Pierwsza powieść autora “Dżentelmena w Moskwie”. Czarująca opowieść w stylu retro o miłości, zdradzie i wierności swoim zasadom w nowojorskich, burzliwych latach 30. Proza dla wielbicieli “Śniadania u Tiffany’ego” i “Wielkiego Gatsby’ego”.


Dobre wychowanieNowy Jork, ostatnia noc 1937 roku. W drugorzędnym klubie jazzowym Katey Kontent przypadkowo poznaje młodego bankiera, Tinkera Greya.

Ich światy dzieli wszystko. A jednak to spotkanie i jego zaskakujące konsekwencje sprawią, że tej nocy dziewczyna wyruszy w mającą trwać rok podróż w nieznane. Wśród najbogatszych i najbardziej wpływowych, w świecie wielkich nadziei i pragnień będzie musiała zaufać wyłącznie swojej inteligencji
i być wierna swoim zasadom…

***

Powieść, którą przeczytało ponad milion osób na całym świecie.

Wspaniała powieść o życiu na Manhattaniew czasach wielkiego kryzysu.
„The Wall Street Journal”

Tętniąca życiem, pełna czułości i błyskotliwych obserwacji historia młodejsekretarki z Brooklynu, która trafia dotowarzystwa modnej młodzieży z wyższychsfer na Manhattanie lat 30.
„The New York Times Book Review”

To ważne, aby wbrew wszystkiemu pozostaćwiernym swoim zasadom. Polecam!
Urszula Dudziak

Amor Towles (ur. 1964) – amerykański pisarz i publicysta, autor bestsellerowej powieści “Dżentelmen w Moskwie”. Ukończył Yale College i Uniwersytet Stanforda. Zanim został pisarzem, pracował jako specjalista ds. inwestycji. Mieszka na Manhattanie z żoną i dwójką dzieci. Jego powieści sprzedały się łącznie w ponad czterech milionach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na przeszło trzydzieści języków. W przygotowaniu nowa powieść autora –”Lincoln Highway”, która ukaże się w Polsce w 2022 roku.

Amor Towles
Dobre wychowanie
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera w tej edycji: 24 listopada 2021
 
 

