu przed wiro­idami.
Chciał uciec przed rutyną, może zna­leźć coś pięk­nego lub inte­re­su­ją­cego, ale tutaj są tylko zama­sko­wane twa­rze, jego strach i świa­tła.
Z Ave­nida Cha­pul­te­pec powoli wyjeż­dża stary ame­ry­kań­ski samo­chód, wyka­słu­jąc obłoczki tlenku węgla spod nade­rwa­nego zde­rzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawa­łecz­kami potłu­czo­nych luster; widać tylko przed­nią szybę, czarną i szkli­stą, nie­przej­rzy­stą jak plama atra­mentu, przy­po­mi­na­jącą mu śmier­cio­no­śny kokon patro­lowca. Czuje nara­sta­jący strach, bez­sen­sowny, nie­uza­sad­niony, jaki budzi w nim ten kar­na­wa­łowy duch cadil­laca, tego spa­la­ją­cego ropę zabytku w spek­tral­nej sza­cie barwy przy­dy­mio­nego sre­bra. Dla­czego pozwa­lają mu zanie­czysz­czać i tak już brudne powie­trze? I kto tam sie­dzi w środku, za tą czarną szybą?
Drżąc, obser­wuje prze­jeż­dża­jący pojazd.
– Ten wóz…
Stwier­dza, że impul­syw­nie pochyla się i mówi do kie­rowcy o sze­ro­kim brą­zo­wym karku i wiel­kich uszach, prze­dziw­nie koja­rzą­cych się z repro­duk­cjami zabyt­ko­wych naczyń rekla­mo­wa­nych na jed­nym z kana­łów hote­lo­wej tele­wi­zji.
– El coche – mówi kie­rowca, który nie nosi maski, odwra­ca­jąc się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadil­lac roz­bły­ska raz, na krótki moment, odbi­tym rubi­nem lasera noc­nego klubu i znika.
Kie­rowca patrzy na niego.
Kurier każe mu wra­cać do hotelu.

***

Budzi się ze snu peł­nego meta­licz­nych gło­sów w wynio­słych halach jakie­goś euro­pej­skiego lot­ni­ska, odle­głych postaci dostrze­żo­nych w nie­mym rytu­ale odjazdu.
Ciem­ność. Syk kli­ma­ty­za­tora.
Mięk­kość baweł­nia­nej pościeli. Tele­fon pod poduszką. Odgłosy ulicz­nego ruchu stłu­mione przez wypeł­nione gazem okna. Opusz­czają go całe napię­cie i strach. Przy­po­mina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twa­rze.
Ma poczu­cie wewnętrz­nego uko­je­nia, nie­zwy­kle rzad­kiego stanu rów­no­wagi. Tylko tyle wie o spo­koju.
Och, tak, oku­lary są tutaj, wepchnięte obok tele­fonu. Wyj­muje je i otwiera oprawkę, z przy­jem­no­ścią obar­czoną poczu­ciem winy, któ­rej nie może pozbyć się od Pragi.
Kocha ją od bli­sko dzie­się­ciu lat, cho­ciaż nie myśli o tym w taki spo­sób. Jed­nak ni­gdy nie kupił innego software’u i czarna pla­sti­kowa oprawka stra­ciła połysk. Numer na kase­cie jest już nie­czy­telny, wytarty do bia­ło­ści doty­kiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.
Od dawna wolał cie­szyć się nią w ciszy. Nie uży­wał ryczą­cych dousz­nych słu­cha­wek. Nauczył się pod­kła­dać wła­sny tekst, szep­cząc do niej, pośpie­sza­jąc przez nie­po­radne nazwy i oblane księ­ży­cem wyżyny cze­goś, co nie jest Hol­ly­wood ani Rio, lecz jakąś nie­ostrą cyfrową eks­tra­po­la­cją obu.
Ona czeka na niego zawsze w bia­łym domku przy dro­dze bie­gną­cej kanio­nem. Świece. Wino. Czarna suk­nia z dże­tami pasuje do jej ide­al­nej skóry, jakże bia­łej, naprę­żone udo opięte gładko i ści­śle mate­ria­łem jak brzuch węża.
Daleko, pod baweł­nianą pościelą, jego ręce zaczy­nają się poru­szać.
Potem, gdy zapada w sen zupeł­nie innej jako­ści, tele­fon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melo­dyjkę.
– Tak?
– Potwier­dzam rezer­wa­cję na lot do San Fran­ci­sco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naci­ska kla­wisz, zapi­su­jąc numer lotu, mówi dobra­noc i zamyka oczy przed upar­tym świa­tłem sączą­cym się przez czarne bariery zasłon.
Obej­mują go jej białe ramiona. Wieczna jasno­włosa.
Zasy­pia.

2
Krą­żąc Gun­he­adem

Pojazdy Inten­Se­cure puco­wano co trzy zmiany. Robiono to w tej wiel­kiej myjni samo­cho­do­wej nie­da­leko Colby; dwa­dzie­ścia warstw ręcz­nie wcie­ra­nej Wet Honey Sienna spra­wiało, że wyglą­dały jak nowe.
Tego listo­pa­do­wego wie­czoru, gdy Repu­blika Żądzy zakoń­czyła jego karierę w zbroj­nej ochro­nie, Berry Rydell przy­był tam tro­chę wcze­śniej.
Lubił uno­szący się w środku zapach. To ten różowy pre­pa­rat, który doda­wali do wody, żeby zmyć war­stwę kurzu; ta woń przy­po­mi­nała mu let­nią pracę w Kno­xville, przed ostat­nim rokiem nauki w szkole. Robili luk­su­sowe apar­ta­menty w sko­ru­pie wiel­kiego sta­rego budynku Safe­way przy Jef­fer­son Davis. Archi­tekci chcieli, żeby beto­nowe ściany wyglą­dały w pewien szcze­gólny spo­sób; by miały szarą barwę, lecz ze śla­dami sta­rej różo­wej farby w pęk­nię­ciach i wgłę­bie­niach. Byli z Mem­phis i nosili czarne gar­ni­tury oraz białe baweł­niane koszule. Te koszule naj­wi­docz­niej kosz­to­wały wię­cej niż gar­ni­tury, a przy­naj­mniej tyle samo, a oni ni­gdy nie nosili kra­wa­tów ani nie roz­pi­nali guzi­ków pod szyją. Rydell doszedł do wnio­sku, że wła­śnie tak ubie­rają się archi­tekci; teraz miesz­kał w L.A. i wie­dział, że miał rację. Pod­słu­chał, jak jeden z nich wyja­śniał bry­ga­dzi­ście, iż to, co robili, to uka­za­nie inte­gral­no­ści przej­ścia mate­riału przez czas. Uznał, że to praw­do­po­dob­nie bzdura, ale i tak spodo­bało mu się brzmie­nie tych słów; tak jak to, co w tele­wi­zji działo się ze sta­rymi ludźmi.
Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści pole­gało to na zdej­mo­wa­niu więk­szo­ści tej gów­nia­nej sta­rej farby z wielu tysięcy metrów kwa­dra­to­wych rów­nie gów­nia­nego betonu, co robiono za pomocą oscy­lu­ją­cej dyszy umiesz­czo­nej na końcu dłu­giej ręko­je­ści ze stali nie­rdzew­nej. Jeśli bry­ga­dzi­sta nie patrzył, mogłeś wyce­lo­wać w innego chło­paka, puścić trzy­dzie­sto­sto­powy koguci ogon kłu­ją­cej tęczy i zmyć mu z twa­rzy krem z fil­trem. Rydell i jego kole­dzy nosili austra­lij­skie kom­bi­ne­zony w zde­cy­do­wa­nych bar­wach, więc było widać, gdzie tra­fiasz, a gdzie nie. Jed­nak musia­łeś dobrze oce­nić odle­głość, bo z bli­ska stru­mień cie­czy mógł zedrzeć chrom ze zde­rzaka. Rydell i Buddy Crig­ger zostali w końcu wylani za to, a wtedy prze­szli przez Jeff Davis do piwiarni i Rydell spę­dził noc z dziew­czyną z Key West – wtedy po raz pierw­szy spał z kobietą.
Teraz był w Los Ange­les, jadąc sze­ścio­ko­ło­wym Hot­spu­rem Hus­sa­rem pokry­tym dwu­dzie­stoma war­stwami ręcz­nie pole­ro­wa­nego lakieru. Hus­sar był opan­ce­rzo­nym land rove­rem, który mógł wycią­gnąć sto czter­dzie­ści na pro­stej, gdy­byś zna­lazł wolny odci­nek i zdą­żył przy­śpie­szyć. Her­nan­dez, dowódca jego zmiany, mówił, że Angli­kom nie należy powie­rzać kon­stru­owa­nia niczego bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego od kape­lu­sza, o ile ma to dzia­łać w razie potrzeby; twier­dził, że Inten­Se­cure powinna kupić wozy izra­el­skie lub przy­naj­mniej bra­zy­lij­skie, a poza tym czy do zapro­jek­to­wa­nia wozu bojo­wego potrzeba Ral­pha Lau­rena?
Rydell nie potra­fił na to odpo­wie­dzieć, ale te war­stwy farby były zde­cy­do­wa­nym prze­gię­ciem. Podej­rze­wał, że miały koja­rzyć się ludziom z wiel­kimi brą­zo­wymi cię­ża­rów­kami Uni­ted Par­cel, a jed­no­cze­śnie wyglą­dać jak coś, co widzi się w kościele epi­sko­pal­nym. Nie­rzu­ca­jące się w oczy logo firmy. Powścią­gliwe.
Ludzie pra­cu­jący w myjni byli prze­waż­nie emi­gran­tami z Mon­go­lii, któ­rzy jako nowo przy­byli mieli pro­blem ze zna­le­zie­niem lep­szej pracy. Pra­cu­jąc, pod­śpie­wy­wali gar­dłowo, nie poru­sza­jąc ustami, a on lubił tego słu­chać. Nie miał poję­cia, jak to robią; dźwięk przy­po­mi­nał odgłosy wyda­wane przez żaby nadrzewne, ale dwie naraz.
Teraz prze­cie­rali rzędy chro­mo­wa­nych wypu­kło­ści na bur­tach. Te wybrzu­sze­nia miały pod­trzy­my­wać elek­tryczną siatkę prze­ciw demon­stran­tom i pokryto je chro­mem tylko dla fasonu. Pojazdy w Kno­xville też były zelek­try­fi­ko­wane, ale dodat­kowo wypo­sa­żone w sys­tem zra­sza­nia zapew­nia­jący wil­got­ność burt, a tym samym znacz­nie sil­niej­szy wstrząs.
– Pod­pisz tu – powie­dział szef per­so­nelu, cichy czarny chło­pak nazwi­skiem Ander­son. Był stu­den­tem medy­cyny – w dzień – i zawsze wyglą­dał tak, jakby nie spał przez dwie ostat­nie noce.
Rydell wziął notat­nik oraz pióro świetlne i zło­żył pod­pis. Ander­son wrę­czył mu klu­czyki.
– Powi­nie­neś tro­chę odpo­cząć – rzekł Rydell. Ander­son uśmiech­nął się słabo. Rydell pod­szedł do Gun­he­ada, deak­ty­wu­jąc alarm w drzwicz­kach.
Ktoś napi­sał w środku GUN­HEAD – zie­lo­nym pisa­kiem na panelu nad przed­nią szybą. Nazwa przy­jęła się, głów­nie dla­tego, że podo­bała się Sub­let­towi. Sub­lett był Tek­sań­czy­kiem, uchodźcą z jakie­goś upior­nego obo­zo­wi­ska przy­czep cam­pin­go­wych zaj­mo­wa­nych przez wide­osektę. Mówił, że jego matka szy­ko­wała się, by sprze­dać jego tyłek kościo­łowi – cokol­wiek miało to ozna­czać.
Sub­lett nie palił się, żeby o tym mówić, ale Rydell doszedł do wnio­sku, że ci ludzie uznali wideo za ulu­biony śro­dek prze­kazu Pana, a ekran za rodzaj wiecz­nie gore­ją­cego krzewu.
– On jest w szcze­gó­łach – powie­dział kie­dyś Sub­lett. – Trzeba go tylko dobrze poszu­kać.
Jaką­kol­wiek formę przy­bie­rała ta wiara, Sub­lett nie­wąt­pli­wie obej­rzał wię­cej pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych niż kto­kol­wiek ze zna­nych Rydel­lowi osób, głów­nie sta­rych fil­mów na kana­łach nie­na­da­ją­cych niczego innego. Sub­lett powie­dział, że Gun­head to nazwa auto­ma­tycz­nego pojazdu opan­ce­rzo­nego w japoń­skim fil­mie o potwo­rach. Her­nan­dez uwa­żał, że Sub­lett sam napi­sał tam tę nazwę. Sub­lett zaprze­czał. Her­nan­dez kazał zetrzeć napis. Sub­lett zigno­ro­wał pole­ce­nie. Napis wciąż tam wid­niał, ale Rydell wie­dział, że Sub­lett jest zbyt wiel­kim lega­li­stą, aby popeł­nić taki akt wan­da­li­zmu, a poza tym atra­ment pisaka mógł go zabić.
