Kontynuacja głośnej powieści „Wieki światła”. Intrygi, walka o władzę, zazdrość i rywalizacja… To warstwa fabularna kolejnej książki Iana R. MacLeoda. Dodajmy do niej epicki rozmach i piękny język, a zyskamy pewność, że przed nami – tak jak sugeruje tytuł serii – wspaniała uczta wyobraźni.


Mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty rok Wieku Światła. Alice Meynell, wykorzystując wszystkie talenty pięknej kobiety oraz parę innych, bardziej tajemniczych, wywalczyła sobie tytuł arcycechmistrzyni Cechu Telegrafistów. Czyniła to wszystko z myślą o własnym rodzie – jednak jej jedyny syn, Ralph, od dzieciństwa cierpi na suchoty. Nie potrafią ich wyleczyć żadne znane Europie lekarstwa, zaklęcia, ani zabiegi.

W desperacji zawozi go do Invercombe na zachodnim wybrzeżu Anglii. Ma nadzieję, że Ralphowi pomoże ruch i czyste morskie powietrze. Lecz naprawdę pokłada mroczniejszą nadzieję w leżącej nieopodal, na odludziu, znanej niewielu krainie odmieńców: Einfell.

Mieszka tam człowiek, który niegdyś ją kochał; teraz potwornie odmieniony przez magię. Alice odwiedza go i dobija targu o życie syna.

Ralph, ozdrowiały i niemający o niczym pojęcia, jest gotów do podjęcia swych obowiązków. Jednak pewna rzecz przemawia doń jeszcze silniej – cud miłości, w objęciach Marion Price, pokojówki w Invercombe.

Podczas gdy kochankowie planują wspólną przyszłość, knowania Alice grożą nie tylko rozdzieleniem Marion i Ralpha, lecz także zakończeniem całego Wieku Światła…

Ian R. MacLeod (ur. 1956 Solihull, Wielka Brytania) – brytyjski pisarz science-fiction i fantasy. Zdobywca nagród Hugo, Nebula, Locusa oraz World Fantasy, głównie za krótsze formy. Pierwsza powieść MacLeoda pod tytułem The Great Wheel, opublikowana w 1997 roku, zdobyła Nagrodę Locusa za najlepszy debiut powieściowy. Ian R. MacLeod jest też autorem powieści Wieki światła oraz Dom Burz, których akcja jest umiejscowiona w odpowiedniku dziewiętnastowiecznej Anglii, znajdującej się w alternatywnej rzeczywistości, w której eter – substancja, którą można kontrolować za pomocą umysłu – spowodowała, że angielskie społeczeństwo zostało podzielone na cechy, a rozwój techniczny został zatrzymany.

Ian R. MacLeod
Dom burz
Przekład: Wojciech M. Próchniewicz
Seria „Uczta Wyobraźni”
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 7 marca 2021 / ebook 11 grudnia 2021
 
 