Dobre wychowanie


Na rogu Broadwayu i Exchange Place, naprzeciw kościoła Trójcy Świętej, był mały bar z zegarem ozdobionym logo producenta oranżady i z kucharzem Maxem, który nawet owsiankę gotował na płycie. Mimo polarnych temperatur zimą, przytłaczającego skwaru w lipcu i pięciu przecznic, które musiałam pokonać, żeby się tam dostać, było to jedno z moich ulubionych miejsc w Nowym Jorku – bo zawsze miałam tam zapewniony mały krzywy boks dla dwojga przy oknie.
Siedząc na tym miejscu wielkości rozłożonej kanapki, można było obserwować nowojorską pielgrzymkę wiernych. Ściągali ze wszystkich zakątków Europy, ubrani we wszystkie odcienie szarości, odwracali się plecami do Statuy Wolności i instynktownie maszerowali po Broadwayu, dziarsko stawiając opór ostrzegawczemu wiatrowi, przyciskając identyczne kapelusze do identycznych fryzur, szczęśliwi, że mogą się zaliczyć do jednorodnego tłumu. Uzbrojeni w tysiącletnie dziedzictwa, każde z własnym imperialnym epizodem i jakimś szczytem ludzkiej ekspresji (Kaplicą Sykstyńską albo Götterdämmerung), z zadowoleniem wyrażali swój indywidualizm za pośrednictwem wyboru któregoś z Rogersów na popołudniowy seans w kinie: Ginger, Roya albo Bucka. Może i Ameryka jest krajem szans, ale w Nowym Jorku to właśnie próba konformizmu otwiera przed ludźmi drzwi.
A przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy z tłumu za oknem wyłonił się mężczyzna w kapeluszu i zastukał w szybę.
Moje serce na chwilę zamarło. To był Tinker Grey.
Koniuszki jego uszu poczerwieniały jak u elfa i uśmiechał się tak szeroko, jakby mnie na czymś przyłapał. Mówił coś z przejęciem, stojąc za szybą, ale nic nie słyszałam, więc dałam mu znak, żeby wszedł do środka.
 – Więc to tu? – zapytał, wślizgując się do boksu.
 – Co tu?
 – To tutaj chodzisz, kiedy chcesz być sama!
 – Aha – roześmiałam się. – Niezupełnie.
Pstryknął palcami z udawanym rozczarowaniem. Potem oznajmił, że umiera z głodu, i rozejrzał się po barze z niczym nieuzasadnionym uznaniem. Sięgnął po menu i oglądał je przez całe cztery sekundy. Był w niezniszczalnie dobrym humorze człowieka, który znalazł na chodniku studolarowy banknot i jeszcze nikomu się tym nie pochwalił.
Kiedy zjawiła się kelnerka, zamówiłam kanapkę z bekonem, sałatą i pomidorem. Tinker rzucił się prosto w nieznane wody, zamawiając kanapkę nazwaną imieniem Maxa, którą menu określało jako niezrównaną, światowej sławy oraz legendarną. Kiedy Tinker zapytał, czy kiedykolwiek ją jadłam, powiedziałam, że jak dla mnie w opisie jest za dużo przymiotników i za mało konkretów.
 – Więc pracujesz w okolicy? – zapytał, kiedy kelnerka odeszła.
 – Niedaleko.
 …
 – Eve wspomniała, że w kancelarii prawniczej, prawda?
 – Zgadza się. To stara kancelaria na Wall Street.
 …
– Podoba ci się tam?
 – Praca jest trochę nudna, ale to chyba zrozumiałe.
Tinker się uśmiechnął.
 – Sama podajesz za dużo przymiotników i za mało konkretów.
 – Emily Post twierdzi, że mówienie o sobie jest niezbyt grzeczne.
 – Panna Post ma zapewne całkowitą rację, ale reszty świata jakoś to nie powstrzymuje.
Fortuna sprzyja śmiałkom: popisowa kanapka Maxa okazała się wypełniona grillowanym serem, wołowiną w cieście i surówką coleslaw. Zniknęła w ciągu dziesięciu minut i na jej miejscu pojawił się kawałek sernika.
– Fantastyczny bar! – powtórzył Tinker po raz piąty.
 – Więc jak to jest być bankowcem? – zapytałam, kiedy rzucił się na deser.
 – Przede wszystkim – wyznał – trudno to nazwać pracą w banku. Tak naprawdę był raczej pośrednikiem handlowym. Bank świadczył usługi grupie bogatych rodzin posiadających ogromne udziały w prywatnych przedsiębiorstwach, które kontrolowały wszystko, od stalowni po kopalnie srebra, a kiedy potrzebowały płynności, jego rola polegała na pomaganiu im w dyskretnym znalezieniu odpowiedniego kupca.
– Z przyjemnością kupię od ciebie każdą kopalnię srebra – powiedziałam, wyjmując papierosa.
 – Następnym razem natychmiast do ciebie zadzwonię.
Tinker sięgnął nad stołem, żeby podać mi ogień, a potem położył zapalniczkę na blacie obok swojego talerza. Wypuszczając dym, pokazałam na nią papierosem.
 – Więc o co chodzi z tą zapalniczką?
 – A – wydawał się trochę zakłopotany. – Masz na myśli inskrypcję?
Podniósł zapalniczkę i przez chwilę jej się przyglądał.