Sub­lett miał paskudną aler­gię. Był uczu­lony na roz­ma­ite środki czysz­czące i roz­pusz­czal­niki, więc ni­gdy nie dał się zabrać do myjni samo­cho­do­wej. Aler­gia powo­do­wała rów­nież świa­tło­wstręt, więc musiał nosić te lustrzane szkła kon­tak­towe. One, razem z czar­nym mun­du­rem Inten­Se­cure i jasno­blond wło­sami, nada­wały mu wygląd jakie­goś kla­nera albo nazi­stow­skiego robota. Co mogło skom­pli­ko­wać sprawy w skle­pach na Sun­set, powiedzmy o trze­ciej nad ranem, kiedy chciał tylko kupić wodę mine­ralną i colę. Jed­nak Rydell zawsze chęt­nie widział go na swo­jej zmia­nie, ponie­waż facet był zde­cy­do­wa­nie naj­mniej skłon­nym do prze­mocy najem­nym gli­nia­rzem, jakiego znał. I chyba nawet nie był stuk­nięty. Rydell uwa­żał to za dwie zde­cy­do­wane zalety. Jak chęt­nie przy­po­mi­nał Her­nan­dez, w SoCal ostrzej­sze prze­pisy regu­lo­wały to, kto może i nie może być fry­zje­rem.
Podob­nie jak Rydell, wielu człon­ków per­so­nelu Inten­Se­cure było daw­nymi poli­cjan­tami, nie­któ­rzy nawet z poli­cji Los Ange­les, a jeśli ich sto­su­nek do prze­pi­sów firmy, zaka­zu­ją­cych nosze­nia pry­wat­nej broni pod­czas służby, uznać za zna­czącą wska­zówkę, to u jego współ­pra­cow­ni­ków można było zna­leźć wszyst­kie moż­liwe rodzaje uzbro­je­nia. W drzwiach pokoju dla per­so­nelu były wykry­wa­cze metali, więc Her­nan­dez zazwy­czaj miał pełną szu­fladę noży sprę­ży­no­wych, nun­czaku, para­li­za­to­rów, kaste­tów, butów z ukry­tym ostrzem i wszyst­kiego, co wykryła bramka. Zupeł­nie jak w piąt­kowy ranek w szkole śred­niej w South Miami. Her­nan­dez wszystko odda­wał po zmia­nie, lecz rusza­jąc na wezwa­nie, mieli radzić sobie gloc­kami i mia­zga­czami.
Glocki były stan­dar­dową bro­nią poli­cyjną, liczącą co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat, któ­rej całą cię­ża­rówkę Inten­Se­cure zaku­piła od poli­cji prze­cho­dzą­cej na amu­ni­cję bez­łu­skową. Zgod­nie z prze­pi­sami glocki powinny tkwić w pla­sti­ko­wych kabu­rach, a te nale­żało przy­mo­co­wać taśmą samo­sczepną do głów­nej kon­soli pojazdu. W razie potrzeby odry­wało się kaburę z pisto­le­tem od kon­soli i przy­cze­piało do łaty naszy­tej na mun­du­rze. Tylko po ode­bra­niu wezwa­nia wolno było wysiąść z bro­nią z pojazdu.
Mia­zgacz nawet nie był bro­nią palną, przy­naj­mniej w świe­tle prawa, jed­nak dzie­się­cio­se­kun­dową serią z nie­wiel­kiej odle­gło­ści mógł roz­bić twarz na mia­zgę. To izra­el­skie urzą­dze­nie do roz­pra­sza­nia tłumu, dzia­ła­jące na zasa­dzie wia­trówki, wystrze­li­wało jed­no­ca­lowe sze­ściany z uzy­ska­nej w wyniku recy­klingu gumy. Wyglą­dało jak rezul­tat wymu­szo­nej fuzji mię­dzy kara­bin­kiem sztur­mo­wym a prze­my­słową zszy­warką, tyle że robiono je z tego jasno­żół­tego pla­stiku. Po naci­śnię­ciu spu­stu wysy­łało stru­mień gumo­wych poci­sków. Kiedy nabrało się wprawy, można było ustrze­lić prze­ciw­nika ukry­tego za węgłem: wystar­czyło odbić je od jakiejś twar­dej powierzchni. Taka seria z bli­ska prze­ci­nała na pół arkusz sklejki, a na trzy­dzie­ści jar­dów pozo­sta­wiała wiel­kie sińce. Zgod­nie z teo­rią nie zawsze napo­tyka się uzbro­jo­nych prze­ciw­ni­ków, a uży­cie mia­zga­cza nio­sło mniej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo uszko­dze­nia sub­skry­benta lub jego wła­sno­ści. W razie napo­tka­nia uzbro­jo­nego napast­nika pozo­sta­wał glock. Jed­nak prze­ciw­nik praw­do­po­dob­nie uży­wał bez­łu­sko­wej amu­ni­cji i broni super­au­to­ma­tycz­nej – a to już nie było czę­ścią teo­rii. Tak samo jak to, że tak dobrze uzbro­jony napast­nik zazwy­czaj bywa naćpany plą­sem, a więc zarówno nie­ludzko szybki, jak i pato­lo­gicz­nie psy­cho­tyczny.
W Kno­xville było mnó­stwo pląsu i przez to Rydell został zawie­szony w obo­wiąz­kach. Wszedł do miesz­ka­nia, w któ­rym mecha­nik nazwi­skiem Ken­neth Turvey prze­trzy­my­wał swoją przy­ja­ciółkę z dwoj­giem małych dzieci, doma­ga­jąc się roz­mowy z pre­zy­den­tem. Turvey był biały, chudy, nie­myty od mie­siąca i miał na piersi wyta­tu­owaną Ostat­nią Wie­cze­rzę. Tatuaż był cał­kiem świeży; jesz­cze nie zaczął się goić. Przez cienką war­stewkę zasy­cha­ją­cej krwi Rydell zauwa­żył, że Jezus nie ma twa­rzy. Tak samo jak wszy­scy apo­sto­ło­wie.
– Do dia­bła – powie­dział Turvey na widok Rydella. – Chcę mówić tylko z pre­zy­den­tem.
Sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, nagi, na kana­pie przy­ja­ciółki. Na kola­nach trzy­mał coś w rodzaju kawałka rury owi­nię­tej taśmą izo­la­cyjną.
– Pró­bu­jemy to zała­twić – rzekł Rydell. – Przy­kro nam, że to trwa tak długo, ale musimy upo­rać się z for­mal­no­ściami.
– Niech to szlag – powie­dział ze znu­że­niem Turvey – czy nikt nie rozu­mie, że speł­niam bożą misję?
Nie był zły, po pro­stu znu­żony i znie­chę­cony. Przez uchy­lone drzwi jedy­nej w tym miesz­ka­niu sypialni Rydell widział jego przy­ja­ciółkę. Leżała na ple­cach na pod­ło­dze i chyba miała zła­maną nogę. Nie widział jej twa­rzy. Kobieta się nie ruszała. Gdzie dzieci?
– Co tu masz? – zapy­tał Rydell, wska­zu­jąc przed­miot na podołku Turveya.
– To broń – odparł Turvey – i wła­śnie dla­tego muszę poroz­ma­wiać z pre­zy­den­tem.
– Ni­gdy nie widzia­łem cze­goś takiego – zary­zy­ko­wał Rydell. – Czym to strzela?
– Pusz­kami soku grejp­fru­to­wego – rzekł Turvey. – Napeł­nio­nymi cemen­tem.