CZĘŚĆ I

1

Arcy­cech­mi­strzyni Alice Mey­nell jechała z synem do Inver­combe i była naj­zu­peł­niej pewna, że wie­zie go na miej­sce śmierci. Nie, nie stra­ciła nadziei – nadziei wciąż się zawzię­cie trzy­mała – ale przez lata cho­roby Ral­pha odkryła w zwy­kłych sło­wach odcie­nie zna­czeń, któ­rych ist­nie­nia wcze­śniej ledwo się domy­ślała.
Wyglą­dała z okna pociągu, który wyta­czał się z Bri­stolu. Był chłodny szary pora­nek, wciąż obrze­żony nocą, Ralph dygo­tał pod kocami, usta miał sine. Naj­pierw jechali noc­nym pocią­giem z Lon­dynu, a teraz ów z wyglądu porządny, lecz lodo­waty w środku samo­chód wiózł ich wzdłuż wewnętrz­nych podwó­rzy pobły­sku­ją­cych tan­detą mia­sta, które zawsze było jej bar­dziej obce niż choćby naj­dal­sze rubieże kon­ty­nentu. Tram­waje poru­szały z szu­mem pałą­kami skła­da­ją­cymi nad uli­cami swe końce jak roz­mo­dlone dło­nie. A te budynki! Festony kora­lo­wego kamie­nia hodo­wa­nego i muto­wa­nego przez mistrzów budow­la­nych przy­po­mi­nały jej ule­pione z mąki i wody masz­kary z cia­sta. Wszystko się zakrzy­wiało, skrę­cało, różowe i błę­kitne, jakby na­dal rosło – niczym eks­plo­zja w żłobku. Jakże róż­niło się od upo­rząd­ko­wa­nej siatki Nor­th­cen­tral! W ele­gant­szych dziel­ni­cach wokół tamy Cli­fton fan­ta­styczne domy powoli budziły się do życia, a wśród gasną­cych z pobły­skiem latarń chod­ni­kami do pracy śpie­szyli słu­żący. Wtem, tak rap­tow­nie, jak to się ni­gdy nie zda­rza w Lon­dy­nie, zna­leźli się wśród pustych pól.
Ralph pierw­szy raz widział Bri­stol i ledwo zdą­żył nań spoj­rzeć. Mimo że mia­sto leżało nie­opo­dal celu ich podróży, Alice się zasta­na­wiała, czy jej syn kie­dy­kol­wiek jesz­cze je zoba­czy; ostat­nio takie myśli budził w niej nie­mal każdy nowy widok. Wzdry­gnęła się. Zegar, przy­śpie­szony i roz­go­rącz­ko­wany jak jego puls, tykał przez cały czas. Lon­dyn, potem Bri­stol, teraz ten roz­fa­lo­wany kra­jo­braz, oświe­tlane lam­pami pociągu, nie­tknięte jesz­cze świ­tem bez­listne szpa­lery krze­wów.
Przed­tem, jesz­cze przed­tem… Baden, potem Paryż, jakaś miej­sco­wość w górach. Gabi­nety leka­rzy. Blask fio­lek. Błysk bino­kli. Wyszep­ty­wane na próżno zaklę­cia. W jej wyobraźni mie­siące i pra­co­kresy zle­wały się nie­kiedy w jedną długą chwilę, roz­po­czy­na­jącą się let­nim popo­łu­dniem na lon­dyń­skich Wzgó­rzach Lataw­co­wych – był to Dzień Motyla; już ni­gdy w to święto nie poczuła się tak jak wtedy – gdy Ralph pod­biegł do niej, zaczął kasz­leć, a wśród kro­pe­lek śliny na jego dłoni dostrze­gła krwawe punk­ciki. Odtąd wyglą­dało to jak nie­prze­rwana ucieczka, czas spę­dzany w licz­nych naprawdę pięk­nych i cie­ka­wych miej­sco­wo­ściach wyda­wał się jedy­nie prze­rwą na zła­pa­nie odde­chu przed kolej­nym bie­giem. Znu­ży­łoby to nawet zdrowe dziecko – ona też cza­sem czuła się znu­żona. I wszystko po to, by się dowie­dzieć, że takie słowa jak „nadzieja” dają się dzie­lić na nie­skoń­czone odcie­nie i niu­anse, coraz słab­sze, aż tracą zna­cze­nie. Teraz jed­nak, wyjeż­dża­jąc z doliny, gdy wscho­dzące słońce nie­spo­dzie­wa­nie wysu­nęło się zza ściany sza­rych chmur i zakrę­ciło strzęp­kami mgły, zmie­rzali do Inver­combe, które będzie ich ostat­nim bastio­nem.
Ralph oddy­chał teraz regu­lar­niej. Słońce oświe­tlało mu twarz i Alice dostrze­gła lśniący w świe­tle nowego dnia gęst­nie­jący puch na jego policz­kach. Choć cho­roba nie pozwo­liła mu na nor­malne dzie­ciń­stwo, już sta­wał się męż­czy­zną.
Wyczu­wa­jąc zmianę w jej spoj­rze­niu, odwró­cił się ku niej. Na gór­nej war­dze miał kro­pelki potu.
– Długo się tam jedzie?
– Nie wiem, skar­bie. Ni­gdy tam nie byłam.
– Powiedz jesz­cze raz. Jak to się nazywa?
– Inver­combe.
Ski­nął głową i znów zapa­trzył się w okno. Na szy­bie pul­so­wała mgiełka odde­chu z jego ust.
– Więc tak wygląda Zachód.
Alice uśmiech­nęła się i ujęła syna za rękę, gorącą i lekką. Teraz, skoro słońce już naprawdę wstało, zaczęła sobie przy­po­mi­nać, jak piękny, nawet w póź­no­zi­mowy pora­nek, potrafi być kra­jo­braz Zachodu. Wzgó­rza wysu­wały się jedno zza dru­giego – czy za któ­rymś kolej­nym ukaże się morze? Nie­zbyt znała zachod­nie zie­mie. Nic ponad mia­steczka o fasa­dach z mel­litu, gdzie w mło­do­ści bez­czyn­nie tra­wiła popo­łu­dnia, sie­dząc na walizce i cze­ka­jąc na pociąg. Ralph wyda­wał się jed­nak zado­wo­lony, patrzył na drogę bie­gnącą w dół zbo­czem ku rzece i dale­kim wzgó­rzom Walii. Lon­dyn, kilka spę­dzo­nych tam dni, gęsta mgła i nie­koń­cząca się bie­ga­nina zacie­rały się już w pamięci. Tak, Inver­combe wyda­wało się odpo­wied­nie, ze wszyst­kich tyle­kroć wyli­cza­nych w myślach powo­dów, a poza tym coraz bar­dziej czuła, że to miej­sce nie­ja­sno, acz zna­cząco prze­ma­wia do niej.
– Naprawdę nie masz poję­cia, jak tam jest? – mruk­nął Ralph.
– Nie, ale…
Ralph odwró­cił się z powro­tem do niej i razem wyskan­do­wali zda­nie, które wypo­wia­dali zawsze, gdy przy­by­wali w jakieś nowe miej­sce:
– Zaraz się okaże…