– Kupiłem ją po pierwszej dużej wypłacie. Wiesz, to było coś w rodzaju prezentu dla samego siebie. Zapalniczka z litego złota z moimi wygrawerowanymi inicjałami! – Pokręcił głową i smutno się uśmiechnął. – Kiedy mój brat to zobaczył, zrobił mi okropną awanturę. Nie podobało mu się, że jest złota i że jest grawerowana. Ale tak naprawdę wkurzyła go moja praca. Poszliśmy na piwo w Village i pomstował na bankierów i na Wall Street, przypominając mi o moich dawnych planach podróżowania po świecie. Ciągle mu powtarzałem, że na to też kiedyś znajdę czas. Więc pewnej nocy zabrał mi zapalniczkę i zaniósł ją ulicznemu handlarzowi, który dodał postscriptum.
– Żebyś podpalając dziewczynie papierosa, zawsze pamiętał o potrzebie korzystania z życia?
 – Coś w tym rodzaju.
 – No cóż, mnie twoja praca nie wydaje się aż taka zła.
 – Nie – przyznał. – Nie jest zła. Po prostu… – Tinker spojrzał na Broadway, próbując zebrać myśli. – Kiedyś Mark Twain pisał o starym człowieku, który sterował barką. Taką, która przewozi ludzi z jednej strony rzeki na drugą.
 – W Życiu na Missisipi?
 – Nie wiem. Może. W każdym razie Twain obliczył, że w ciągu trzydziestu lat ten człowiek pływał barką tak często, że przemierzył dwudziestokrotność długości całej rzeki, nie opuszczając swojego powiatu. – Tinker się uśmiechnął i pokręcił głową. – Właśnie tak się czasami czuję. Jakby połowa moich klientów była w drodze na Alaskę, a druga połowa w drodze do Everglades. I jakbym to ja kursował od brzegu do brzegu.
 – Dolewkę? – zapytała kelnerka z dzbankiem kawy w dłoni.
Tinker spojrzał na mnie.
Dziewczyny z Quiggin & Hale miały czterdzieści pięć minut na lunch, a ja lubiłam zasiadać przed maszyną kilka minut przed końcem przerwy. Gdybym wyszła natychmiast, prawdopodobnie bym zdążyła. Mogłam podziękować Tinkerowi za lunch, pobiec wzdłuż Nassau i wjechać windą na piętnaste piętro. Na ile mogła sobie pozwolić dziewczyna, która zazwyczaj była punktualna? Na pięć minut spóźnienia? Dziesięć? Piętnaście, gdyby złamała obcas?
– Jasne – powiedziałam.
Kelnerka napełniła nasze kubki i obydwoje wygodnie usiedliśmy, stukając się kolanami z powodu wąskości boksu. Tinker wlał śmietankę do kawy, a potem mieszał, mieszał i mieszał. Przez chwilę obydwoje milczeliśmy.
– Chodziło o kościoły – powiedziałam.
Wyglądał na nieco zmieszanego.
 – Słucham?
 – To tam chodzę, kiedy chcę pobyć sama.
Znowu się wyprostował.
 – Do kościołów?
Pokazałam przez okno na kościół Trójcy Świętej. Przez ponad pół wieku jego wieża była najwyższym punktem Manhattanu i upragnionym widokiem żeglarzy. Teraz żeby ją zobaczyć, trzeba było usiąść w barze po drugiej stronie ulicy.
 – Naprawdę! – zdziwił się Tinker.
 – Jesteś zaskoczony?
 – Nie. Po prostu nie wyglądasz na osobę religijną.
 – Bo nie jestem religijna. Nie chodzę tam w czasie nabożeństw. Zaglądam po godzinach.
 – Do kościoła Trójcy Świętej?
 – Nie tylko. Ale wolę te duże i stare jak kościoły Świętego Patryka i Świętego Michała.
 – Chyba byłem w kościele Świętego Bartłomieja przy okazji czyjegoś ślubu. I na tym koniec. Musiałem przechodzić obok kościoła Trójcy Świętej tysiące razy, ale nigdy nie wszedłem do środka.
 – Właśnie to jest niesamowite. O drugiej po południu wszystkie są puste. Stoją wypełnione kamieniami, mahoniem i witrażami, ale są puste. Kiedyś musiały w nich być tłumy, prawda? Skoro ktoś zadał sobie aż tyle trudu. Musiały się ustawiać kolejki do konfesjonałów i odbywały się śluby z dziewczynkami rzucającymi kwiatki w nawie.
 – Od chrztów do pogrzebów…
 – Właśnie. Ale z czasem liczba parafian zmalała. Nowi przybysze założyli własne kościoły, a te duże i stare po prostu porzucono, jak starych ludzi, zostawiając im wspomnienia ze złotego okresu. Ich towarzystwo bardzo mnie uspokaja.
Tinker przez chwilę milczał. Spojrzał na kościół Trójcy Świętej, gdzie para mew krążyła wokół wieży przez wzgląd na dawne czasy.
 – To naprawdę wspaniałe – powiedział.
Wzniosłam toast kubkiem kawy.
– Niewiele osób zna mnie od tej strony.
Spojrzał mi w oczy.
 – Powiedz mi coś, czego nikt o tobie nie wie.
Roześmiałam się.
Ale on był poważny.
 – Coś, czego nikt o mnie nie wie? – upewniłam się.
 – Tylko jedną rzecz. Obiecuję, że nikomu nie powtórzę.
Na dowód postawił krzyżyk na sercu.
 – W porządku – powiedziałam, odstawiając kubek. – Potrafi ę idealnie odmierzać czas.
 – Jak to?
Wzruszyłam ramionami.
 – Umiem odliczyć sześćdziesiąt sekund w sześćdziesiąt sekund. Minuta po minucie.
 – Nie wierzę.
Wskazałam kciukiem zegar na ścianie za mną.
 – Daj mi znać, kiedy sekundnik minie dwunastą.
Spojrzał mi nad ramieniem i zaczął obserwować zegar.
 – Dobrze – powiedział z wyzywającym uśmiechem. – Na miejsca… gotowi…

