“Pan Doubler zaczyna od nowa” to ciepła, zaprawiona nutą nostalgii i dyskretnego humoru opowieść o przyjaźni, dobroci i o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany.


Pan Doubler zaczyna od nowaPan Doubler o ziemniakach wie wszystko, rozmawia z nimi częściej niż z własnymi dziećmi, które widuje tylko podczas niedzielnych obiadów. Chce zostać hodowcą wszechczasów.

Poglądami dzieli się jedynie z panią Millwood, gospodynią, która pomaga mu prowadzić dom.

Choroba pani Millwood to prawdziwa katastrofa. Mały świat Doublera zaczyna drżeć w posadach, nadzieja na realizację ambitnych planów rozwiewa się jak dym.

Jednak codzienne rozmowy telefoniczne z przebywającą w szpitalu gospodynią mają na niego zbawienny wpływ.

To pod jej wpływem Doubler zaczyna dostrzegać ludzi i świat wokół siebie, bez których do tej pory tak świetnie się obywał.

 
Seni Glaister
Pan Doubler zaczyna od nowa
Przekład: Alina Patkowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 26 sierpnia 2019
 
 

Pan Doubler zaczyna od nowa


ROZDZIAŁ 1

Doubler był drugim największym producentem ziemniaków w hrabstwie. Choć co prawda jego rywal miał znacznie wyższe plony, nie spędzało mu to snu z powiek. Motywowała go nie ilość, lecz jakość, i rywal nie stawał się lepszym producentem ziemniaków tylko przez to, że miał więcej ziemi.
Przewaga Doublera polegała na tym, że był ekspertem. Tak doskonale rozumiał ziemniaki, jak mało kto je rozumiał. Miał nadzieję, że rozumie je co najmniej tak dobrze, jak inny wielki znawca ziemniaków, John Clarke. Ten słynny hodowca ziemniaków był inspiracją dla Doublera, który często pytał go o radę. Zadawał mu pytania na głos, chodząc po swoich polach, i słuchał cicho szeptanych odpowiedzi, gdy pracował nad notatkami, przez kolejne dni zapisując wszystkie odkrycia. Choć nigdy nie spotkał go osobiście, a Clarke w istocie nie żył już od kilkudziesięciu lat, ten dialog przynosił Doublerowi wielkie ukojenie.
Ostatnie eksperymenty szły nadspodziewanie dobrze, dlatego był pewien, że już wkrótce zapewni sobie miejsce w historii uprawy ziemniaków. Przez cały czas nosił w sobie – czasem czuł ją w sercu, a czasem w żołądku – niedużą bryłkę podniecenia, która przybrała kształt nadziei. Doubler z natury nie był optymistą i myśl, że być może wkrótce zajmie miejsce wśród najbardziej wpływowych hodowców ziemniaków wszech czasów, wzbudzała w nim dreszcz nerwowej energii zabarwionej odrobiną niecierpliwości, choć przy tym przyćmionej niepokojem.
Dla Doublera jego dziedzictwo było wszystkim.
Ale owo dziedzictwo przyciągało również negatywną uwagę. Ostatnie zagrożenie pojawiło się na jego progu tego ranka, zapakowane we wzmacnianą kopertę. Biała nalepka z wydrukowanym adresem sugerowała złowróżbny profesjonalizm nadawcy. Groźba wydawała się jeszcze bardziej złowieszcza, gdy połączyło się ją z dwiema kopertami, które nadeszły wcześniej. Nadawcą wszystkich trzech listów był Peele, największy producent ziemniaków w hrabstwie. Ta kolekcja trzech kopert, które jątrzyły się w mroku szuflady w komodzie, przekroczyła już granicę zwykłej korespondencji, wypełniając znamiona systematycznej kampanii. Podczas inspekcji swoich pól zdenerwowany Doubler zastanawiał się, co to może oznaczać i jak może wpłynąć na jego bliski sukces.
Brutalny wiatr wygarniał lodowate powietrze z okolicznych dolin i przywiewał je niestrudzenie na farmę Mirth, przez co niemal wszędzie było cieplej niż w położonym na wzgórzu domu Doublera. Ale mimo to wcale się nie śpieszył. Wracając do domu, obszedł dokoła całe podwórze, zatrzymał się i sprawdził kąt ustawienia nowej kamery bezpieczeństwa, a potem zatrzymał się jeszcze raz i załomotał drzwiami posępnych stodół, by się upewnić, czy zamki dobrze trzymają. Nawet w dawniejszych czasach, gdy jeszcze była przy nim żona, Doubler był ostrożnym i nerwowym człowiekiem, a teraz, głęboko przejęty tą ostatnią serią zagrożeń, zwiększył jeszcze czujność, z jaką przeprowadzał codzienny obchód farmy, i włączył do zwykłej rutyny mnóstwo dodatkowych kontroli, które szybko stały się odruchowe, jakby przeprowadzał je od zawsze, tak jak zawsze podążał za zmianami pór roku.