***

Drzewa się roz­stą­piły, uka­zu­jąc wysoki zewnętrzny mur z małą stró­żówką i długą wewnętrzną aleję, dalej po pra­wej za par­kiem prze­świ­ty­wał jakby zame­czek czy ruina, a jesz­cze dalej poro­śnięta niby­li­pami i zimo­zie­le­nią zie­mia wzno­siła się ku przy­sa­dzi­stej latarni mor­skiej. A nie, to jest zapewne wia­tro­ster.
Alice zro­biła roze­zna­nie i wie­działa, że Inver­combe ist­nieje od bar­dzo dawna. Ów nad­mor­ski przy­czó­łek u ujścia Severn zapewne ufor­ty­fi­ko­wali już Rzy­mia­nie i z pew­no­ścią stał tu mały zamek, który złu­piły woj­ska Crom­wella. Potem nad­szedł czas, gdy angiel­ski kra­jo­braz raz jesz­cze spły­nął krwią, po tym, jak samotny obse­sjo­nat Joshua Wag­staffe wyeks­tra­ho­wał ze zbie­ra­nych przez całe życie kamieni nie­znaną dotąd sub­stan­cję. Nazwał ją ete­rem, od pią­tej formy mate­rii, któ­rej domy­ślał się Pla­ton; jej poszu­ki­wa­nie nie­ba­wem stało się obse­sją Wieku. Eter nakła­nia zboże do rodze­nia wiel­kich jak cebrzyki kło­sów na zie­miach, które dotąd rodziły głów­nie plewy. Eter spra­wia, że kręcą się zamar­z­nięte osie. Eter pozwala nagi­nać mate­rię świata. A przede wszyst­kim eter sta­nowi potęgę, a cechy rze­miosł rozu­miały to naj­le­piej i w swych wal­kach z kró­lem i Kościo­łem użyły go, jakby od zawsze do nich nale­żał.
Po krwa­wej rzezi tak zwa­nych wojen zjed­no­cze­nio­wych, u zara­nia pierw­szego z Wie­ków Prze­my­słu, Inver­combe odbu­do­wano, już nie jako zamek, lecz ele­gancką, prze­sy­coną nowym bogac­twem i moż­li­wo­ściami eteru rezy­den­cję na tym chwiej­nym pła­sko­wyżu; praw­dziwy kamienny klej­not. Przez poko­le­nia zamiesz­ki­wała ją rodzina Musco­ates, dopóki ich gwiazda nie przy­ga­sła, kiedy dom stał się czę­ścią ugody upa­dło­ścio­wej i prze­szedł pod wła­da­nie Wyso­kich Cechów. Stał się zale­d­wie jedną z wielu inwe­sty­cji, jed­nym z wielu udzia­łów prze­cho­dzą­cych mimo­cho­dem z testa­mentu do testa­mentu, z mał­żeń­stwa do mał­żeń­stwa, aż wresz­cie pod koniec Trze­ciego Wieku dostał się Cechowi Tele­gra­fi­stów, choć wąt­pliwe, by kie­dy­kol­wiek postała tam noga któ­re­goś z arcy­cech­mi­strzów. Nie­mniej losy rezy­den­cji mean­dro­wały dalej i zna­le­ziono dla niej uży­tek: ośro­dek roz­woju tech­no­lo­gii, która miała się stać cudem i rogiem obfi­to­ści obec­nego Wieku. Oczysz­czono stary kanał młyń­ski i posta­wiono nad nim gene­ra­tor zaopa­tru­jący Inver­combe w elek­trycz­ność. Potem zain­sta­lo­wano nowo­cze­sną jak na ten czas maszynę obli­cze­niową, a na skraju posia­dło­ści wznie­siono małą, ale sprawną sta­cję nadaw­czą. Pro­wa­dzone tam prace zro­dziły nowy rodzaj elek­trycz­nego tele­grafu, który nie potrze­bo­wał już wykwa­li­fi­ko­wa­nych tele­gra­fi­stów łączą­cych się umy­słami – dzięki niemu zwy­kli cechowi, o ile byli dosta­tecz­nie bogaci, mogli po pro­stu roz­ma­wiać tak, jakby sie­dzieli twa­rzą w twarz. Ten wielki wyna­la­zek, nazwany tele­fo­nem, odmie­nił obli­cze świata. Jed­nakże Inver­combe raz jesz­cze zna­la­zło się w cie­niu sławy i ludz­kiej pamięci. Salony, porzu­cone w cha­osie wień­czą­cym ostatni z Wie­ków Prze­my­słu, dry­fo­wały przez histo­rię, aż wresz­cie zostały nadane w doży­wot­nią dzier­żawę pew­nemu star­szemu mistrzowi, nie­ja­kiemu Ade­mu­sowi Isum­bar­dowi Por­ret­towi.