– No proszę – powiedziała Eve później tamtego popołudnia. – Do jakiegoś, gdzieś, koło. Skąd ty to wszystko wiesz?
Spisując zeznania złożone pod przysięgą, człowiek uczy się tego, że większość ludzi czuje respekt przed pytaniami stawianymi wprost i w odpowiednim momencie. To jedyne, na co nie są przygotowani. Czasami przejawiają zamiar współpracy (i zyskują na czasie), powtarzając grzecznie za pytającym: „Skąd ja to wszystko wiem?”. Czasami przeciwstawiają śmiałości pytania odrobinę oburzenia: „Skąd wiem co?”. Bez względu na ich taktykę wprawiony adwokat wie, że gdy ktoś zwleka z odpowiedzią w taki sposób, jest żyzne podłoże dla dalszego dochodzenia. Dlatego najlepszą odpowiedzią na dobrze postawione pytanie jest coś prostego, sformułowanego bez wahania i obojętnym tonem.
– Wspomniał o tym, kiedy poszłaś do toalety u Chernoff a – powiedziałam do Eve.
Na koniec rzuciłyśmy kilka żartobliwych uwag i wróciłam do swojego biurka. Zdjęłam pokrowiec z maszyny, znalazłam miejsce, w którym przerwałam pracę, i zaczęłam stukać w klawiaturę. W drugim zdaniu trzeciego akapitu zrobiłam pierwszą literówkę tamtego popołudnia. Przepisując rysopis podejrzanego, zamiast „młodziej” napisałam „złodziej”. Odnotujmy w protokole, że te dwie litery nie są nawet blisko siebie na klawiaturze.