– Nie żar­tu­jesz?
– Patrz – powie­dział Turvey i pod­niósł rurę do ramie­nia.
Miała zamon­to­wany zamek, bar­dzo sta­ran­nie wykoń­czony, układ spu­stowy przy­po­mi­na­jący część kom­bi­ne­rek oraz kilka ela­stycz­nych prze­wo­dów. Rydell zauwa­żył, że te ostat­nie bie­gły do wiel­kiej butli z gazem, z rodzaju tych, któ­rych nie poru­szy się bez pod­no­śnika, leżą­cej na pod­ło­dze obok kanapy.
Klę­cząc na brud­nym polie­stro­wym dywa­nie, patrzył na wylot zata­cza­ją­cej łuk rury. Była dosta­tecz­nie sze­roka, żeby wło­żyć w nią pięść. Zoba­czył, jak Turvey wyce­lo­wał przez otwarte drzwi sypialni w szafę.
– Turvey – usły­szał swój głos – gdzie te prze­klęte dzie­ciaki?
Mecha­nik naci­snął dźwi­gnię spu­stu i wybił w drzwiach szafy otwór wiel­ko­ści puszki soku grejp­fru­to­wego. Dzieci były w środku. Na pewno wrzesz­czały, cho­ciaż Rydell tego nie sły­szał. Póź­niej praw­nik Rydella argu­men­to­wał, że w tym momen­cie jego klient był nie tylko głu­chy, ale w sta­nie sonicz­nie wywo­ła­nej kata­lep­sji. Wyna­la­zek Turveya był zale­d­wie kilka decy­beli cich­szy od gra­na­tów ogłu­sza­ją­cych uży­wa­nych przez SWAT. Jed­nak Rydell nie pamię­tał tego. Nie pamię­tał, jak strze­lił Ken­ne­thowi Turvey­owi w głowę, ani niczego do chwili, gdy obu­dził się w szpi­talu. Była tam kobieta z Gli­nia­rzy w opa­łach, ulu­bio­nego pro­gramu Rydella, ale powie­działa, że nie może z nim mówić, dopóki nie poroz­ma­wia z jego agen­tem. Rydell odparł, że nie ma żad­nego. Powie­działa, że wie o tym, ale trzeba jakie­goś wezwać. Rydell leżał, myśląc o tym, ile razy oglą­dali z ojcem Gli­nia­rzy w opa­łach.
– O jakich opa­łach mówimy? – zapy­tał w końcu.
Kobieta tylko się uśmiech­nęła.
– Wszel­kich, jakie tylko przyjdą ci na myśl, Berry.
Zmru­żył oczy. Była dość ładna.
– Jak się nazy­wasz?
– Karen Men­del­sohn.
Nie wyglą­dała na miesz­kankę Kno­xville, a nawet Mem­phis.
– Jesteś z Gli­nia­rzy w opa­łach?
– Tak.
– Co dla nich robisz?
– Jestem praw­ni­kiem – odparła. Rydell nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dyś spo­tkał któ­re­goś z nich, ale po tym wypadku spo­ty­kał ich wielu.

***

Wyświe­tla­cze Gun­he­ada były nie­po­zor­nymi pro­sto­ką­tami płyn­nych krysz­ta­łów; ożyły, gdy Rydell wło­żył klu­czyk, wystu­kał kod bez­pie­czeń­stwa i spraw­dził dzia­ła­nie pod­sta­wo­wych sys­te­mów. Naj­bar­dziej lubił kamery pod tyl­nym zde­rza­kiem; dzięki nim naprawdę łatwo można było zapar­ko­wać – czło­wiek widział, gdzie się cofa. Połą­cze­nie z Gwiazdą Śmierci nie dzia­łało, kiedy byli w myjni, ponie­waż ściany budynku zawie­rały zbyt wiele stali, ale Sub­lett powi­nien utrzy­my­wać kon­takt przez mikro­słu­chawki w uchu.
W pokoju per­so­nelu Inten­Se­cure wisiał pla­kat przy­po­mi­na­jący, że taka nazwa jest nie­zgodna z poli­tyką firmy, ale i tak wszy­scy nazy­wali ją Gwiazdą Śmierci. Nawet poli­cjanci LAPD tak ją nazy­wali. Ofi­cjal­nie była Geo­sta­cjo­nar­nym Sate­litą Sił Porząd­ko­wych Połu­dnio­wej Kali­for­nii.
Obser­wu­jąc ekrany kon­soli, Rydell ostroż­nie wyco­fał wóz z budynku. Bliź­nia­cze cera­miczne sil­niki Gun­he­ada były dosta­tecz­nie nowe, żeby nie robić nad­mier­nego hałasu; sły­szał pisk opon na mokrej beto­no­wej pod­ło­dze.
Sub­lett cze­kał na zewnątrz, jego srebrne oczy odbi­jały czer­wone tylne świa­tła prze­jeż­dża­ją­cych wozów. Za nim zacho­dziło słońce, a barwy nieba świad­czyły o bogat­szym niż zwy­kle kok­tajlu dodat­ko­wych skład­ni­ków. Cof­nął się przed wyjeż­dża­ją­cym pojaz­dem, sta­ra­jąc się unik­nąć nawet naj­mniej­szej kro­pelki pry­ska­ją­cej spod kół.
Rydell rów­nież uwa­żał; nie chciał znów tasz­czyć Tek­sań­czyka do szpi­tala, gdyby Sub­lett znowu padł ofiarą uczu­le­nia.
Zacze­kał, aż part­ner nałoży parę jed­no­ra­zo­wych ręka­wi­czek.
– Cześć – powie­dział Sub­lett, gra­mo­ląc się na fotel. Zamknął drzwi i zaczął zdej­mo­wać ręka­wiczki, ostroż­nie zwi­ja­jąc je do her­me­tycz­nie zamy­ka­nego woreczka.
– Tylko niczego nie dotknij – rzekł Rydell, obser­wu­jąc ostrożne ruchy Sub­letta.
– Śmiej się do woli – odparł spo­koj­nie Sub­lett. Wyjął paczkę prze­ciw­aler­gicz­nej gumy do żucia i wyjął jedną z opa­ko­wa­nia. – Jak tam stary Gun­head?
Rydell przej­rzał wyświe­tla­cze i odrzekł z zado­wo­le­niem:
– Cał­kiem nie­źle.
– Mam nadzieję, że dziś wie­czór nie otrzy­mamy wezwa­nia z żad­nego z tych cho­ler­nych ukry­tych domów.
Tak zwane ukryte domy zaj­mo­wały pierw­sze miej­sce na liście nie­po­żą­da­nych wezwań Sub­letta. Mówił, że powie­trze w nich jest tok­syczne. Rydell uwa­żał, że to non­sens, ale miał dość spo­rów na ten temat. Ukryte domy były więk­sze od zwy­czaj­nych domów, wię­cej kosz­to­wały i Rydell uwa­żał, że wła­ści­ciele zapła­ci­liby wiele, aby utrzy­mać w nich czy­ste powie­trze. Sub­lett twier­dził, że każdy, kto buduje sobie taki dom, jest para­no­ikiem i zawsze ma szczel­nie zamknięte okna, przez co nie ma tam prze­wiewu i docho­dzi do ska­że­nia powie­trza.