***

Inver­combe było wów­czas na wpół zruj­no­wane i poważ­nie zagro­żone przez fale pod­my­wa­jące klif pod jego fun­da­men­tami, ale star­szy mistrz Por­rett ener­gicz­nie zabrał się do remontu. Alice widziała stu­let­nie doku­menty świad­czące o odbu­do­wie dachu, napra­wie gene­ra­to­rów, rekon­struk­cji tara­sów, zało­że­niu od nowa wielu ogro­dów. Star­szy mistrz Por­rett posta­rał się nawet nadać brzyd­kiej sta­cji nadaw­czej kształt imi­ta­cji zam­ko­wych ruin, by nie psuć kra­jo­brazu. Według Alice zakres tych robót był dziw­nie duży jak na zale­d­wie doży­wot­niego dzier­żawcę – ale naj­nie­zwy­klej­szą z prze­ró­bek Por­retta było wznie­sie­nie wia­tro­steru, któ­rego ceglaną wieżę z mosiężną kopułą widzieli teraz, sto­jącą jak przy­sa­dzi­sta latar­nia mor­ska na połu­dnio­wym zbo­czu wzgó­rza, ponad kana­łem. Mistrzo­wie żeglugi dzięki takim urzą­dze­niom potra­fili lepiej wyko­rzy­sty­wać siłę wia­tru, ale pomysł, by posa­dzić je na lądzie i ste­ro­wać kli­ma­tem całej doliny, uznała za nie­zwy­kle wręcz ambitny.
Samo­chód zatrzy­mał się z szur­go­tem na pół­ko­li­stej połaci omsza­łego żwiru. Alice wpraw­nym okiem osoby przy­zwy­cza­jo­nej do wizyt w nie­zna­nych miej­scach otak­so­wała wyso­kie okna i kominy, ele­ganc­kie zwień­cze­nia, mister­nie wyryte na szy­bach wzory. Dom był ład­niej­szy, niż sobie wyobra­żała.
Gestem pole­ciła szo­fe­rowi, by pocze­kał, i zer­ka­jąc na zega­rek – była za pięt­na­ście ósma – pode­szła do fron­to­wych drzwi. Pocią­gnęła za dzwo­nek. Pra­co­kres czy dwa temu wysłała infor­ma­cję, że przy­jeż­dżają, ale, jak to miała w zwy­czaju, nie podała kon­kret­nej daty i godziny. Zwy­kle w takim momen­cie zza drzwi wyglą­dała prze­stra­szona twarz jakiejś na wpół odzia­nej poko­jówki. Odkąd wyszła za mąż za arcy­cech­mi­strza Toma Mey­nella, roz­po­częła małą, pry­watną kru­cjatę na rzecz nale­ży­tego zarzą­dza­nia wszyst­kimi posia­dło­ściami cechu. I dla­tego wła­śnie jej uwagę zwró­ciło Inver­combe, sto­sun­kowo nie­wielka rezy­den­cja, ale dłu­gie kolumny liczb pod tą nazwą wska­zy­wały, że chło­nie pie­nią­dze jak gąbka. Jak Alice wyja­śniono, koszty szły głów­nie na ów lądowy wia­tro­ster, zbyt potężny, by go bez ogrom­nych nakła­dów wyłą­czyć. Alice posta­no­wiła zacho­wać Inver­combe, choć sama nie potra­fiła okre­ślić dla­czego. A teraz stała u jego drzwi, Ralph marzł w samo­cho­dzie i nic się nie działo. Przez nagie drzewa prze­świ­ty­wała zie­lon­ka­wo­złota kopuła wia­tro­steru. Wes­tchnęła i przy­ci­snęła pal­cem drga­jącą powiekę pra­wego oka. Już miała drugi raz pocią­gnąć sznur dzwonka, gdy coś usły­szała, a raczej wyczuła za ple­cami czy­jąś obec­ność. Powoli odwró­ciła się, spo­dzie­wa­jąc się, że to złu­dze­nie wywo­łane zmę­cze­niem, i ujrzała dobrze zbu­do­waną Murzynkę.
– Pani arcy­cech­mi­strzyni, witamy w Inver­combe – powie­działa i dygnęła. – Nazy­wam się Cissy Dun­ning i jestem tu och­mi­strzy­nią…

