Mroczny i wciągający skandynawski kryminał historyczny. Brutalne zbrodnie, niebezpieczne tajemnice i odrażający przestępcy.


Niklas Natt och Dag tworzy obraz Sztokholmu w końcowych latach epoki gustawiańskiej. Zrywa maskę przepychu i przedstawia straszliwą, lecz fascynującą rzeczywistość Szwecji końca XVIII wieku.

Oglądamy świat tętniący życiem, a zarazem zgniły. Wkrótce miasto doczeka się swoich najciemniejszych dni, gdy fasady pękają, a blask dawnych czasów ustępuje mrokowi kryjącemu się w zakamarkach miasta.

Brutalne zbrodnie, niebezpieczne tajemnice i odrażający przestępcy. Autor umiejętnie korzysta z dorobku takich mistrzów jak: Umberto Eco, Arthur Conan Doyle i James Ellroy.

Niklas Natt och Dag urodził się w 1979 roku w Sztokholmie. Wywodzi się z najstarszego żyjącego do dziś szwedzkiego rodu szlacheckiego. W XV wieku jeden z jego przodków brał udział w morderstwie bohatera narodowego, Engelbrekta, inny sto lat później przyczynił się do utraty stolicy Szwecji na rzecz Chrystiana II Tyrana, a na początku XIX stulecia kolejny przedstawiciel rodu, skazany na śmierć, musiał uciekać z kraju, gdy zażądał abdykacji króla Karola XIV Jana. Za debiutancką powieść “Sztokholm 1793” otrzymał nagrodę Szwedzkiej Akademii Kryminału oraz nominację do tytułu Książki Roku.

Niklas Natt och Dag
1794
Przekład: Wojciech Łygaś
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 15 września 2021
 
 

Główni bohaterowie

Jean Michael Cardell, zwany Mickelem – były saper w oddziałach artylerii; w bitwie pod Svensksundem stracił lewą rękę; potem zatrudnił się w Sztokholmie jako strażnik miejski, ale świadomie zaniedbuje swoje obowiązki. Woli zarabiać na życie jako wykidajło.

Cecil Winge – były prawnik, do 1793 roku współpracował z policją w Sztokholmie; cierpiał na suchoty.

Anna Stina Knapp – dawniej chodziła po parafii św. Marii i św. Katarzyny z koszykiem i handlowała owocami; później trafiła do przędzalni, w której władze zmuszały do pracy upadłe kobiety; od zimy 1793 roku zatrudniona w gospodzie Markattan do wydawania zamówionych dań; ukrywa się pod przybranym imieniem i nazwiskiem Lovisa Ulrika Blix, które przejęła po zaginionej córce właściciela karczmy.

Isak Reinhold Blom – sekretarz w urzędzie policji, poeta, uczeń af Leopolda, na którym wzoruje swoją twórczość literacką.

Johan Kristofer Blix – przyuczał się do zawodu felczera, pochodził z Karlskrony; oświadczył się Annie Stinie Knapp, ale przed ślubem odebrał sobie życie: któregoś dnia wszedł na pokrytą lodem zatokę Riddarfjärden, lód się pod nim załamał i Blix utonął. Mimo to pewien pastor udzielił im pośmiertnego ślubu.

Petter Pettersson – strażnik w przędzalni dla upadłych kobiet na Långholmen.

Jonatan Löf – strażnik w przędzalni dla upadłych kobiet na Långholmen.

Dülitz – uciekinier z Polski; handluje ludźmi.

Gustaw III – z Bożej łaski król Szwecji, Gotów i Wendów; zastrzelony w sztokholmskiej operze w marcu 1792 roku.

Gustaw Adolf – jedyny syn Gustawa III, król wyłącznie z nazwy; w listopadzie 1794 roku skończy szesnaście lat; jest niepełnoletni, więc państwem rządzą w jego imieniu inni.

Książę Karol – młodszy brat tragicznie zmarłego Gustawa III, prawny opiekun niepełnoletniego następcy tronu; typowy próżniak, który woli korzystać z przywilejów władzy niż obarczać się związanymi z nią obowiązkami.

Gustaf Adolf Reuterholm – baron, mąż stanu; jako zaufany człowiek księcia Karola sprawuje rzeczywistą władzę w państwie; nazywany Wielkim Wezyrem, jest zarozumiały i wyniosły; zaprzysięgły wróg zamordowanego króla, stale zajęty usuwaniem śladów po tym, co było dawniej.

Gustaf Mauritz Armfelt – faworyt zmarłego króla i ostatnia nadzieja dawnych stronników Gustawa III; po tym, jak ujawniono jego spisek wymierzony w rząd regencyjny, udał się na wygnanie.

Magdalena Rudenschöld – dama dworu, niegdyś adorowana przez księcia Karola; kochanka i zausznica Armfelta; aresztowana za udział w spisku.