Jeżeli w Kno­xville były jakieś ukryte domy, to Rydell nic o nich nie wie­dział. Uznał, że spo­tyka się je tylko w Los Ange­les. Sub­lett, który pra­co­wał dla Inten­Se­cure od pra­wie dwóch lat, głów­nie na dzien­nych patro­lach w Venice, był pierw­szym, który wspo­mniał o nich Rydel­lowi. Kiedy ten w końcu dostał wezwa­nie do jed­nego z nich, nie wie­rzył wła­snym oczom; to miej­sce opa­dało w dół bez końca, wydrą­żone pod czymś, co wyglą­dało jak zbom­bar­do­wana pral­nia che­miczna. A w środku same odsło­nięte dźwi­gary, białe tynki, turec­kie dywany, wiel­kie obrazy, par­kiety, meble, jakich jesz­cze ni­gdy nie widział. Jed­nak wezwa­nie było tro­chę dziwne; Rydell uznał, że cho­dziło o domową awan­turę. Mąż ude­rzył żonę, żona naci­snęła guzik, a teraz oboje udają, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Jed­nak to nie mogło być nie­po­ro­zu­mie­nie, ponie­waż ktoś naci­snął guzik i nie podał hasła w odpo­wie­dzi na zapy­ta­nie, które otrzy­mał trzy i osiem dzie­sią­tych sekundy póź­niej. Pew­nie to ona dosko­czyła do tele­fonu, pomy­ślał Rydell, i naci­snęła guzik. Tam­tej nocy jeź­dził z „Wiel­kim Geo­r­gem” Kechak­ma­dze i Gru­zi­nowi (z Tbi­lisi, nie z Atlanty) rów­nież to się nie spodo­bało.
– Widzia­łeś tych ludzi, to sub­skry­benci, czło­wieku; nikt nie krwawi, więc zabie­rasz swój tyłek, no nie? – powie­dział póź­niej Wielki Geo­rge. Jed­nak Rydell pamię­tał napię­cie w oczach kobiety i spo­sób, w jaki przy­trzy­my­wała pod szyją koł­nierz luź­nego bia­łego szla­froka. Jej mąż miał taką samą podomkę, grube owło­sione nogi i dro­gie szkła. Coś tam było nie tak, ale Rydell ni­gdy nie dowie­dział się co. Tak samo jak ni­gdy nie zro­zu­miał, jak naprawdę żyją, życiem wyglą­da­ją­cym jak to widziane w tele­wi­zji, ale cał­kiem innym.
Kiedy tak na to patrzeć, L.A. było pełne nie­spo­dzia­nek. Nie­ustan­nych.
Jed­nak polu­bił jeż­dże­nie po nim. Nie w jakimś kon­kret­nym celu, ale by po pro­stu jeź­dzić sobie Gun­he­adem. Teraz skrę­cał w La Cie­nega i mały zie­lony kur­sor na desce roz­dziel­czej robił to samo.
– „Zaka­zana strefa” – powie­dział Sub­lett. – Herve Vil­le­cha­ize, Susan Tyrell, Marie-Pas­cal Elf­man, Viva.
– Viva? – zapy­tał Rydell. – Viva co?
– Viva. Aktorka.
– Kiedy to nakrę­cili?
– W 1980.
– Jesz­cze nie było mnie na świe­cie.
– Czas w tele­wi­zji zawsze stoi w miej­scu, Rydell.
– Czło­wieku, sądzi­łem, że zamie­rzasz pozbyć się bala­stu twego wycho­wa­nia.
Rydell wyłą­czył lustrzane odbi­cie szyby, żeby lepiej przyj­rzeć się rudo­wło­sej dziew­czy­nie mija­ją­cej go w różo­wym Daihatsu Sne­ake­rze z opusz­czo­nym dachem.
– W każ­dym razie nie widzia­łem tego filmu.
Wła­śnie nade­szła ta wie­czorna godzina, kiedy kobiety w samo­cho­dach wyglą­dały rów­nie dobrze jak wszystko w Los Ange­les. Mini­ster­stwo zdro­wia usi­ło­wało zaka­zać uży­wa­nia kabrio­le­tów; twier­dziło, że zwięk­szają zacho­ro­wal­ność na raka skóry.
– End­game. Al Cli­ver, Moira Chen, Geo­rge East­man, Gor­don Mit­chell. 1985.
– No cóż, mia­łem wtedy dwa latka – odparł Rydell – ale tego też nie widzia­łem.
Sub­lett zamilkł. Rydel­lowi zro­biło mu się go żal; Tek­sań­czyk nie znał innego spo­sobu nawią­za­nia roz­mowy, a jego sta­rzy w obo­zo­wi­sku przy­czep cam­pin­go­wych zna­liby nie tylko te dwa, ale i wiele innych.
– No cóż – zaczął Rydell, pró­bu­jąc pod­jąć kon­wer­sa­cję – zeszłej nocy oglą­da­łem taki stary film…
Sub­lett oży­wił się.
– Jaki?
– Nie wiem. Facet jest w L.A. i wła­śnie spo­tkał dziew­czynę. Potem pod­nosi słu­chawkę w budce tele­fo­nicz­nej, bo ktoś dzwoni. W środku nocy. To jakiś facet w silo­sie rakie­to­wym, który wie, że wła­śnie odpa­lono rakiety w Rosjan. Pró­buje zadzwo­nić do ojca, brata lub kogo­kol­wiek. Mówi, że wkrótce nastąpi koniec świata. Wtem facet, który ode­brał tele­fon, sły­szy, że żoł­nie­rze zastrze­lili tam­tego. Mam na myśli tego, który dzwo­nił.
Sub­lett zamyka oczy, prze­glą­da­jąc swój bank pamięci.
– Tak? I jak koń­czy się ten film?
– Nie wiem – odparł Rydell. – Posze­dłem spać.
Sub­lett sze­roko otwiera oczy.
– A kto w nim grał?
– Tu mnie masz.
Puste srebrne oczy Sub­letta spo­glą­dają z nie­do­wie­rza­niem.
– Jezu, Berry, nie powi­nie­neś oglą­dać tele­wi­zji, jeżeli nie poświę­casz jej uwagi.