2

Ralph był, jak zawsze, naj­waż­niej­szy. Zna­la­zła mu naj­lep­szy pokój o naj­lep­szym powie­trzu, ze stu­let­nimi, ale nie­mal nie­uży­wa­nymi meblami i ładną boaze­rią. Olbrzymi zie­lo­no­złoty mate­rac w łożu z bal­da­chi­mem nawet jej wydał się w miarę czy­sty, okna wycho­dziły na połu­dniowy zachód, a w kominku już trza­skał przy­zwo­ity ogień.
Wypa­trzyła wygodną sofę i kazała ją prze­nieść do pokoju Ral­pha, żeby mieć gdzie usiąść, a w razie koniecz­no­ści także spę­dzić noc. Wszystko trzeba było pospraw­dzać, poprze­su­wać, prze­wie­trzyć, pousta­wiać, poprze­glą­dać, powy­ja­śniać, poza­ła­twiać. To potrwa nie godziny, lecz dni całe. Och­mi­strzyni wyglą­dała jed­nak na kom­pe­tentną i nie dawała się wypro­wa­dzić z rów­no­wagi, mimo że była kobietą i Murzynką, a jej pod­władni, jak się zdaje, znali się na swej pracy, choć nie wyglą­dało na to, by ten cały wia­tro­ster w naj­drob­niej­szym stop­niu zmie­niał mroźną pogodę. No i ta wymowa! Te drobne niu­anse ich zacho­wa­nia, ich stro­jów, deli­katny, obcy posmak wody, który jej dziw­nie odpo­wia­dał, a nawet jakby wzbo­ga­cał smak her­baty. Nic wła­ści­wie nie było tutaj takie samo i Alice nie­mal wycze­ki­wała, kiedy w pozor­nej spraw­no­ści mecha­ni­zmu Inver­combe pojawi się jakaś luka, a wtedy ona łatwiej narzuci wła­sną dys­cy­plinę tym ludziom.
– No i…? Co sądzisz?
Sie­działa przy Ral­phie, na jego łóżku. Był późny ósm­kowy ranek, czwarty dzień ich pobytu tutaj; ogień mie­nił się deli­kat­nie. Speł­niono już chyba wszyst­kie jej zarzą­dze­nia doty­czące spraw codzien­nych i nie­zbęd­nych i zna­la­zła się w dziw­nej sytu­acji. Nie­wiele pozo­stało do doglą­da­nia. Na zewnątrz sza­rzał kolejny ponury dzień.
Ralph się uśmiech­nął. Pół­le­żał w łóżku, nie­mal cał­ko­wi­cie ubrany. Spał dobrze już trze­cią noc.
– Podoba mi się. Podoba mi się tutej­sze powie­trze. Kiedy pozwo­lisz mi się rozej­rzeć po wszyst­kim?
– Nie­ba­wem. – Roz­ra­do­wana ści­snęła go za rękę. – Ale nie możemy się śpie­szyć. Ledwo dwa pra­co­kresy temu… – Prze­klęte lon­dyń­skie powie­trze. Ralph mam­ro­czący, że palą go kości. Nieco tej sła­bo­ści prze­trwało aż do teraz. Pochy­liła się i uca­ło­wała go w poli­czek, czu­jąc pod war­gami mło­dzień­czy puch. Uśmiech­nęła się i wypro­sto­wała. – Spro­wa­dzę twoje książki.
Choć przy­było już wiele rze­czy, które na początku pole­ciła wysłać z Lon­dynu, pod­ręcz­niki, dzięki któ­rym doglą­dała edu­ka­cji Ral­pha, jesz­cze nie dotarły. Jed­nakże zmarły lata temu star­szy mistrz Por­rett swą zadzi­wia­jąco dobrze wypo­sa­żoną biblio­teką naj­wy­raź­niej wyszedł naprze­ciw jego potrze­bom. Książki były stare, lecz Alice, roz­ła­mu­jąc przy otwie­ra­niu ich dzie­wi­cze grzbiety, wywnio­sko­wała, że przez cały obecny Wiek nie­wiele istot­nego dodano do sumy ludz­kiej wie­dzy. Stu­dio­wa­nie pięk­nych, ręcz­nie kolo­ro­wa­nych rycin kwia­tów, zarówno natu­ral­nych, jak i ete­rowo mody­fi­ko­wa­nych, ich szcze­gó­ło­wych łaciń­skich opi­sów oraz kaska­do­wych ilu­stra­cji przed­sta­wia­ją­cych skały, na pewno przy­służy się Ral­phowi, kiedy wstąpi do Tele­gra­fi­stów i zacznie praw­dziwą pracę, choć Alice ni­gdy nie rozu­miała tej męskiej potrzeby kata­lo­go­wa­nia.
– Czemu się tak uśmie­chasz? – zapy­tał.
– Bo pla­nuję. Zasta­na­wiam się kiedy, a nie czy. Po pro­stu cie­szę się, że ty się cie­szysz.
Popa­trzył na nią podejrz­li­wie.
– O ile ty też jesteś szczę­śliwa. – Głos mu się zała­my­wał, to był niski, to wysoki.
– Ależ jestem.