Karl Tulipan, nazywany Blomkarl – właściciel gospody Markattan; chętnie brał aktywny udział w przedstawieniu, w którym Anna Stina Knapp udawała jego zaginioną córkę, za którą bardzo tęsknił.

Magnus Ullholm – od grudnia 1793 roku naczelnik policji w Sztokholmie; zastąpił na tym stanowisku Norlina, zesłanego do prowincji Västerbotten; ponurą sławę zyskał po tym, jak zdefraudował pieniądze z kościelnego funduszu na rzecz wdów po duchownych. Wierny sługa rządu regencyjnego.

Carl Wilhelm Modée – namiestnik Sztokholmu, jeden z najpotężniejszych ludzi w państwie, wierny sługa barona Reuterholma.

Mistrz Erik – pieszczotliwa nazwa bata, którym strażnicy biją kobiety będące na utrzymaniu miasta i pracujące w przędzalni na Långholmen.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Z grobu żywych
ZIMA 1794



Cóż ogranicza tych, co przemoc łączą z władzą,
Wołając ponad prawem, że „Niebu sprawę zdadzą”?
Cóż zdoła wstrzymać dłoń, by zbrodnią nie zawiniła,
Jeżeli nie ma nieba, co z sądem zemstę zsyła?

ISAK REINHOLD BLOM, 1794

1

JEST POCZĄTEK STYCZNIA tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego roku.
Ktoś zakłócił mi dzisiaj spokój, zerwał mnie z łóżka i kazał się ciepło ubrać. Zaczął się nowy rok, co oznacza, że jeszcze długo będziemy musieli znosić brud i robactwo, duszne powietrze w pokoju wymiesza się z zapachem chrustu, a podłogę zaleje skwaśniałe wino. Niezdarnie zapinam spodnie, sznuruję buty i narzucam płaszcz na ramiona. Jestem tak wychudzony, że luźno na mnie wisi. Schodzę na parter i idę na dwór. Robię to pierwszy raz od tygodni. Ponownie wkraczam w świat, który okienko w moim pokoju okroiło do rozmiarów niewielkiego prostokąta.
Rosnące w ogrodzie lipy są od miesięcy pozbawione liści. Dług, który zostawiła po sobie jesień, zima spłaciła obfitymi opadami śniegu. Gałęzie otulone są białą szatą, jej welon rozciąga się wokół jak okiem sięgnąć. Promienie słońca skrzą się bielą z siłą, która nie toleruje innych barw. Oślepiony blaskiem mrużę oczy i zasłaniam twarz dłońmi. Inni chorzy tłoczą się w klatce schodowej lub snują po okolicy. Przeklinają swój los, bo buty szybko nasiąkają im wilgocią i śniegiem. Zamiast się do nich przyłączyć, skręcam w bok i ruszam nad jezioro. O tej porze roku jest skute lodem i pokryte warstwą śniegu. Dopiero po mniej więcej dwóch kilometrach otwiera się przede mną przestrzeń wolna od lodu. Nieskazitelnie czysty, zlodowaciały śnieg to dla mnie gwarancja samotności. Słońce grzeje mi prosto w twarz, ale mróz i tak szczypie w nos i policzki. Nie jestem w humorze, ale idę po lodzie. Pewnie jest tak gruby, że sięga do samego dna.
Po lewej, w dużej odległości od miejsca, w którym się znajduję, lśnią pożółkłe, poszczerbione kontury szpiczastych wież kościelnych. Dostrzegam też jakby przycupniętą bryłę królewskiego pałacu. Odwracam głowę, żeby nie obudzić tego drapieżnika z drzemki, patrzę za siebie w kierunku, z którego przyszedłem, i widzę dolinę, która prezentuje się teraz w całej okazałości. Taki widok zwykle cieszy tylko marynarskie oczy.
Miasto zwrócone jest tyłem do zatoki Danviken. Wygląda na to, że podobnie stało się z czasem. Doba ma tu inny rytm niż gdziekolwiek indziej. Dni są krótsze, noce dłuższe. Z obu stron widok ograniczają dwa pasma wzgórz, między którymi swój codzienny bieg toczy słońce. Szpital odwiedza mało osób, robią to jedynie ci, którzy muszą. Wielu spośród tych, którzy przebywają w nim razem ze mną, nie cierpi na żadną chorobę, tylko trafiło tu ze starości. Miejsca załatwiły im ich dzieci, żeby zapewnić rodzicom opiekę i utrzymanie w ostatnich latach życia. Niestety, brakuje im czasu, żeby przyjść i odwiedzić starych ludzi, którzy w swoim zdziecinnieniu popadają stopniowo w coraz większą nieporadność.