***

Po zastrze­le­niu Ken­ne­tha Turveya nie prze­by­wał w szpi­talu długo – zale­d­wie dwa dni. Jego praw­nik, sam Aaron Pur­sley, uwa­żał, że powinni zatrzy­mać go tam na dłu­żej, aby lepiej oce­nić roz­le­głość wstrząsu poura­zo­wego. Jed­nak Rydell nie­na­wi­dził szpi­tali, a poza tym czuł się cał­kiem nie­źle; po pro­stu nie mógł sobie przy­po­mnieć, co dokład­nie zaszło. Ponadto miał Karen Men­del­sohn, która miała mu pomóc w róż­nych spra­wach, oraz nowego agenta, Wel­ling­tona Ma, umie­ją­cego radzić sobie z innymi ludźmi z Gli­nia­rzy w opa­łach, nie tak miłymi jak Karen, która miała piękne ciem­no­brą­zowe włosy. Wel­ling­ton Ma był Chiń­czy­kiem, miesz­kał w Los Ange­les i Karen twier­dziła, że jego ojciec nale­żał do gangu Wiel­kiego Kręgu – cho­ciaż radziła Rydel­lowi, żeby o tym nie wspo­mi­nał.
Wizy­tówka Wel­ling­tona Ma była ośmio­kąt­nym kawał­kiem różo­wego syn­te­tycz­nego kwarcu, w któ­rym lase­rem wypa­lono jego nazwi­sko, nazwę Ma-Mariano Agency, adres przy Beverly Boule­vard oraz roz­ma­ite cyferki i adresy e-mailowe. Przy­była do Glo­bExu w małej koper­cie z sza­rego zamszu, kiedy Rydell był jesz­cze w szpi­talu.
– Wygląda, jakby można się nią poka­le­czyć – stwier­dził Rydell.
– Nie­wąt­pli­wie można – powie­działa Karen Men­del­sohn – a jeśli wło­żysz ją do kie­szeni i usią­dziesz, roz­sy­pie się.
– No to po co ją daje?
– Masz się nią dobrze opie­ko­wać. Ni­gdy nie dosta­niesz dru­giej.
Rydell nie spo­tkał Wel­ling­tona Ma, a przy­naj­mniej jesz­cze nie wtedy, jed­nak Karen przy­nio­sła wali­zeczkę z wide­ote­le­fo­nem i Rydell poroz­ma­wiał z nim w jego biu­rze w L.A. To była naj­lep­sza wide­okon­fe­ren­cja, jaką kie­dy­kol­wiek odbył, i wyda­wało się, że naprawdę tam był. Widział okno, z któ­rego mógł dostrzec odwró­coną pira­midę w kolo­rze sło­ika z Noxemą. Zapy­tał Wel­ling­tona Ma, co to takiego, a on odparł, że to stary ośro­dek badaw­czy, a obec­nie tanie cen­trum han­dlowe, które Rydell powi­nien odwie­dzić po przy­by­ciu do L.A. – a więc bar­dzo szybko.
Przy­ja­ciółka Turveya, Jenni-Rae Clina, pod­jęła sze­reg prze­myśl­nie zazę­bia­ją­cych się dzia­łań prze­ciwko Rydel­lowi, poli­cji, mia­stu Kno­xville oraz sin­ga­pur­skiej kom­pa­nii będą­cej wła­ści­cie­lem budynku, w któ­rym miesz­kała. Łączna suma rosz­czeń się­gała dwu­dzie­stu milio­nów.
Rydell, zostaw­szy gli­nia­rzem w opa­łach, z przy­jem­no­ścią stwier­dził, że Gli­nia­rze w opa­łach to pro­gram dosłow­nie stwo­rzony dla takich jak on. Na począ­tek wyna­jęli Aarona Pur­sleya, a Rydell dobrze wie­dział, kim jest ten facet. Miał siwe włosy, nie­bie­skie oczy, nos nada­jący się do rąba­nia drew i nosił dżinsy, buty Tony Lama i zwy­kłą białą kow­boj­ską koszulę oraz skó­rzany kra­wat ze srebrną zapinką Nawa­jów. Był sławny i bro­nił takich gli­nia­rzy jak Rydell przed zaku­sami takich ludzi jak przy­ja­ciółka Turveya i jej praw­nik.
Adwo­kat Jenni-Rae Cline twier­dził, że Rydell wcale nie powi­nien był wcho­dzić do miesz­ka­nia, że robiąc to, spro­wa­dził nie­bez­pie­czeń­stwo na nią i na dzieci, a także spo­wo­do­wał śmierć Ken­ne­tha Turveya, któ­rego opi­sy­wał jako zdol­nego fachowca, dobrego pra­cow­nika, kocha­ją­cego ojca małego Rambo i Kelly’ego, odro­dzo­nego chrze­ści­ja­nina, zry­wa­ją­cego z nało­go­wym zaży­wa­niem 4-tio­bu­ska­liny i jedy­nego żywi­ciela rodziny.
– Zry­wa­ją­cego? – zapy­tał Rydell w swoim pokoju w apar­ta­men­tach lot­ni­ska. Karen Men­del­sohn wła­śnie poka­zała mu faks od praw­nika Jenni-Rae.
– Naj­wy­raź­niej wła­śnie w tym dniu wziął udział w sesji – odparła Karen.
– I co tam robił? – zapy­tał Rydell, przy­po­mi­na­jąc sobie Ostat­nią Wie­cze­rzę pod war­stwą zasy­cha­ją­cej krwi.
– Według zeznań naszego świadka, na oczach wszyst­kich zażył łyżkę swo­jej ulu­bio­nej sub­stan­cji, wdarł się na podium, po czym wygło­sił trzy­mi­nu­towe prze­mó­wie­nie na temat maj­tek pre­zy­dent Mil­l­bank i praw­do­po­dob­nego stanu jej geni­ta­liów. Potem obna­żył się, mastur­bo­wał, nie eja­ku­lu­jąc, i opu­ścił pod­zie­mia Pierw­szego Kościoła Bap­ty­stów.
– Jezu – powie­dział Rydell. – To było jedno z tych spo­tkań dla nar­ko­ma­nów, coś jak zebra­nia Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków?
– Zga­dza się – odparła Karen Men­del­sohn – cho­ciaż występ Turveya naj­wy­raź­niej wywo­łał falę nie­przy­jem­nych powro­tów do nałogu. Oczy­wi­ście, wyślemy tam zespół dorad­ców, któ­rzy zajmą się oso­bami uczest­ni­czą­cymi w tam­tym spo­tka­niu.
– To ład­nie.
– Dobrze wyglą­da­łoby w sądzie – odrze­kła – w mało praw­do­po­dob­nym wypadku, gdy­by­śmy przed nim sta­nęli.
– On z niczym nie zry­wał – rzekł Rydell. – Nawet nie doszedł do sie­bie po ostat­niej por­cji, jaką wepchnął sobie do nosa.
– Masz cał­ko­witą rację. Jed­nak był także człon­kiem Doro­słych Ofiar Sata­ni­zmu i oni rów­nież zaczęli inte­re­so­wać się tą sprawą. Tak więc zarówno pan Pur­sley, jak i pan Ma uwa­żają, że powin­ni­śmy się stąd zwi­nąć jak naj­szyb­ciej, Berry. Ty i ja.
– A co z sądem?