Pomimo zdenerwowania kroki, jakie ostatnio podjął, by bronić farmy Mirth przed przeciwnikiem, dodały mu pewności siebie, toteż gdy odwiesił kurtkę i czapkę, natychmiast zwrócił uwagę na paczkę, która nadeszła z wczorajszą pocztą. Miał nadzieję, że jej zawartość jeszcze bardziej przyczyni się do zwiększenia bezpieczeństwa, i zgodnie z jego oczekiwaniem w paczce znajdowała się nowiutka lornetka. Obejrzał ją krytycznie, zdjął osłonę ze szkieł i znów ją założył. Powtórzył tę operację kilkakrotnie i poczuł ostrożne zadowolenie, bo osłona była dobrze dopasowana. Usadowił się na parapecie, przez chwilę uspokajał oddech, po czym podniósł nowy nabytek do oczu.
Powoli ustawiał ostrość, przesuwając szkła to odrobinę w lewo, to znów nieco w prawo. Robił to nieznacznymi, lecz zręcznymi ruchami, aż zięba w karmniku dla ptaków wiszącym na gruzłowatej gałęzi najbliższej jabłoni ukazała mu się w całej swej ostrej, olśniewającej jaskrawości. Doubler znieruchomiał i pogratulował sobie, że udało mu się rozpoznać ptaka.
– Zięba! – wykrzyknął ze zdziwieniem.
Jeszcze przed tygodniem byłby to dla niego tylko kolejny mały ptak, który zatrzymał się na chwilę, zanim pofrunie dalej, żeby ogołocić żywopłot z jagód. Ta świeżo zdobyta wiedza, pewność identyfikacji, wzbudziła w nim iskrę radości, z której nie do końca zdawał sobie sprawę, ale która kazała mu jeszcze przez chwilę obserwować ziębę. Obraz wyostrzył się na błyszczących oczach ptaka i Doubler poczuł zachwyt. Ta lornetka była znacznie lepsza niż poprzednia, i z całą pewnością zwiększy bezpieczeństwo tak bardzo konieczne w jego pracy. W zupełności usatysfakcjonowany przesunął ją w prawo i ustawił ostrość na znacznie odleglejszym obiekcie, czyli na bramie u stóp wzgórza prowadzącej do farmy Mirth.
Przypomniał sobie dotyk tej bramy na palcach, gdy ją otwierał i pozwalał, by kołysała się swobodnie. Kiedyś, gdy jeszcze nie miał prawie żadnych trosk, otwierał i zamykał tę bramę regularnie. Sam ją założył i zawsze otwierała się lekko, bez oporu i bez skrzypienia. Ale teraz Doubler nigdzie już nie wychodził ani znikąd nie wracał. Całe jego życie ograniczało się do farmy. Nie zdarzyło się to stopniowo, nie osuwał się w samotność powoli. Gdy dzieci wyszły z domu, zdecydował, że nigdy więcej nie opuści farmy. Przekonał siebie, że jeśli się skądś nie wyjdzie, to nie ma możliwości, by nie dało się wrócić.
Spojrzał uważniej, gdy na dole zatrzymał się samochód. To była tylko pani Millwood. Choć spodziewał się jej przyjazdu, poczuł napięcie wszystkich mięśni i włosy na karku stanęły mu dęba. Jednak ciężar lornetki w dłoni złagodził jego niepokój. Pomogło również to, że mógł obserwować nadjeżdżający pojazd przez szkła. Uważnie śledził każdy ruch pani Millwood, która wysiadła z niedużego czerwonego samochodu, otworzyła drewnianą bramę, podjechała kawałek i znów wysiadła, żeby zamknąć bramę za sobą.
Gdy samochód znalazł się na jego terenie, Doubler mógł już odczytać numer rejestracyjny i zapisał go na marginesie gazety, by późnej przenieść do dziennika obserwacji, który chciał w tym celu zamówić. Samochód powoli wspinał się na wzgórze. Na kilka sekund znikał z widoku, po czym znów się pojawiał, wychodząc z ostrego zakrętu. Podjazd do farmy Mirth był długi i powolny, a Doubler zauważył, że nie było wyraźnego związku między jakością pojazdu a szybkością, z jaką się zbliżał. Jeśli już, to im szybszy był samochód, tym wolniej podjeżdżał, bo kierowcy w szybkich samochodach bardziej obawiali się kolein, wybojów i ostrych kamieni, które czyhały na opony na każdym zakręcie. Doubler obiecał sobie, że zacznie zapisywać czasy zbliżania się samochodów, żeby sprawdzić tę teorię. Absolutnie niczego nie zamierzał zostawiać przypadkowi.