Na horyzoncie, w położonej nad zatoką dzielnicy Finnboda, widać dom wariatów. Z miejsca, w którym teraz jestem, naliczyłem siedem pięter. Są rozłożone na długim zboczu, gdzie fundament skręca pod kątem jak drabina dopasowana do kroków olbrzymów. Dom wariatów to motyw przewodni licznych opowieści krążących na korytarzach naszego szpitala. Podobno trzymają tam dwa razy więcej pacjentów, niż pozwala na to liczba miejsc. Wiele okien zabitych jest deskami, inne są zakratowane. Kiedyś podszedłem prawie pod same okna i wydawało mi się, że słyszę w środku nieustanny, monotonny dźwięk, który brzmiał niczym burdon1. Od razu sobie przypomniałem, jak w dzieciństwie kusiło mnie, żeby ze zwykłej ciekawości zakraść się do którejś z polnych pasiek. Z czasem nauczyłem się kojarzyć dobiegający stamtąd szum roju z niebezpieczeństwem, jaki stanowiły ostre żądła pszczół. Stojąc pod ścianą, doszedłem do wniosku, że to chyba oni wydawali te dźwięki – obłąkani. Ludzie pogrążeni w bezsilnym szaleństwie, stłoczeni w przepełnionych ponad miarę pokojach. Co jakiś czas odwiedzają ich eleganccy goście z miasta. Przyjeżdżają w karetach i powozach, żeby za kilka rzuconych pielęgniarzom groszy zwiedzić to miejsce. Robią to tylko po to, żeby wyrazić swoje oburzenie na widok tego, co tam zastają, ale przy okazji mają ubaw z zachowania i wyglądu pacjentów. Pracownicy szpitala, którzy im towarzyszą, bacznie obserwują, jak goście zachowują się przy odjeździe, i ze złośliwą satysfakcją uśmiechają się na widok ich pobladłych twarzy.
Ja też tam kiedyś poszedłem, a uczyniłem to z powodów, których z pewnych względów nie mogę ujawnić. Fasady budynków mają kolor żółtej, ropnej wydzieliny, jaka sączy się z wrzodu powstałego na skutek syfilisu. Zabudowania wznoszą się na skale, na fundamentach dawnej warzelni soli. Niegdyś była odseparowana od ludzkich domostw z powodu niezdrowych oparów, które emitowała. Teraz powodem izolacji są pacjenci. Przy wejściu wisiała tabliczka z wygrawerowanym napisem. W pamięci utkwiło mi zdanie: „Mieszkańców tego budynku przywiodły do ich obecnego stanu próżne, wygórowane ambicje oraz nieszczęśliwa miłość – czytelniku: poznaj samego siebie!”. Czyżby te niezdarnie wyciosane w kamieniu słowa przeznaczone były właśnie dla mnie?
Nikt mnie nie zatrzymywał, a drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz. W momencie gdy je uchyliłem, uderzył we mnie gwar głosów, który wcześniej odbierałem jako przytłumiony szum. Teraz mogłem już rozróżnić poszczególne dźwięki: mieszankę paplaniny, wycia, chichotu i żałosnych skarg. W korytarzu panował półmrok, więc dopiero po chwili zauważyłem niezbyt wysokiego mężczyznę. Stał nieruchomo, jakby na mnie czekał. Skinąłem mu głową, a on ruszył szybkim krokiem w moją stronę. Miał intensywne spojrzenie, w którym krył się pewien rodzaj szyderczej ciekawości. Jego głos brzmiał łagodnie, niemal wytwornie.
– Witam! Punktualnie o umówionej porze! Gratuluję!
Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Moja twarz zdradzała zdumienie, ale mężczyzna zdawał się być w tak wyśmienitym humorze, że najwidoczniej nie zrobiło to na nim wrażenia. Ukłonił się i wskazał ręką w stronę schodów.
– Jeśli zechcecie mi towarzyszyć, oprowadzę was po różnych miejscach.
Nie potrafiłem mu odmówić, bo kierowała mną ciekawość, i chętnie przyjąłem zaproszenie, chociaż domyśliłem się, że wziął mnie za kogoś innego.
Wyszliśmy na dziedziniec, ze wszystkich stron otoczony fasadami czteropiętrowych budynków. Przy ścianach leżało mnóstwo śmieci i odpadków, które pacjenci wyrzucili przez okna. Niektóre szyby były popękane, część otworów okiennych zabito deskami. W rogu stała grupka ubranych w brudne koszule obłąkańców, którzy kiwali się do przodu i do tyłu. Mieli przestraszony wzrok, z kącików ust ściekały im strużki śliny. Mój przewodnik, który uważnie mi się przyglądał, dał im ręką znak, żeby się do nas nie zbliżali.
– Nie zwracajcie na nich uwagi! To obłaskawione bydło w ludzkiej postaci. Dopóki ktoś ich nie przestraszy, nie wydają z siebie żadnych dźwięków. Pokażę wam znacznie bardziej interesujących pacjentów. Chodźcie za mną.
Przeszliśmy przez dziedziniec, a potem ruszyliśmy schodami na górę. Mój przewodnik zatrzymał się przed żelaznymi drzwiami, za którymi ciągnął się korytarz. Przełknął ślinę i powiedział:
– Na początku mieliśmy tu dwadzieścia siedem cel. Zaprojektowano je w taki sposób, żeby każdemu pacjentowi zapewnić minimum wygód. Nie wiem, jak zapatrujecie się na ten świat, ale jeśli spytacie o moje zdanie, odpowiem, że wcale mnie nie dziwi, że ich potrzeby szybko wzrosły. Miasto odbiera ludziom rozum, dlatego głupcy płyną do nas szerokim strumieniem. Dzisiaj sytuacja jest taka, że każda cela musi pomieścić przynajmniej czterech pacjentów, a ponieważ zdarzają im się agresywne zachowania, musimy zakuwać ich w łańcuchy, bo inaczej wzajemnie się atakują. Z tego samego powodu w wielu celach musieliśmy pobudować ścianki działowe.
Mężczyzna odsunął się na bok, uniósł rygiel i ruszył przodem. Huk otwieranych podwójnych drzwi wypełnił korytarz ogłuszającym hałasem. Wrzaski i jęki mieszały się z innymi odgłosami. Pacjenci drapali w ściany, bili pięściami w drzwi i ciskali w nie luźnymi przedmiotami.
– Zbliża się pora posiłku. Mogą być wariatami, ale ich żołądki reagują tak, jak dyktuje im organizm. Każdy z nich odmierza czas posiłkami.
Mężczyzna znowu rusza przodem. Co pewien czas zatrzymuje się na chwilę, żeby pokazać mi jakiś interesujący szczegół.
– Jak widzicie, drzwi mamy tu porządne, solidne. W większości cel są też zamontowane drzwi wewnętrzne, odporne na wszelakie działanie. Wielu z tych szaleńców jest w tak złej kondycji, że nie możemy wypuszczać ich na zewnątrz. A tu, jak widzicie, mamy specjalne nisze. Można przez nie wyrzucać nieczystości z nocników bez potrzeby wchodzenia do cel. Niestety, nie wszyscy pacjenci potrafią posługiwać się sprzętami sanitarnymi we właściwy sposób, i stąd ten smród. Warto zauważyć, że opał wkładamy do pieców kaflowych od strony korytarza. Stać nas tylko na to, żeby palić nocą, gdy robi się naprawdę zimno. Ciasnota w celach ma tę zaletę, że utrzymuje się w nich znośna temperatura. Chcecie zobaczyć?
Mężczyzna położył palec na ustach i ostrożnie uniósł klapkę w drzwiach. Otwór znajdował się na wysokości jego oczu, ale i tak musiał wspiąć się na palce. Widok w celi wywołał uśmiech na jego twarzy. Dał mi znak ręką, żebym podszedł bliżej. Zajrzałem do środka, ale moje oczy dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiły się do panującego tam półmroku. W celi ujrzałem mężczyznę, wokół kostki miał nałożoną obręcz z łańcuchem i tańczył po podłodze w takt pobrzękiwania metalowych ogniw. Druga końcówka przymocowana była do muru. Przy jednej ze ścian na wiązkach siana siedzieli trzej inni pacjenci i masowali palcami swoje sztywne członki, które jaśniały na tle brudnej skóry. Odwróciłem wzrok z obrzydzeniem.
Ruszyliśmy dalej. Mój przewodnik wskazał pomieszczenia znajdujące się na końcu korytarza.
– Tamte cele to ciemnice. Obecnie trzymamy w nich bandę ponurych typów. Chorują na syfilis, bo nie udało się wyleczyć ich rtęcią. Nie możemy tam wejść, więc ich nie zobaczycie. Zresztą świat i tak o nich zapomniał, dla niego są bezwartościowi. Mają siodełkowate nosy i jątrzące się rany na skórze. To typowe objawy wrodzonego syfilisu. Jest na co popatrzeć, zwłaszcza gdy w zależności od humoru przychodzi im na coś ochota. Dostają ataku, ale są całkiem bezradni. I jeszcze jedno: każdy z nich w pewnym sensie stracił głos… i to dosłownie, bo choroba zżarła im końcówkę języka.
Pod wpływem tych opowieści zrobiło mi się niedobrze. Naszła mnie nieodparta chęć, żeby natychmiast opuścić to zapomniane przez Boga miejsce i wrócić na surowy brzeg jeziora, które nagle wydało mi się godne pożądania niczym rajskie łąki. Ale mój przewodnik jeszcze nie skończył. Stał nieruchomo, jakby w oczekiwaniu na moje pytania. Postanowiłem zaspokoić jego gorliwość.
– Czym leczycie tych biedaków? – spytałem takim głosem, jakbym tylko czekał, żeby go o to spytać.
Mężczyzna skinął głową.
– Nauka dowodzi, że stan obłąkania pojawia się wtedy, gdy człowiek traci zdrowy rozsądek na skutek okoliczności zewnętrznych lub wewnętrznych. Wiemy, że chory może odzyskać rozum, jeśli zostanie poddany kuracji szokowej, równie silnej jak szok, który to szaleństwo wywołał. Jak widzicie, mamy tu gumowe szlauchy. Można przez nie wlać do cel dowolną ilość zimnej wody, żeby polać nią naszych chorych. Kiedyś celowo zarażano ich świerzbem, bo lekarze uważali, że szaleństwo można będzie pokonać za pomocą świądu. Teraz, gdy wszyscy siedzą we wspólnych celach, odbywa się to bez naszego udziału. Są też inne sprawy, ale zostawmy je na następny raz.