Miej­scowy lekarz, nie­jaki Foot, zdą­żył już ją odwie­dzić ze swą wścib­ską mał­żonką, podob­nie wie­lebny wyż­szy mistrz Hum­phry Brown, pro­boszcz. W nie­dzielne poranki cho­dziła oczy­wi­ście do kościoła, jak każda sza­no­wana cech­mi­strzyni, ale przez lata usły­szała już zbyt wiele modlitw i pie­śni. Znała etapy, przez jakie prze­cho­dzą matki suchot­ni­ków. Ogromna udręka towa­rzy­sząca odkry­ciu cho­roby ustę­puje pra­gnie­niu poje­cha­nia wszę­dzie, uczy­nie­nia wszyst­kiego. Dopiero po latach poja­wia się prze­peł­niona poczu­ciem winy świa­do­mość, że w ten spo­sób tylko przy­spa­rza się dziecku cier­pie­nia. Natu­ral­nie zda­rza się, że suchoty ustę­pują, ale jedy­nymi zna­nymi spo­so­bami ich zła­go­dze­nia są wypo­czy­nek i świeże powie­trze. A ty dalej podró­żu­jesz, dalej się nie­po­ko­isz, dalej rzu­casz się w nie­stru­dzony pościg za naj­śwież­szym powie­trzem i naj­peł­niej­szym wypo­czyn­kiem. Okresy pogor­sze­nia i poprawy zdro­wia dziecka stają się gwiazdą, na którą orien­tuje się całe twoje życie. W miej­sco­wo­ściach uzdro­wi­sko­wych i sana­to­riach całej Europy widziała wiele przy­pad­ków, w któ­rych ten pościg trwał do śmierci dziecka albo zacho­ro­wa­nia matki. Jed­nakże impuls każący jechać do Inver­combe był jasny i nie­odwo­łalny. Nie czuła ani odro­biny zwy­kłych wąt­pli­wo­ści.
Pod­ło­żyła synowi dodat­kową poduszkę pod bota­niczną książkę i zosta­wiła go przy lek­tu­rze. Na kory­ta­rzu spoj­rzała na zega­rek. Już pra­wie połu­dnie. Daleko w Lon­dy­nie jej mąż Tom zapewne zmie­rza na lunch do swego klubu. W tym zadu­chu, podob­nym do lon­dyń­skiego powie­trza na zewnątrz, ale dzie­sięć razy gęst­szym, nad czer­wo­nym winem i obfi­tymi posił­kami, przy sno­oke­rze, wśród tych samych kiep­skich żar­tów i uśmie­chów wymie­nia­nych mię­dzy tymi samymi ludźmi na ich krze­słach z wyso­kimi opar­ciami, odby­wała się więk­szość praw­dzi­wej pracy Wyso­kich Cechów. Posta­no­wiła, że jesz­cze przed lun­chem zate­le­fo­nuje do niego. Ale naj­pierw musi dopro­wa­dzić się do porządku.
Na pode­ście skrę­ciła do swo­jego pokoju, poło­żo­nego pod kątem pro­stym do pokoju Ral­pha, z oknami wycho­dzą­cymi na bal­kon chwiej­nie zawie­szony nad wielką zatoką. Inver­combe miało wiele takich nie­spo­dzia­nek, zała­mu­ją­cych się pod dziw­nym kątem kory­ta­rzy i otwie­ra­ją­cych się znie­nacka wido­ków na ląd lub wodę. Po tej stro­nie domu morze było tak bli­sko, że nie można było znieść myśli o nie­ustan­nym pod­my­wa­niu fun­da­men­tów przez silny przy­bój, ale wszystko to dawało nie­za­prze­czal­nie przy­jemne uczu­cie. Zaczęła się nawet zasta­na­wiać, czy dziwny kom­fort, jaki tu czuje pomimo cią­głego chłodu na dwo­rze i nisko wiszą­cego sza­rego nieba, nie jest pierw­szym z obja­wów budzą­cego się wia­tro­steru. Przy­wi­tano ich tu tak spo­koj­nie: gdzie indziej nad­ska­ki­wano by im nie­zno­śnie, by potem ulo­ko­wać w cuch­ną­cych moczem łóż­kach. Wszel­kie podej­rze­nia, jakie żywiła w sto­sunku do Inver­combe, oka­zały się bez­pod­stawne.
Otwie­ra­jąc drzwi bal­ko­nowe, strzą­snęła z ramion zie­loną jedwabną suk­nię. Dotarły już pra­wie wszyst­kie jej kufry, ubra­nia roz­pa­ko­wano i wło­żono do szaf. Na sto­liku przy oknie stała, poły­sku­jąc od fal mor­skich, czarna skrzy­neczka z laki – gra­mo­fon. Zakrę­ciła jego tale­rzem, zdjęła kol­czyki i kro­kiem walca, raz-dwa-trzy, prze­mie­rzyła lśniącą pod­łogę. Dotknęła sta­lo­wych zam­ków kuferka, na jed­nym odde­chu wyszep­tała zwal­nia­jące je zaklę­cie. Dwa akcen­tu­jące muzykę szczęk­nię­cia – i jego boki roz­wi­nęły się, uka­zu­jąc aksa­mitną kry­jówkę. Był tam ole­jek z ber­ga­moty, z ogrza­nych słoń­cem soków drzew cytru­so­wych. Były przy­po­mi­na­jące wosk desty­laty z ambry, ziem rzad­kich, były zawie­ra­jące ołów. Podróże szko­dziły zawar­to­ści kuferka, tak jak dobremu winu, lecz Alice, odkrę­ca­jąc żłob­ko­wany słoik chłod­nego kremu i nakła­da­jąc go weł­nia­nym pusz­kiem na twarz, poczuła, że w Inver­combe wszystko się już powoli sta­bi­li­zuje. Aro­maty psz­cze­lego wosku, mig­da­łów, nutki wody róża­nej mie­szały się z zapa­chem szu­mią­cego morza, a ona, ubrana w halkę, obra­cała się w rytm muzyki, raz-dwa-trzy, przed wyso­kimi lustrami gar­de­roby.