ROZDZIAŁ 2

Dziewięć minut później pani Millwood stanęła w drzwiach kuchni, a zestaw dźwięków towarzyszących jej wejściu nigdy się nie zmieniał. Doubler uważnie nasłuchiwał, gdy wieszała klucze, zdejmowała płaszcz, odkładała torbę i zmieniała buty. Mruknęła coś pod nosem, spoglądając na obierki od ziemniaków, które wysypywały się z pojemnika na kompost i spadały na stary drewniany kloc do rąbania mięsa. Gderanie przybrało na sile, gdy zaczęła szukać Doublera, który natychmiast wyprężył się w pozycji na baczność.
– Panie Doubler, znowu narobił pan w kuchni okropnego bałaganu.
Przyglądał jej się, gdy przebiegała obok niego, wyrównując sterty różnych rzeczy, wygładzając, strosząc i prostując. Patrzył, jak porządkuje wszystko leciutkimi ruchami, i pomyślał pogodnie, że gdyby pani Millwood była ptakiem, to byłaby strzyżykiem.
– Wiem, że trochę zrobił się tu bałagan. Przepraszam.
– Bałagan sam się nie zrobił. Nie musi pan przepraszać, lepiej by było, gdyby po prostu pilnował pan porządku. – Przyciągnęła do ściany drewniane krzesło i błyskawicznie wspięła się na nie, żeby odłożyć na półkę stertę nieprzeczytanych książek, które nie wiadomo kiedy znalazły się w jej rękach.
Zdawało się, że układa książki byle jak, ale gdy sprawdzał po jej wyjściu, zawsze okazywało się, że są uporządkowane według jakiegoś klucza. Zanim zdążył przeniknąć jej metodę, pani Millwood znów znalazła się na podłodze, a w ręce, która jeszcze przed chwilą trzymała książki, miała szczotkę do odkurzania.
– Widzę, że znowu się pan zajmował swoimi ziemniakami – powiedziała z rozczarowaniem.
– Moimi ziemniakami. Tak. Ja… – Doubler poczuł chęć, by podzielić się z nią troskami od razu, nie czekając do lunchu. Miał w głowie wiele kolidujących ze sobą priorytetów i potrzebował pragmatyzmu pani Millwood, żeby uporządkować je w jakąś strukturę.
Podniósł się, zamierzając w stanowczy sposób pochwycić tę sprawę w swoje ręce, ale gdy krew popłynęła w kierunku głowy, rozproszyła jego myśli w niespokojny wir. Zmagał się ze słowami, które miały zaburzyć piętnastoletnią rutynę, bowiem nigdy dotychczas rozmowa nie miała pierwszeństwa przed sprzątaniem domu. Zanim zdążył złapać wątek (gdyby go pociągnął, obnażyłby tym samym swoją duszę), pani Millwood już zniknęła, pozostawiając za sobą ścieżynkę kurzu.
Próbował wziąć się w garść, ale usłyszał nad głową hałas odkurzacza ciągniętego na stanowisko, co oznaczało, że stracił panią Millwood na jakieś dwie godziny.
Poszedł do kuchni. Jego opuszczone ramiona świadczyły o rozczarowaniu i osamotnieniu. Grube kamienne płyty pod stopami odzianymi tylko w skarpetki były lodowato zimne, ale w miarę jak zbliżał się do piecyka, stawały się cieplejsze. Zatrzymał się przy nim na chwilę, żeby się rozgrzać. Po lewej na dużym drewnianym bloku, wygładzonym i wyszczerbionym od ciągłego krojenia i wycierania rękami jakiegoś dawno nieżyjącego rzeźnika, stały trzy wielkie rondle z ryflowanej blachy, takie, w jakich kucharki w epoce wiktoriańskiej mogły przyrządzać hurtowe ilości sosu chutney albo dżemu. Każdy rondel przykryty był kwadratową płachtą muślinu.