– Jesteś zawie­szony w obo­wiąz­kach, jesz­cze o nic nie zosta­łeś oskar­żony, a twoim adwo­ka­tem jest Aaron-przez-dwa-„a” Pur­sley. Zjeż­dżasz stąd, Berry.
– Do L.A?
– Wła­śnie tam.
Rydell spoj­rzał na nią. Pomy­ślał o Los Ange­les oglą­da­nym w tele­wi­zji.
– Spodoba mi się?
– Od razu – powie­działa. – I jemu też spodo­basz się od razu. Tak jak mnie.
I w ten spo­sób poszedł do łóżka z praw­niczką – pach­nącą jak milion dola­rów, klnącą jak woź­nica, wyga­daną i noszącą bie­li­znę z Medio­lanu, który leżał we Wło­szech.

***

– The Kill-Fix. Cyrinda Bur­dette, Gudrun Weaver, Dean Mit­chell, Shi­nobu Saka­maki. 1977.
– Ni­gdy go nie widzia­łem – stwier­dził Rydell, wysy­sa­jąc resztki dużej bez­ko­fe­ino­wej kawy na zimno z dodat­kową war­stewką lodu na dnie pla­sti­ko­wego ter­mo­izo­lu­ją­cego kubka.
– Mama widziała Cyrindę Bur­dette. W tym skle­pie przy Waco. I dostała jej auto­graf. Trzy­mała go na tele­wi­zo­rze razem z chu­s­tecz­kami modli­tew­nymi i holo­gra­mem Wie­leb­nego Wayne’a Fal­lona. Miała chustkę modli­tewną na każdą cho­lerną oka­zję. Jedną na czynsz, inną chro­niącą przed AIDS czy gruź­licą…
– Tak? I jak je uży­wała?
– Trzy­mała na tele­wi­zo­rze – wyja­śnił Sub­lett i wypił ostatni łyk poczwór­nie desty­lo­wa­nej wody z nie­wiel­kiej prze­zro­czy­stej butelki. Mieli ją tylko w jed­nym skle­pie przy Sun­set, ale Rydell nie miał nic prze­ciwko temu; obok znaj­do­wał się bar, w któ­rym sprze­da­wali kawę na wynos, a przed warsz­ta­tem na rogu można było zapar­ko­wać wóz. Facet pro­wa­dzący warsz­tat zawsze chęt­nie ich widział.
– Chustki modli­tewne nie zapo­bie­gną AIDS – powie­dział Rydell. – Zaszczep się jak wszy­scy. I namów mamę na szcze­pie­nie.
Przez odlu­strzoną szybę Rydell widział uliczną kapliczkę poświę­coną J.D. Sha­pely’emu, pod beto­no­wym murem będą­cym jedyną pozo­sta­ło­ścią budynku, który tu nie­gdyś stał. W West Hol­ly­wood widziało się ich sporo. Ktoś jaskra­wo­ró­żową farbą napi­sał na murze SHA­PELY BYŁ PEDAL­SKIM LACHO­CIĄ­GIEM, trzy­sto­po­wymi lite­rami zakoń­czo­nymi rysun­kiem wiel­kiego różo­wego serca. Pod nimi, przy­kle­jone do muru, były pocz­tówki Sha­pely’ego i zdję­cia ludzi, któ­rzy musieli umrzeć. Jeden Bóg wie, ile milio­nów zgi­nęło. Na chod­niku pod murem leżały zeschnięte kwiaty, ogarki świec, róż­no­ści. Na widok tych pocz­tó­wek Rydel­lowi ciarki prze­bie­gły po ple­cach; facet wyglą­dał na nich jak skrzy­żo­wa­nie Elvisa z jakimś kato­lic­kim świę­tym, chu­dzie­lec ze zbyt dużymi oczami.
Obró­cił się do Sub­letta.
– Czło­wieku, jeśli jesz­cze nie zaszcze­pi­łeś swo­jego tyłka, to zawdzię­czasz to wyłącz­nie swo­jej paskud­nej igno­ran­cji typo­wej dla bia­łej bie­doty.
Sub­lett skrzy­wił się.
– To gor­sze od żywych zaraz­ków, czło­wieku; prze­cież to po pro­stu inna cho­roba!
– Jasne – przy­tak­nął Rydell – ale nic ci nie zrobi. A wciąż zda­rzają się przy­padki daw­nego typu. Moim zda­niem szcze­pie­nie powinno być obo­wiąz­kowe.
Sub­lett zadrżał.
– Wie­lebny Fal­lon zawsze mówił…
– Pieprz Wie­leb­nego Fal­lona – rzekł Rydell, włą­cza­jąc zapłon. – Ten skur­wy­syn po pro­stu zbija forsę, sprze­da­jąc chu­s­teczki modli­tewne taki ludziom jak twoja mama. Prze­cież wie­dzia­łeś, że to wszystko bzdury, prawda, ina­czej po co przy­jeż­dżał­byś tutaj?
Wrzu­cił bieg i włą­czył Gun­he­ada w stru­mień pojaz­dów jadą­cych Sun­set. Kiedy jecha­łeś Hot­spu­rem Hus­sa­rem, inni kie­rowcy pra­wie zawsze cię prze­pusz­czali.
Sub­lett jakby lekko wcią­gnął głowę w ramiona, przez co wyglą­dał jak zanie­po­ko­jony sta­lo­wo­oki sęp.
– To nie jest takie pro­ste – powie­dział. – Prze­cież to zaprze­cze­nie wszyst­kiego, na czym mnie wycho­wy­wano. Chyba nie wszystko to bzdury, co?
Rydell zer­k­nął na niego i się uli­to­wał.
– Nie – odparł. – Pew­nie nie wszystko i nie­ko­niecz­nie, ale po pro­stu…
– A na kogo cie­bie wycho­wy­wano, Berry?
Rydell zasta­no­wił się.
– Na repu­bli­ka­nina – rzekł w końcu.

***

Karen Men­del­sohn wyda­wała się naj­lep­szą z wielu rze­czy, do któ­rych Rydell chęt­nie by się przy­zwy­czaił. Takich jak lata­nie pierw­szą klasą lub posia­da­nie karty MexA­me­ri­Banku otrzy­ma­nej od Gli­nia­rzy w opa­łach.
Za pierw­szym razem, w apar­ta­men­tach lot­ni­ska Kno­xville, nie mając przy sobie niczego, pró­bo­wał poka­zać jej świa­dec­twa szcze­pień (wyma­ga­nych przez Wydział, ina­czej nie mogli cię ubez­pie­czyć). Roze­śmiała się i powie­działa, że nie­miecki nano­tech pora­dzi sobie ze wszyst­kim. Potem poka­zała go Rydel­lowi przez prze­zro­czy­stą pokrywę urzą­dze­nia podob­nego do małego szyb­ko­waru na bate­rie. Rydell sły­szał o nich, ale ni­gdy żad­nego nie widział; ponadto wie­dział, że kosz­tują tyle, co mały samo­chód. Czy­tał gdzieś, że należy je prze­cho­wy­wać w tem­pe­ra­tu­rze ciała.