Rozdział czwarty
Deus ex machina


W piątek wieczorem, kiedy się ubierałyśmy, Eve nie chciała ze mną rozmawiać nawet o pogodzie.
Moje sumienie wzięło górę i do wszystkiego jej się przyznałam. Tak jakby. Podczas rozmowy wspomniałam obojętnym tonem, że wpadłam w centrum na Tinkera i że wypiliśmy razem kawę.
– Kawę – powtórzyła równie obojętnym tonem. – Jak miło.
Potem przestała się do mnie odzywać.
Próbowałam komplementować jej strój: żółtą sukienkę, która była modna pół roku wcześniej i przez to wydawała się jeszcze bardziej elegancka.
 – Naprawdę ci się podoba? – zapytała.
 – Wygląda wspaniale.
 – Powinnaś ją kiedyś przymierzyć. Może wyskoczyłybyście razem na kawę.
Już otwierałam usta, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, kiedy wparowała jedna z dziewczyn.
 – Przepraszam, że przeszkadzam, drogie panie, ale przyjechał królewicz z bajki. Przybył swoim rydwanem.
W drzwiach naszego pokoju Eve po raz ostatni spojrzała w lustro.
 – Potrzebuję jeszcze minuty – powiedziała.
Potem wróciła do sypialni i zdjęła sukienkę, jakby mój komentarz pozbawił kreację stylu. Zobaczyłam, że za oknem pada zimna mżawka potwierdzająca słuszność jej podłego nastroju. Schodziłam za Eve po schodach, myśląc: „No to się doigrałam”.

Przed pensjonatem Tinker stał obok mercedesa coupé srebrnego jak rtęć. Nawet gdyby wszystkie dziewczyny od panny Martingale odłożyły roczną pensję, nie byłoby nas na takiego stać.
Fran Pacelli, mierząca pięć stóp i dziewięć cali dziewczyna z New Jersey, która rzuciła City College i mieszkała na końcu korytarza, zagwizdała jak budowlaniec w uznaniu dla ładnej spódniczki. Zeszłyśmy z Eve po schodach.
Tinker był w wyraźnie dobrym humorze. Powitał Eve pocałunkiem w policzek i słowami: „Wyglądasz wspaniale”. Kiedy odwrócił się do mnie, uśmiechnął się i uścisnął mi dłoń. Nie zaoferował pocałunku ani komplementu, ale Eve go obserwowała i wiedziała, że to ona została potraktowana zdawkowo.
Tinker otworzył drzwi po stronie pasażera.  
– Obawiam się, że z tyłu jest trochę ciasno.  
– Ja tam usiądę – zaproponowałam.
 – Jakże szlachetnie z twojej strony – powiedziała Eve.
Tinker poczuł, że coś jest nie tak, i spojrzał na Eve z lekkim niepokojem. Jedną rękę położył na drzwiach samochodu, a drugą jak dżentelmen zaprosił ją do środka. Ale ona jakby tego nie zauważyła. Była zbyt zajęta oglądaniem samochodu, mierzeniem go wzrokiem od góry do dołu. Nie tak jak Fran; raczej jak profesjonalistka.
 – Ja poprowadzę – oznajmiła, wyciągając dłoń po kluczyki.
Na to Tinker nie był przygotowany.
 – Umiesz jeździć samochodem? – zapytał.  
– Czy umim jeździć samochodem? – obruszyła się jak ślicznotka z Południa. – No, przecie jeździłam tatusiowym traktorem, już jakem miała dziewińć lat.
Wyjęła mu kluczyki z dłoni i okrążyła maskę. Kiedy Tinker z niepewną miną siadał na miejscu pasażera, Eve sadowiła się za kierownicą.  
– Dokąd, panie kolego? – zapytała, wkładając kluczyk do stacyjki.  
– Na Pięćdziesiątą Drugą.
Eve włączyła silnik i wrzuciła wsteczny. Zjechała z krawężnika z prędkością dwudziestu mil na godzinę i zahamowała z piskiem opon.
– Eve! – zawołał Tinker.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się słodko, ze współczuciem. Potem wrzuciła bieg i z rykiem silnika popędziła po Siedemnastej Ulicy.
Już po kilku sekundach było jasne, że natchnął ją duch Pana. Gdy gwałtownie skręciła w Szóstą Aleję, Tinker prawie złapał za kierownicę. Kiedy jednak lawirowaliśmy wśród samochodów, Eve prowadziła płynnym ruchem, przyspieszając i zwalniając ledwie zauważalnie, jak rekin przecinający wodę, mijając światła na skrzyżowaniach z dokładnością co do sekundy. Dlatego ostatecznie obydwoje usiedliśmy wygodniej i wytrzeszczaliśmy oczy w milczeniu – jak ludzie, którzy powierzają swój los jakiejś wyższej sile.