Zdjął muślin i przyjrzał się zawartości. Dużą drewnianą łyżką poruszył wierzchnią warstwę ziemniaków, popatrzył na nie krytycznie i sięgnął po podkładkę do pisania. Takie podkładki leżały przy wszystkich rondlach, a do każdej przypięty był gruby plik papieru kancelaryjnego pokrytego kaligraficznym pismem Doublera. Równo nakreślone ołówkiem daty, pomiary, liczby, wzory, szkice i diagramy pokrywające te strony same już, nawet bez żadnej interpretacji, ukazywały niezwykłą wagę tych badań, a pod wprawnym okiem ziemniaczanego eksperta ujawniały jego życiową ambicję, czyli badania, które miały dokonać przełomu. Uzupełnione przypisami i apendyksami, notatki Doublera odzwierciedlały wszystkie nadzieje i marzenia człowieka, który postanowił zostawić po sobie ślad, wiedział jednak, że czas działa przeciwko niemu.
Dźgnął stalowym widelcem kilka ziemniaków z każdego rondla. Wybrał rondel, który wydawał się najmniej zadowalający, wyjął z niego kilka kartofli i zagotował je na dużym ogniu w osolonej wodzie. Te przeznaczył na lunch.
Zadowolony z tych przygotowań, przystąpił do opisywania porannych odkryć. W tym celu usiadł przy ogromnym stole kuchennym, który kiedyś był z jasnej, niepoliturowanej sosny, ale teraz, poznaczony śladami mokrych naczyń, przypalony przez rozgrzane garnki i często polerowany pszczelim woskiem, przybrał odcień i fakturę twardego drewna liściastego, i rozłożył na nim papiery, często wracając do poprzednich stron. Wyniki były zgodne z wcześniejszymi wnioskami, więc Doubler zyskał już pewność, że rezultaty jego badań są niepodważalne, ale dopisywanie kolejnych dat, kolejnych potwierdzeń, kolejnych dowodów przynosiło mu spokój ducha w tym okresie roku, gdy dni stają się coraz dłuższe, ziemia zaczyna rozmarzać i po trochu przybywa ciepła, które przygotuje ją na stworzenie nowej generacji materiału porównawczego.
Pracował z wytężeniem przez godzinę: notował, dokładnie sprawdzał i po raz kolejny podkreślał wnioski, a gdy pani Millwood wciąż się nie pojawiała, wyruszył na drugą inspekcję swojej ziemi. Powtarzał ten rytuał czterokrotnie każdego dnia, bez żadnych wyjątków. Nałożył gruby wełniany sweter, szorstki, lecz przyjemnie ciepły, i zapiął szczelnie zamek błyskawiczny nieprzemakalnej kurtki. Wychodząc z zacisza budynków gospodarczych, opuścił klapy czapki uszatki, żeby ochronić się przed wiatrem.
Uwielbiał ten spokój w powietrzu, dziwne wrażenie zawieszenia, które pojawia się tylko w lutym. Pola były świeżo zbronowane i ziemia w słabym blasku zimowego słońca miała ciepły czekoladowy odcień. Zebrane w bruzdach kałuże wody deszczowej lśniły jasno, tworząc przyjemnie uporządkowane pasy aż po horyzont. Pojawiły się dziś nowe ptaki. Skakały po polach w dużych gromadach. Były brązowe i większe od wróbli, które rozpoznawał bez trudu, a dla jego wciąż niewprawnego oka trudne do zidentyfikowania. Doubler obiecał sobie, że wychodząc na następny obchód, zabierze ze sobą lornetkę. Choć nie po to ją kupił, by rozpoznawać ptaki, nagle zapragnął dowiedzieć się, kim są ci przybysze. W każdym razie był przekonany, że nie było ich jeszcze przed tygodniem, i ta pewność przyniosła mu satysfakcję.