Niewykluczone, że mój przewodnik zaproponował mi to, widząc, iż z powodu chwilowej niedyspozycji musiałem oprzeć się o ścianę.
W końcu ruszyliśmy do wyjścia. Kiedy mijaliśmy celę, w której siedzieli wspomniani czterej mężczyźni, chwycił mnie nagle za ramię.
– Przypomniało mi się, że nie zasunąłem klapki wizjera. Właściwie to dobrze, bo jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym wam pokazać.
Po tych słowach podprowadził mnie pod drzwi celi. Mężczyźni nadal zabawiali się swoimi członkami.
– Widzicie narożnik na końcu celi? Niektórzy z nich się tam wypróżnili, bo kiedy naszła ich potrzeba, na nocniku siedział akurat ktoś inny.
Potem przybliżył usta do mojego ucha i szepnął:
– To miejsce zostawiliśmy dla was. Niedługo tam traficie, a wtedy się wami zajmiemy.
Cofnąłem się, a jego usta wykrzywił szyderczy uśmiech, który obnażył dwa rzędy ostrych zębów. Zauważyłem, że ma sporo braków.
– Jesteście młodzi i ładni, macie szczupłe ciało i skórę jak alabaster. Zapewniam, że sprawicie swoim towarzyszom z celi mnóstwo radości.
– Kim wy jesteście? – spytałem.
Mężczyzna zerknął na mnie spod zmrużonych powiek.
– To zależy od dnia. Na przykład wczoraj byłem Karolem Dwunastym. Wspominałem, jak prowadziłem moich wiarusów przez zasypane śniegiem mazurskie lasy, gdzie dla zabawy zabijaliśmy niemowlęta. Rozdeptywaliśmy je butami na oczach ich rodziców, podczas marszu, który zakończył się naszą rzezią na stepach pod Połtawą. Gdybyście przyszli wczoraj, usłyszelibyście, jak w chwili, gdy potrząsam głową, dzwoni w niej kawałek ołowiu. Kim jestem dzisiaj? Mam więcej imion, niż można zliczyć. Nazywają mnie Starym, Diabłem, Katem, Złym, Rudym Petterem, Czartem… Wy możecie nazywać mnie Szatanem. Czekamy tu na was. Już wiecie, że to miejsce jest dla was przeznaczone.
Nie wiem, co bym odpowiedział, gdyby nie przerwał nam inny mężczyzna, któremu udało się przekrzyczeć panujący na korytarzu hałas.
– Tomas, przecież wiesz, że nie wolno ci tego robić. Tyle razy ci mówiliśmy, żebyś nie nadużywał przywilejów tylko dlatego, że od czasu do czasu pozwalamy ci się przewietrzyć. Wracaj do łóżka. Natychmiast!
Przed drzwiami po drugiej stronie korytarza stał przysadzisty mężczyzna ubrany w brudną, poplamioną kurtkę. Szybkim krokiem ruszyłem w jego stronę. Mój przewodnik zbliżył się do mnie ze złowieszczym wzrokiem.
– Na koniec zadam wam zagadkę. Mówią, że jestem zamknięty w moim piekielnym królestwie. Jeśli tak, to jakim cudem przebywam tu, pośród ludzi? Znaki są wszędzie. Zapamiętajcie wszystko, co wam tu pokazałem, i uważajcie na siebie podczas waszego mozolnego marszu przez świat.
Stojący przy drzwiach mężczyzna, który z pewnością należał do personelu szpitala, chwycił mojego przewodnika za rękę i zaczął go ciągnąć za sobą po korytarzu. Dopiero teraz zrozumiałem, że Tomas jest jednym z pacjentów. Po szerokiej twarzy spływał mu pot. W pewnym momencie zaczął się opierać pielęgniarzowi, lecz ten chwycił go za kołnierz i wymierzył mu kilka siarczystych policzków. Krew na twarzy Tomasa mieszała się ze łzami i płynęła cienką strużką po brodzie. Głośno szlochał, wyglądało na to, że uznał się za pokonanego. Pielęgniarz zerknął na mnie zawstydzonym wzrokiem.
– Czasem, gdy nie zamykamy jego celi na klucz, Tomas wyrusza w odkrywczą podróż po domu wariatów. Niekiedy stąd wychodzi i dociera do szpitala. W ciągu dnia do opieki nad tymi szaleńcami jest nas tylko dwóch, więc będę wdzięczny, jeśli szanowny pan zechce zachować ten incydent dla siebie. Mam nadzieję, że Tomas was nie zdenerwował. Czasem opowiada bardzo dziwne rzeczy.