Przyj­rzała się sobie z lewa i z prawa. Szczęka, szyja, pro­fil, pozba­wiona wieku twarz i figura kobiety wciąż stu­pro­cen­towo pięk­nej, choć może nie cał­kiem mło­dej. Stopy lekko stą­pają na pal­cach. Jędrne bio­dra i biust. Alice. Alice Mey­nell. Włosy, które zawsze były bar­dziej srebrne niż blond, wciąż mogła nosić dłu­gie i roz­pusz­czone. Wyso­kie, kla­syczne czoło. Sze­roko roz­sta­wione nie­bie­skie oczy. Jeden wielki szczę­śliwy traf. Ludz­kie ciało, nic wię­cej, roz­wie­szone na przy­pad­ko­wych kościach.
Nucąc, wycią­gnęła srebrną lampkę spi­ry­tu­sową, przy­tknęła świeczkę do jej knota i bia­łym płót­nem prze­tarła szklany kie­lich. Płyta potrza­ski­wała w ostat­nim rowku. Nasta­wiła ją jesz­cze raz, potem pod­grzała kie­lich deli­kat­nym cie­płem lampki, dodała olej­ków, parę kro­pel spi­ry­tusu, tynk­tur i bal­sa­mów oraz grec­kiego miodu. Zamie­szała łyżeczką z kości wie­lo­ry­biej, maź nabrała pie­ni­stej lek­ko­ści, czy­nią­cej ją bar­dziej chłonną na ostatni skład­nik – naj­czyst­szy z naj­czyst­szych eter. Alice, wciąż nucąc, tań­cząc, wycią­gnęła z tajem­nych cze­lu­ści kuferka maleńką fiolkę i wyszep­taw­szy zaklę­cie, które nasi­liło dzi­wo­blask, ści­snęła pipetę i unio­sła roz­ja­rzoną bute­leczkę ku ocze­ku­ją­cemu kie­lichowi. A teraz wyśpie­wała gło­sem podob­nym do dźwięku fletu główne wersy zaklę­cia – dźwięki nie­gdyś dopra­co­wane przez nią z zapa­łem naj­gor­liw­szego z paro­mi­strzów. Zatęt­niła ciem­ność. Skoń­czył się zaśpiew. Kro­pelka spa­dła. Elik­sir napeł­nił się ener­gią.
Alice usia­dła przy toa­letce i roz­ma­so­wała policzki. Potem umo­czyła końce pal­ców w mik­stu­rze i zaczęła wcie­rać ją w skórę twa­rzy, zawsze ruchem ku górze. Poczuła przy­jemne mro­wie­nie. Trzask, trzask – ode­zwał się gra­mo­fon na końcu płyty, dołą­cza­jąc do deli­kat­nego poszumu fal ude­rza­ją­cych o klif daleko w dole i całej życio­wej goni­twy, która przy­wio­dła ją do tej chwili, do tego zaklę­cia, do tego miej­sca. Roz­cią­gnęła wargi i mru­gnęła do lustra. Następ­nie popra­co­wała nad szyją i ramio­nami, wma­so­wała deli­kat­nie maść w ręce i rowek mię­dzy pier­siami, choć do ciała były inne czary.
Zro­bione. Uśmiech­nęła się sze­rzej do sie­bie, koń­cząc wize­ru­nek, który chciała zaser­wo­wać Tomowi, kiedy doń zate­le­fo­nuje. Odro­bina błę­kitu nad oczyma, kro­pla czerni na rzęsy, po czym wyczy­ściła akce­so­ria, zamknęła kufe­rek i wyszep­tała zda­nie unie­ru­cha­mia­jąca oba jego zamki. Czuła się odświe­żona pod każ­dym wzglę­dem. Magiczna toa­leta miała mnó­stwo zalet, mię­dzy innymi była lep­sza niż dobrze prze­spana noc. Alice z powro­tem zdjęła z wie­szaka zie­loną sukienkę i pocią­gnęła nosem – czy mate­riał wchło­nął odpo­wied­nią por­cję zapa­chu jej ciała? Przy potrza­ski­wa­niu gra­mo­fonu na­dal nuciła, jakby wtó­ro­wała pły­cie. Co nuciła? To prze­cież nie­bez­pieczne mru­czeć sobie coś nie­dbale pod­czas pracy z ete­rem – pokój, po któ­rym się rozej­rzała, wyglą­dał, jakby znie­ru­cho­miał na chwilę. Szum, trza­ski, odgłos fal. Jakby cały dom zaczął oddy­chać.
Zapo­mniała jesz­cze o kol­czy­kach. Pochy­liła się nad toa­letką, by wci­snąć w płatki uszu złote prę­ciki. Wtedy stało się coś strasz­nego. Kiedy tak przy­glą­dała się sobie, kiedy na jej twarz znów padł bystry wzrok nad­mor­skiego słońca, po raz pierw­szy w życiu zauwa­żyła, że jej dotąd ide­alny pod­bró­dek zaczyna po obu stro­nach obwi­sać.