Powoli szedł skrajem pola wzdłuż nierównej linii żywopłotu, gęstego i nie do przejścia, choć jeszcze nagiego. Dotarł do pierwszego z dwóch punktów widokowych. Był to niewielki pagórek, z którego roztaczał się rozległy widok na północ. Stojąc w tym miejscu, Doubler mógł przebiegać wzrokiem kolejne pola i odznaczać je szybko w swoim mentalnym rejestrze. O tej porze roku nie było wiele do oglądania, ale już za miesiąc, kiedy minie największe ryzyko przymrozków, zacznie pedantycznie sprawdzać glebę, by wybrać najlepszy moment do posadzenia ziemniaków. Zima pozwalała przygotować pola i przeprowadzić konserwację maszyn, a teraz już wystarczyło tylko sprawdzać i okazywać ziemi szacunek w nadziei, że kładzie tym fundament życzliwości, na którym będzie mógł się oprzeć w kolejnych miesiącach.
Gdy już obszedł największe pole, zaczął się wspinać, dopasowując długość kroku do wznoszących się i opadających bruzd, a także obliczać w głowie powierzchnię swojej ziemi. Robił to bez żadnego badawczego celu, tylko dlatego, że ten proces bardzo go uspokajał. Pola rosły w górę i opadały wraz ze zmianą pór roku, i podobnie wznosił się i opadał ich potencjał. Uprawy wybijały nad powierzchnię gleby i obumierały, a sukces lub niepowodzenie przy zbiorach były zależne od alchemicznej mieszanki nauki, umiejętności i magii, ale przede wszystkim od samej natury, która zawsze miała ostatnie słowo. Choć siła wzrostu zależała od wielu czynników, powierzchnia gospodarstwa nigdy się nie zmieniała. Jeśli szedł w równym tempie, liczba kroków zawsze była taka sama od czasu, kiedy kupił tę farmę, czyli od niemal czterdziestu lat.
Obrócił się w narożniku i znów zobaczył przed sobą dom. Po raz kolejny sprawdził zamki wszystkich stodół. Na farmie stało kilka garaży i budynków gospodarczych, ale z tych trzech stodół czerpał największą przyjemność, a zarazem to one przysparzały mu najwięcej stresu. W końcu to właśnie w nich spoczywała jego spuścizna.
Każda ze stodół zamknięta była na cztery spusty na ciężkie łańcuchy rozciągnięte między żelaznymi uchwytami. Doubler podniósł głowę, sprawdzając kąt ustawienia kamery, i pomachał do siebie ręką, żeby obejrzeć to później na monitorze. Spodziewał się, że kamera zwiększy jego poczucie bezpieczeństwa, odkrył jednak, że jest również zadziwiająco dobrym towarzyszem, i czerpał dziwną przyjemność z obserwacji siebie, gdy każdego wieczoru przeglądał nagrania.
Następna inspekcja dwóch największych stodół miała się odbyć dopiero wczesnym wieczorem. W miarę możliwości starał się nie wpuszczać do środka światła, toteż nigdy nie otwierał drzwi w ciągu dnia. Ale mijając je, wyczuwał drżenie pączkującego życia i niemal słyszał, jak skórka zeszłorocznych zbiorów napina się pod naporem nowego życia. O tej porze roku postęp był jeszcze niewielki, ale gdy go pomnożyć przez tysiące ziemniaków rozłożonych na chłodnych drewnianych półkach, łatwo można sobie wyobrazić, jak wielki wpływ cała ta uwięziona energia wywiera na najbliższe otoczenie. W każdym razie Doubler lubił tak myśleć.

 
Wesprzyj nas