Poczułem ulgę, że nieporozumienie udało się zażegnać, ale byłem wstrząśnięty tym, co usłyszałem i zobaczyłem. Wytoczyłem się chwiejnym krokiem na dwór i przeszedłem obok grupki chorych, którzy kołysali się przy ścianach, jakby chcieli się od nich ogrzać. Zatrzymałem się na moment, żeby popatrzeć na ten grób żywych, i nagle poczułem się tak, jakby świat próbował dostroić się do mojego nastroju. Światło zaczęło zmieniać barwę, chociaż na niebie nie było ani jednej chmury. Widok, który ujrzałem, napełnił mnie strachem, bo wyglądało to tak, jakby jakaś nieziemska istota nadgryzła kawałek słonecznej tarczy albo jakbym ujrzał odcisk moich zębów na kromce świeżo ukrojonego chleba. Nie mogłem się opanować i krzyknąłem. Nogi się pode mną ugięły i przez długą chwilę leżałem na śniegu skulony i drżący, jakbym padł ofiarą ataku przeraźliwego lęku. Po kilku minutach odważyłem się otworzyć oczy. Na szczęście światło wróciło na swoje miejsce. Okazało się, że byłem świadkiem zaćmienia Słońca, o którym opowiadał mi kiedyś mój nauczyciel. Z trudem próbował mi wtedy wytłumaczyć, że zjawisko to polega na tym, że Księżyc przechodzi między Słońcem a Ziemią, ale jest zbyt mały, żeby całkowicie zakryć słoneczną tarczę. Wszystko mogło trwać nie dłużej niż kilka minut.
Wstałem i ruszyłem w drogę powrotną. Szybko znalazłem się w moim pokoju. Zamknąłem za sobą drzwi, zwinąłem się na łóżku i naciągnąłem koc na głowę. Wyjście na dwór było błędem, więcej tego nie zrobię, chyba że ktoś wykurzy mnie stąd ogniem. Zalecano mi, żebym cierpliwie czekał na efekty kuracji i unikał ludzkiego towarzystwa. Tomas jest chory umysłowo, ale jego zachowanie przypomniało mi o wstydzie, który stał się także moim udziałem. Nie śmiem spojrzeć ludziom w oczy, bo od razu przypomina mi się mój haniebny czyn, a ból, którego mi przysparza, jest nie do opisania.
Co pewien czas do szpitala dostarczane jest lekarstwo o nazwie thebaica2. To mikstura, która otumania umysł i ciało. Przynosi mi ulgę w bólu i cierpieniu i pozwala przeżyć kolejny dzień, ale po jej wypiciu czuję się tak, jakbym tkwił w oparach mgły. Wówczas w ogóle do mnie nie dociera, gdy ktoś mnie odwiedza. Rozpuszczam cenne krople w wodzie, doprawiam je do smaku cukrem albo miodem, ale muszę się nimi dzielić z innymi pacjentami. Zapas często się kurczy, lecz los nam sprzyja. Niedawno usłyszałem, że nasz szpital dysponuje także zapasem, który przypada pacjentom z domu wariatów. Czasem nie dostaję moich kilku kropel i wtedy odstawiam teatr. Kiwam się do przodu i do tyłu albo zamykam w sobie, mrużę oczy, nucę coś beznamiętnym głosem i wbijam wzrok w odległy punkt. Robię to tak długo, aż ci, którzy składają mi wizytę, tracą cierpliwość i zostawiają mnie w spokoju, żebym dalej mógł rozważać swoją winę. Zostaję sam i tkwię w samotności do czasu, aż robi się ciemno i zapada noc. Dopiero wtedy mogę wyjąć moje przybory do pisania.
Mój dobroczyńca poprosił mnie, żebym wszystko opisał. Zasugerował, że dzięki temu uporządkujemy wspomnienia związane z nieszczęsnymi wydarzeniami, które doprowadziły mnie do obecnego stanu. Być może chodziło mu też o to, żebym pogodził się z czynami, które zawiodły mnie do szpitala w Danviken nad brzeg jeziora Saltsjön. Powiedziano mi, że nie panuję nad emocjami i moje schorzenie należy leczyć. Usłyszałem również, że to nie ja ponoszę winę za popełnione przestępstwo, tylko że było ono wybrykiem natury. Szczerze mówiąc, bardzo w to wątpię.
W głowie mam burzę, za to w piersi czuję pustkę. Wyciągam przed siebie ręce i patrzę na nie. Są czerwone i nie można ich domyć. To ręce mordercy.
Przez całe życie brakowało mi miłości, ale nie umiałem sobie wyobrazić, jak moje życie będzie wyglądać, jeśli któregoś dnia jej zaznam. Nie wiedziałem, że jest piękna i straszna, burzy krew w żyłach, jest przebranym w majestat despotą i kiedyś zaprowadzi mnie mroczną ścieżką tam, skąd nie będzie powrotu. Gdybym mógł wypowiedzieć jedno życzenie i poprosić, żeby się spełniło, brzmiałoby następująco: obym nigdy nikogo nie pokochał. Gdyby nie ta miłość, nie doszłoby do tych wszystkich zdarzeń. Ja… w tej zapomnianej przez Boga norze, i ona… Ale dość już. Lepiej niech moje pióro zamilknie. Nie jestem jeszcze gotów opisać tego, co wydarzyło się na końcu. Tej nocy ograniczę się jedynie do tego, co było na początku. Na razie powinno wystarczyć.