***

Budka tele­fo­niczna pod naje­le­gant­szymi scho­dami w wewnętrz­nym hallu Inver­combe była małą kla­teczką z czer­wo­nego plu­szu. Zwień­cza­jący ją mosiężny dzwo­nek wyglą­dał, jakby mniej razy dzwo­nił, niż był pole­ro­wany. Budka miała wnę­trze przy­tulne, acz sta­ro­świec­kie. Sta­no­wiła ele­ment histo­rii tego domu, histo­rii eks­pe­ry­men­tów cechu. Alice zna­la­zła się przed lustrem, ale w łagod­nym, pada­ją­cym z góry bla­sku elek­trycz­nej żarówki pra­wie mogła sie­bie prze­ko­nać, że wcale nie widziała tego, co dostrze­gła na górze.
Żarówka przy­ga­sła. Alice, wci­ska­jąc wyłącz­nik i wybie­ra­jąc mosięż­nym kołecz­kiem numer klubu Toma, poczuła, jak urzą­dze­nie zna­jomo, z opo­rem ustę­puje. Prze­kaź­niki załą­czały się na kablach zako­pa­nych pod zie­mią, by nie psuć urody Inver­combe, i bie­gną­cych do tej cudacz­nej sta­cji nadaw­czej, by od niej skie­ro­wać się ku tęt­nią­cej, dud­nią­cej maszy­nie obli­cze­nio­wej w izbie roz­ra­chun­ko­wej. Spoj­rzała w lustro i dostrze­gła drgnię­cie, prze­rwę w rze­czy­wi­sto­ści. Jej twarz się roz­pły­nęła, potem zaś znik­nęło – czy raczej posze­rzyło się – i samo lustro, wypusz­cza­jąc z sie­bie gwar męskich gło­sów. Poczuła gry­zący dym cygar i usły­szała stłu­miony uliczny hałas Lon­dynu; por­tal był już w pełni otwarty.
Kel­ner z tam­tej budki nachy­lił się do niej, aby zapy­tać, z kim życzy sobie roz­ma­wiać; kiedy odcho­dził, poczuła powiew spo­wo­do­wany przez zamy­ka­jące się drzwi, potem usły­szała chi­chot nale­wa­nego drinka – aż wresz­cie przy­szedł jej mąż i usiadł w lustrze naprze­ciwko niej.
– Tak myśla­łam, kocha­nie, że zastanę cię w klu­bie.
– Znasz mnie. Punk­tu­alny jak w zegarku. – Czuć go było raczej potem niż wodą koloń­ską. Kra­wat, choć nie­wąt­pli­wie nie­dawno zawią­zany na nowo, miał już prze­krzy­wiony. – Jak Ralph? Przez cały pra­co­kres powta­rza­łem sobie, że brak wia­do­mo­ści to dobra wia­do­mość, a poza tym na pewno zabra­łaś ze sobą wystar­cza­jącą ilość rze­czy do tego… Jak to się nazywa? Inver­glade?
– Inver­combe. I nie wzię­łam pra­wie nic. – Alice figlar­nie udała obra­żoną, gdy Tom wpa­try­wał się w nią zna­jo­mym, peł­nym tęsk­noty wzro­kiem. Potrze­bo­wała jego spoj­rze­nia, zwłasz­cza po tym, co dostrze­gła na górze, w lustrze toa­letki. Ten cie­pły powiew jest lep­szy niż eter. – Ralph już się zado­mo­wił. A ja bar­dzo się cie­szę, że tu przy­je­cha­li­śmy, mimo że bar­dzo do cie­bie tęsk­nię.
– Tak krótko byłaś w Lon­dy­nie. I tak długo cię nie było. – Uśmiech Toma nie­mal zgasł.
– Wiesz prze­cież dla­czego. Musia­łam.
– No tak, no tak. I Ralph… Rozu­miem, że Lon­dyn to nie miej­sce dla niego.
Wpa­try­wał się w nią. Poru­szył ustami. Wokół jego oczu poja­wiły się zmarszczki. Miał gęste czarne włosy jak Ralph, jed­nak na czole zaczęły się cofać, a na skro­niach siwieć; poza tym jego pod­bró­dek był już z lekka obwi­sły wtedy, kiedy go poznała. Męż­czy­znom w ogóle łatwiej przy­cho­dzi ład­nie się zesta­rzeć.
– W każ­dym razie tęsk­ni­łem za tobą, kocha­nie.
Roz­sze­rzo­nymi noz­drzami chwy­tał jej zapach; jej zmy­sły pobu­dzał stłu­miony uliczny zgiełk i grze­chot prze­jeż­dża­ją­cego tram­waju, kiedy opo­wia­dała Tomowi o oso­bli­wo­ściach Inver­combe: o tym, że och­mi­strzyni jest kobietą i Murzynką; o wia­tro­ste­rze – że wciąż nie wie­rzyła w jego dzia­ła­nie; o dziw­nej wymo­wie tutej­szych miesz­kań­ców; i o Ral­phie, który dobrze sypiał, prze­gry­zał się przez zaska­ku­jąco bogatą biblio­tekę i nie mógł się już docze­kać wyj­ścia na zwie­dza­nie oko­licy.
– To brzmi wspa­niale. Jestem z was dumny. Powiedz Ral­phowi… Powiedz mu, że jestem z niego dumny. I że nie­długo będziemy dużo prze­by­wać razem. Alice, jest tyle rze­czy, któ­rymi chciał­bym się z nim podzie­lić.
– Ten czas był trudny dla nas obojga.
– Kiedy wyjeż­dża­łaś, byłaś taka smutna.
– Ale już nie jestem.
– A wyglą­dasz…
Alice, mimo że wcale nie pozwo­liła pod­bród­kowi obwi­snąć, unio­sła go jesz­cze wyżej.
– …prze­wspa­niale, kocha­nie.
Potem roz­ma­wiali o inte­re­sach, a wie­ści wcale nie były pomyślne. Pewien kon­trakt budow­lany prze­cią­gał się, rze­komo z powo­dów tech­nicz­nych. Tom był za uwzględ­nie­niem dodat­ko­wego czasu na zmiany w pro­jek­cie, Alice zaś była prze­ko­nana, że należy się z umowy wyco­fać i pozwać klienta do sądu.
– Czy nie za ostro?
– Musimy dzia­łać ostro. Prze­cież oni wobec naszego cechu zro­bi­liby tak samo.
Tom ski­nął głową. Wie­dział, że instynkty zbyt czę­sto pod­po­wia­dają mu ugo­dowe dzia­ła­nie, pole­gał więc na sile i radzie Alice. Potem się poże­gnali, jego obraz przy­gasł, lustro pociem­niało, poczuła – jak drzwi zatrza­sku­jące się od nie­wy­czu­wal­nego prze­ciągu – roz­łą­cza­jące się od Lon­dynu po Inver­combe kolejne prze­kaź­niki. Powinna już unieść wyłącz­nik, ale jesz­cze parę chwil posie­działa przed otwartą linią, a lustro znów wyglą­dało, jakby się roz­sze­rzyło. Patrząc w nie, czuła się pra­wie tak, jakby spa­dała. Była pewna, że przy odro­bi­nie wysiłku mogłaby wejść w tę prze­strzeń i popły­nąć wzdłuż linii jako coś bez­cie­le­snego, wycho­dząc gdzieś na dru­gim końcu. Od dawna bawiła się myślą o takim eks­pe­ry­men­cie, zawsze jed­nak odrzu­cała ją jako zbyt absur­dalną i nie­bez­pieczną. Ale jakież może być lep­sze miej­sce na takie doświad­cze­nie niż ten dom? – szep­nął do niej tele­fon. Prze­cież wła­śnie tutaj zaczęły się sztuczki z lustrami. Zwal­nia­jąc wyłącz­nik, usia­dła głę­biej w fotelu i obser­wo­wała, jak w szkle stop­niowo poja­wia się jej wła­sne odbi­cie. Uno­sząc dłoń, by dotknąć mięk­kiego pod­bródka, poczuła, że gra­wi­ta­cja, burząca góry i prze­ta­cza­jąca księ­życ po nie­bie, wyszar­puje ciało z jej twa­rzy.

 
Wesprzyj nas