Wyda­wało się, że mogłoby to się samo poru­szać. Blada, medu­zo­wata rzecz. Zapy­tał Karen, czy to prawda, że one są żywe. Powie­działa mu, że wła­ści­wie nie, ale pra­wie, a reszta to wymy­sły i mecha­ni­zmy sub­ko­mór­kowe. Nawet nie będzie wie­dział, że to tam jest, ale ona nie ma zamiaru wkła­dać go sobie na jego oczach.
Poszła z tym do łazienki. Kiedy wró­ciła w bie­liź­nie, dowie­dział się, gdzie leży Medio­lan. I cho­ciaż rze­czy­wi­ście nie wyczu­wał obec­no­ści tej rze­czy, wie­dział jed­nak, że ona tam jest; mimo wszystko bar­dzo szybko zapo­mniał o tym fak­cie – pra­wie.
Następ­nego ranka wyczar­te­ro­wali zmien­no­płat do Mem­phis i pole­cieli Air Magel­lan do LAX. Pierw­sza klasa ozna­czała głów­nie lep­sze gadżety w opar­ciu fotela i fawo­ry­tem Rydella natych­miast stał się odbior­nik tele­pre­zen­ta­cyjny, który można było dostroić do poru­sza­nych ser­wo­mo­to­rami kamer na kadłu­bie samo­lotu. Karen nie­na­wi­dziła uży­wać małego Vir­tu­Faxa, który nosiła w torebce, więc połą­czyła się ze swoim biu­rem w L.A. i kazała im prze­słać całą poranną pocztę na ekran kom­pu­tera w opar­ciu fotela. Ener­gicz­nie zabrała się do pracy, roz­ma­wia­jąc przez tele­fon, wysy­ła­jąc faksy i pozo­sta­wia­jąc Rydel­lowi ochy i achy nad wido­kami z kamer.
Fotele były więk­sze niż wtedy, kiedy latał na Flo­rydę zoba­czyć się z ojcem, jedze­nie lep­sze, a drinki dar­mowe. Rydell wypił trzy lub cztery, zasnął i obu­dził się dopiero gdzieś nad Ari­zoną.
Powie­trze w LAX było dziwne, a świa­tło inne. Kali­for­nia była o wiele bar­dziej zatło­czona, niż ocze­ki­wał, i gło­śniej­sza. Cze­kał na nich czło­wiek z Gli­nia­rzy w opa­łach, trzy­ma­jąc kawa­łek pogię­tego bia­łego kar­tonu z napi­sa­nym czer­wo­nym fla­ma­strem nazwi­skiem MEN­DEL­SOHN, w któ­rym „S” było napi­sane wspak. Rydell uśmiech­nął się, przed­sta­wił i wymie­nił uścisk dłoni. Tam­temu naj­wy­raź­niej spodo­bało się to; powie­dział, że ma na imię Sier­giej. Kiedy Karen zapy­tała go, gdzie jest ten pier­do­lony samo­chód, poczer­wie­niał i odparł, że ścią­gnie go tu za minutę. Karen powie­działa: nie, dzięki, pójdą z nim na par­king, gdy tylko odbiorą bagaże, bo nie ma zamiaru cze­kać tutaj, w tym zoo. Sier­giej kiw­nął głową. Usi­ło­wał zwi­nąć kar­ton i wepchnąć go do kie­szeni mary­narki, ale papier był za duży. Rydell zasta­na­wiał się, co tak nagle roz­draż­niło Karen. Może była zmę­czona podróżą. Mru­gnął do Sier­gieja, ale to tylko jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wało tam­tego.
Kiedy ode­brali bagaże, dwie czarne skó­rzane walizki Karen i miękką nie­bie­ską Sam­so­nite, którą Rydell kupił, uży­wa­jąc nowej karty kre­dy­to­wej, razem z Sier­gie­jem zanie­śli je przed budy­nek. Powie­trze na zewnątrz było pra­wie takie samo, tylko bar­dziej roz­grzane. Gło­śnik powta­rzał, że białe miej­sca są prze­zna­czone tylko do zała­dunku i wyła­dunku. Wokół prze­jeż­dżały naj­róż­niej­sze pojazdy, pła­kały dzieci, a ludzie opie­rali się na ster­tach bagażu, ale Sier­giej wie­dział, dokąd zmie­rza – do garażu po dru­giej stro­nie ulicy.
Jego samo­chód był długi, czarny, nie­miecki i wyglą­dał tak, jakby ktoś wła­śnie dokład­nie go wyczy­ścił cie­płą śliną i chu­s­tecz­kami higie­nicz­nymi. Kiedy Rydell chciał zająć fotel obok kie­rowcy, Sier­giej znów zaczął się jąkać i usa­do­wił go na tyl­nym sie­dze­niu obok Karen. To ją roz­śmie­szyło, więc Rydell poczuł się lepiej.
Kiedy wyjeż­dżali z garażu, Rydell dostrzegł dwóch gli­nia­rzy sto­ją­cych obok wiel­kiego napisu z nie­rdzew­nej stali, gło­szą­cego METRO. Nosili kli­ma­ty­zo­wane hełmy z prze­zro­czy­stymi pla­sti­ko­wymi wizje­rami. Sztur­chali pał­kami jakie­goś starca, cho­ciaż nie wyglą­dało na to, żeby je włą­czyli. Stary miał dziury na kola­nach dżin­sów i wiel­kie kawały pla­stra na obu policz­kach, co nie­mal zawsze ozna­cza raka. Był tak spa­lony, że trudno było powie­dzieć, czy to biały, czy kolo­rowy. Tłum ludzi pły­nął po scho­dach za star­cem i gli­nia­rzami, pod napi­sem METRO, omi­ja­jąc ich.
– Witamy w Los Ange­les – powie­działa Karen. – Ciesz się, że nie jedziesz metrem.
Tego wie­czora zje­dli kola­cję z samym Aaro­nem Pur­sleyem, w tek­sań­sko-mek­sy­kań­skiej restau­ra­cji przy North Flo­res Street, która według Karen nale­żała do Hol­ly­wood. Mieli tam naj­lep­sze tek­sań­sko-mek­sy­kań­skie żar­cie, jakie Rydell kie­dy­kol­wiek kosz­to­wał. Mniej wię­cej mie­siąc póź­niej pró­bo­wał zabrać tam Sub­letta z oka­zji uro­dzin, może popra­wić mu humor domo­wym posił­kiem, ale por­tier ich nie wpu­ścił.
– Kom­plet – powie­dział.
Rydell widział przez szybę wiele pustych sto­li­ków. Było wcze­śnie i w środku pra­wie nikogo nie było.
– A co z tymi? – spy­tał, wska­zu­jąc na wszyst­kie te wolne sto­liki.
– Zare­zer­wo­wane – odparł por­tier.
Sub­lett stwier­dził, że ostre przy­prawy i tak by mu nie posłu­żyły.

 
Wesprzyj nas