2

MOGŁEM MIEĆ BEZTROSKIE dzieciństwo, w którym niczego nie brakuje, ale los chciał inaczej. Urodziłem się pod aksamitnym baldachimem w należącej do mojego ojca i dziedziczonej z pokolenia na pokolenie posiadłości. Nazywała się tak jak nasz ród: Tre Rosor, to znaczy Trzy Róże. Położona była z dala od miasta, a zarządzali nią ojcowie i synowie, których nie interesowała polityka, dzięki czemu inni uważali ich za nieszkodliwych. Ziemia przynosiła każdego roku obfite plony. Ojciec dbał o dzierżawców, ponieważ zdawał sobie sprawę, że ich dobrobyt przynosi korzyści również jemu.
Na świat przyszedłem siedem lat po moim bracie, Jonasie. Innego rodzeństwa nie miałem. Matka, która przed ślubem przyzwyczajona była do miejskiego trybu życia, w nowej, wiejskiej egzystencji została skazana na bezczynność. Postanowiła więc urodzić drugie dziecko, chociaż miała już swoje lata i istniało duże ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Była jednak odważną kobietą i wiedziała, czego chce. Zanim się urodziłem, kilka razy poroniła, co negatywnie odbiło się na jej zdrowiu. Mój brat opowiedział mi kiedyś o podsłuchanej rozmowie. Zdecydował się na to, chociaż ze względu na różnicę wieku wyrósł między nami mur, którego nigdy nie udało nam się zburzyć. Jonas uczynił to tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Twierdził, że nasz lekarz domowy odradzał mamie ciążę ze względu na jej wiek. Dał jej nawet do zrozumienia, że zna różne metody przerywania ciąży. Mama roześmiała się szyderczo i przepędziła go na cztery wiatry. Na świat przyszedłem prawie trzy tygodnie po terminie, a ona zapłaciła za to życiem. Tylko raz dane mi było doświadczyć ciepła jej rąk, ale w ogóle tego nie pamiętam. Zaraz potem ręce, którymi mnie obejmowała, zrobiły się lodowato zimne.
To nieszczęście pozostawiło niezatarte piętno na moich stosunkach z ojcem. Był usatysfakcjonowany faktem, że już ma potomka – mojego starszego brata – i twierdził, że jest zbyt stary, żeby wracać do ojcowskich obowiązków. Myślę, że mój widok przypominał mu o tym, że to przeze mnie stracił żonę, którą na starość zamierzał ozłocić. Może uznał, że los nie dał mu w zamian za jej śmierć nic, co uczyni go szczęśliwym? Zwłaszcza że dość szybko pokazałem, iż nie posiadam talentów ani zdolności, które tak wysoko cenił. Nie byłem mistrzem jazdy konnej, na polowaniu pudłowałem z małej odległości, szpada wypadała mi z ręki, kiedy ją z kimś krzyżowałem, a na dodatek szwankowałem na zdrowiu: często kaszlałem i miałem gorączkę, co uniemożliwiało mi uczestniczenie w normalnym życiu, nawet gdy tego chciałem.
W końcu oddano mnie pod opiekę guwernerów, a gdy nadszedł czas wypełniony obowiązkami, przestawiłem się na nocny tryb życia. Kiedy wszyscy zasypiali, wstawałem z łóżka, żeby obejrzeć to, co straciłem. Nad schodami wisiał portret mojej matki. Mówiono, że jestem do niej podobny. Wiele razy przystawiałem taboret do ściany, zdejmowałem z niej ciężkie lustro i ustawiałem je pod obrazem, bo tylko w ten sposób mogłem poszukać w twarzy matki cech, które mnie do niej upodabniały. Podsuwałem świecę i obserwowałem, jak płomień pieści każdą najdrobniejszą rysę świadczącą o naszym podobieństwie: linię brody, dołeczki w policzkach, łuki brwi.