Dopiero kiedy skręciliśmy w Pięćdziesiątą Drugą Ulicę, zdałam sobie sprawę, że Tinker zabiera nas do Klubu 21.
W pewnym sensie Eve nie pozostawiła mu innego wyjścia. „W coś ładnego, ładniejszego czy przeładnego?” – co miał powiedzieć?
Ale tak jak Eve chciała zaimponować Tinkerowi, pokazując mu quasi-rosyjski półświatek, do którego czasami zaglądałyśmy, tak Tinker chciał na nas zrobić wrażenie, oferując rzut oka na swój Nowy Jork. I wszystko wskazywało na to, że bez względu na podły humor Eve może mu się udać. Przed restauracją dym z rur wydechowych limuzyn wydobywał się spiralnie jak dżin z butelki. Jeden portier w cylindrze i palcie otwierał drzwi samochodów, a drugi drzwi do restauracji, ukazując hol pełen manhattańczyków czekających ramię w ramię.
Na pierwszy rzut oka Klub 21 nie wydawał się szczególnie elegancki. Na ciemnych ścianach wisiały oprawione w ramy rysunki, które wyglądały jak wydarte z ilustrowanego tygodnika. Blaty stolików były podrapane, a sztućce nędzne jak w barze serwującym dania z grilla albo jak w studenckiej stołówce. Ale elegancji klientów nie można było nic zarzucić. Mężczyźni nosili garnitury szyte na miarę i ozdabiali kieszonki na piersi nieskazitelnymi chusteczkami. Kobiety miały na sobie jedwabne suknie w królewskich kolorach i krótkie naszyjniki z pereł.
Kiedy stanęliśmy przed szatniarką, Eve ledwie dostrzegalnie odwróciła się plecami do Tinkera. On bez chwili wahania zdjął jej z ramion płaszcz niczym matador kołyszący peleryną.
Eve była najmłodszą osobą w restauracji, nie licząc tych noszących tace, i zamierzała to jak najlepiej wykorzystać. Jej sukienką na ostatnią chwilę okazała się czerwona kreacja z jedwabiu z głębokim dekoltem, pod którą najwidoczniej włożyła swój najlepszy podtrzymujący stanik, bo górę jej piersi można było zobaczyć we mgle z odległości pięćdziesięciu stóp. Zadbała o to, żeby nie popsuć efektu biżuterią. W czerwonym lakierowanym pudełeczku trzymała parę diamentowych kolczyków, które dostała z okazji ukończenia szkoły. Zdobiły jej uszy ładnym lekkim blaskiem, który podkreślał dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechała. Ale Eve wiedziała, że lepiej ich nie zakładać w takim miejscu jak to – gdzie oficjalnym wyglądem niczego się nie zyskuje, ale można wszystko stracić przez zwykłe porównanie.
Kierownik sali, Austriak, który miał mnóstwo powodów, żeby być nękanym przez gości, ale nie był, powitał Tinkera, zwracając się do niego po nazwisku.
 – Panie Grey, oczekiwaliśmy pana. Proszę. Tędy.
Słowo „proszę” wypowiedział w taki sposób, jakby było zdaniem samym w sobie.
Zaprowadził nas do stolika w głównej sali. Był to jedyny wolny stolik w pomieszczeniu i został nakryty dla trojga. Kierownik sali, jakby czytał w myślach, odsunął krzesło pośrodku i skinął na Eve, żeby usiadła.
 – Proszę – powtórzył.
Kiedy już siedzieliśmy, wyciągnął rękę i trzy menu zmaterializowały się niczym olbrzymie karty w rękach iluzjonisty. Podał je nam z namaszczeniem.
 – Dobrej zabawy.

 
Wesprzyj nas