Zanim skończyłem jedenaście lat, mój brat opuścił dom rodzinny, żeby poszukać szczęścia w karierze wojskowej. Ojciec ciężko to przeżył, ponieważ byli sobie bardzo bliscy. Często bywało tak, że gdy już załatwił swoje sprawy, szli razem na polowanie, strzelali do celu albo odbywali konne przejażdżki. Robili wiele rzeczy, z których byłem wykluczony ze względu na zdrowie albo z innych powodów. Nie pamiętam, żeby po śmierci matki ojciec kiedykolwiek się uśmiechnął, no może z wyjątkiem sytuacji, kiedy Jonas przyjeżdżał do domu na przepustkę. Ojciec całkiem się w sobie zamknął. Gdy byliśmy skazani tylko na własne towarzystwo, wyczuwałem w nim ledwo hamowaną złość z powodu życia, jakie zgotował mu los. Zacząłem go więc unikać. Starałem się nie wchodzić mu w drogę i z coraz większym strachem obserwowałem jego zachowanie. Z czasem zaczął szukać pocieszenia w piwnicy, w której składowaliśmy wino. Niekiedy przypominał sobie o ojcowskich obowiązkach, a wtedy karał mnie za łamanie panujących w naszym domu licznych zasad. Gdy sprawiał mi lanie, przez następny dzień albo dwa traktował mnie łagodniej niż zwykle, a ja wylewałem gorzkie łzy. Robiłem to jednak bardziej z żalu niż z bólu i jeszcze bardziej się od niego oddalałem.
W Wielkanoc tamtego roku ojciec zaprosił do nas na świąteczny posiłek przyjaciół, krewnych i lepiej sytuowanych dzierżawców. Była to pierwsza od lat uroczystość w tak dużym gronie. Może ojciec nagle uznał, że powinien jakoś odczarować starość i samotność? Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. I była to ostatnia wielka rzecz, jaką zrobił w życiu. Podczas przygotowań do uroczystego śniadania po raz pierwszy od dawna okazywał entuzjazm. Niestety, otrzymaliśmy list od Jonasa, że nie przyjedzie na święta, bo nie dostał przepustki. Iskra, która przez kilka dni lśniła w oczach ojca, natychmiast zgasła. Chciał wszystko odwołać, ale było już za późno, bo zaproszenia zostały wysłane. W trakcie śniadania szybko się upił, a ponury nastrój, który z każdym wypitym kieliszkiem coraz bardziej go ogarniał, udzielił się reszcie towarzystwa.
Wieczorem służba ponownie nakryła do stołu, ale tym razem przygotowano dodatkowe nakrycie, żeby uczcić pamięć mojej zmarłej matki. W pewnej chwili zerknąłem na ojca i zauważyłem, że jego twarz nabiera kolorów. Usłyszałem, że mówi coś bełkotliwym głosem. Nagle wstał z krzesła i starając się zachować równowagę, wzniósł toast za żonę. Łzy płynęły mu po policzkach i kapały na brodę. Zapadła cisza, a ja sięgnąłem po kieliszek należący do zdobionego monogramem rodzinnego serwisu. Moja matka wniosła go jako wiano, ale rzadko go używaliśmy. Musiałem chyba źle obliczyć odległość, bo przewróciłem kieliszek i odłamała mu się nóżka. W tamtym okresie szybko rosłem i wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że mam coraz dłuższe nogi i ręce i w związku z tym pewne czynności powinienem wykonywać inaczej. Moja nieporadność rozzłościła ojca. Zanim się spostrzegłem, podbiegł do mnie, chwycił za kołnierz i wymierzył mi kilka siarczystych policzków. Na szczęście nasi goście wyrwali mnie z jego rąk, więc skorzystałem z okazji i szlochając, uciekłem z pokoju. Wypadłem na dwór, usiadłem skulony za śnieżną zaspą przy krużganku, a gdy po pewnym czasie zaczęła mnie szukać służba, skuliłem się jeszcze bardziej, żeby stać się małym i niewidocznym.
Długo tak siedziałem i płakałem, kiedy nagle jakimś szóstym zmysłem wyczułem czyjąś obecność. Uniosłem głowę i ujrzałem dziewczynę. Była biała jak śnieg, włosy miała rude niczym dogasający żar wysypany z pieca na miedzianą szufelkę. Stała nieruchomo w padającym, gęstym śniegu, jakby w ogóle nie przejmowała się mrozem. Nie pomyślała nawet o tym, żeby narzucić coś na ramiona. Bez słowa uniosła rękę i zobaczyłem, że trzyma w niej kieliszek. Był dokładnie taki sam jak ten, który stłukłem. Popatrzyła mi w oczy i upuściła go na kamienną alejkę. Okruchy szkła wymieszały się z lodowatymi soplami, które spadły z dachu na ziemię.
Właśnie tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie.
W tamtą Wielkanoc ojciec po raz ostatni zdołał wykrzesać z siebie odrobinę radości i po raz ostatni świętował cokolwiek w życiu. Później, gdy coraz bardziej pogrążał się w rozpaczy, było już tylko gorzej.

 
Wesprzyj nas