“Czas zapłaty” to kontynuacja bestsellerowego Czasu zabijania. Autor ponownie zabiera nas do Clanton, gdzie przed kolejną sprawą staje adwokat Jake Brigance. Nieuleczalnie chory Seth Hubbart popełnia samobójstwo, przekazując wcześniej cały swój majątek czarnoskórej gosposi. Czy powtórzy się sytuacja sprzed lat, kiedy to Clanton tak wyraźnie podzieliło się na czarnych i białych?


Czas zapłaty Czas zapłatyWydawało się, że rola obrońcy czarnoskórego ojca oskarżonego o zabójstwo białych mężczyzn, którzy zgwałcili i skatowali jego córkę, otworzy Jake’owi Brigance drogę do sławy i pieniedzy. Tymczasem trzy lata po wygranym procesie, o którym mówiono nie tylko w stanie Missisipi, Jake pozostaje małomiasteczkowym adwokatem i ledwie wiąże koniec z końcem.

Niespodziewanie pojawia się szansa na zmianę tej sytuacji, gdy nieuleczalnie chory na raka Seth Hubbart postanawia przyśpieszyć bieg wypadków i popełnia samobójstwo, a wcześniej spisuje kontrowersyjny testament i powierza Jake’owi zadanie zatwierdzenia go przed sądem. Nie jest to proste, bo istnieje wcześniejszy testament wskazujący dzieci Setha jako głównych spadkobierców ponad dwudziestomilionowej fortuny.

Walcząc z prawnikami największych kancelarii w Memphis i Jackson, Jake Brigance będzie się musiał dobrze napocić, by przekonać ławę przysięgłych, że Seth Hubbart był w pełni władz umysłowych, kiedy zapisywał dziewięćdziesiąt procent majątku swojej czarnoskórej gosposi, i że nie został przez nią zmanipulowany. A w ławie przysięgłych zasiadają obywatele okręgu Ford, w którym biali mieszkańcy stanowią znaczną większość.

Czyżby miała się powtórzyć sytuacja sprzed trzech lat, kiedy to Clanton tak wyraźnie podzieliło się na czarnych i białych? Czy znów zapłoną krzyże?

***

Wielkie wydarzenie literackie
New York Times

John Grisham
Czas zapłaty
Przekład: Lech Z. Żołędziowski, Zbigniew Kościuk
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 14 czerwca 2017 (cz.1), 29 czerwca 2017 (cz.2)

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Czas zapłaty

Rozdział 2

Jake Brigance leżał wpatrzony w czerwone cyferki na elektronicznym budziku. O piątej dwadzieścia dziewięć wyciągnął rękę, wcisnął guzik i ostrożnie spuścił nogi na podłogę. Carla obróciła się z boku na bok i szczelniej otuliła kołdrą. Jake klepnął ją lekko w pupę i powiedział „dzień dobry”, ale nie zareagowała. Był poniedziałek, zwykły dzień roboczy, i Jake wiedział, że żona pośpi jeszcze z godzinę, potem zerwie się z łóżka i popędzi z Hanną do szkoły. W czasie wakacji Carla sypiała dłużej, a dni wypełniały jej babskie sprawy i spełnianie zachcianek Hanny. Natomiast plan dnia Jake’a praktycznie zawsze wyglądał tak samo. Wstawał o wpół do szóstej, o szóstej był już w kawiarni, przed siódmą wchodził do biura. Niewielu prawników rozpoczynało dzień tak wcześnie jak Jake Brigance, choć i on—osiągnąwszy niedawno poważny wiek trzydziestu pięciu lat — zaczynał się coraz częściej zastanawiać, co go rano tak pędzi. I dlaczego tak mu zależy, by być w biurze wcześniej niż inni prawnicy z Clanton? Odpowiedź — niegdyś tak oczywista — stawała się coraz bardziej mglista. Marzenie, by zostać wielkim prawnikiem procesowym, wcale go nie opuściło, a jego ambicje ani trochę nie zmalały, tyle że górę brała proza życia. Dziesięć lat walki na pierwszej linii, a na jego biurko wciąż trafiały tylko testamenty, umowy nabycia i akty własności oraz banalne spory o treść zapisów w kontraktach. Ani jednej przyzwoitej sprawy kryminalnej, żadnych dobrze rokujących kraks samochodowych.
Wyglądało na to, że najbardziej chwalebny moment kariery ma już za sobą. Od uniewinnienia Carla Lee Haileya minęły trzy lata i Jake zaczynał się obawiać, że po tym szczycie kariery nic podobnego go już nie czeka. Jednak uporczywie próbował odganiać od siebie takie myśli, powtarzając sobie, że ma dopiero trzydzieści pięć lat i jest gladiatorem, którego na arenach sądowych czeka jeszcze wiele zwycięstw.
Nie musiał rano wypuszczać psa, bo psa już nie było. Max zginął trzy lata temu w pożarze, w którym spłonął ich ukochany, prześliczny i zadłużony po dach wiktoriański dom przy Adams Street. Ludzie z Klanu podpalili go w lipcu 1985 roku, w kluczowym momencie procesu Haileya. Najpierw spalili krzyż na trawniku przed wejściem, potem próbowali wysadzić dom. Jake wysłał wtedy Carlę i Hannę do rodziny i postąpił słusznie. Klansmani przez miesiąc próbowali go zabić, w końcu podpalili mu dom. Mowę końcową na procesie wygłaszał w pożyczonym ubraniu.
Temat nowego psa był zbyt bolesny, by poważnie się nim zajmować. Kilkakrotnie się do tego przymierzali i dawali spokój. Hanna chciała mieć psa i pewnie jej się to należało, bo była jedynaczką i często się skarżyła, że nudzi jej się samej. Jednak i Jake, i — zwłaszcza — Carla wiedzieli, na kogo spadnie obowiązek przyuczania szczeniaka do porządku i sprzątania po nim. Ponadto mieszkali teraz w wynajętym domu i nie można było powiedzieć, że są tu u siebie. Może obecność zwierzaka nadałaby ich życiu większą normalność, a może wręcz przeciwnie. Jake często o tym myślał w pierwszych minutach po przebudzeniu. Bo tak naprawdę brakowało mu psa.
Wziął szybki prysznic i ubrał się w małej gościnnej sypialni, którą zamienili z Carlą we wspólną garderobę. Zresztą pokoje w tym cudzym domu były małe i wszystko w nim było tymczasowe. Umeblowanie stanowiło żałosną zbieraninę prezentów od przyjaciół i staroci z pchlego targu. Jeśli sprawy potoczą się zgodnie z planem, któregoś dnia wszystko to trafi na śmietnik. Niestety Jake z przykrością stwierdzał, że na razie nic tego nie zapowiada. Ich roszczenie wobec firmy ubezpieczeniowej utknęło na etapie przepychanek przedprocesowych i wyglądało beznadziejnie. Złożył je sześć miesięcy po wyroku w sprawie Haileya, gdy zdawało mu się, że świat należy do niego, i wszystko widział w różowych barwach. Jak jakaś firma ubezpieczeniowa śmie go oszukiwać? Niech tylko stanie przed następną ławą przysięgłych w okręgu Ford, to on już wydobędzie z niej właściwy werdykt. Jednak nastrój pewności siebie zaczął się kruszyć, gdy Jake i Carla uświadomili sobie, że ich dom był poważnie niedoubezpieczony. Cztery przecznice od obecnie wynajmowanego domu ich pusta działka leżała odłogiem, z wolna porastając chwastami. Mieszkająca obok pani Pickle obiecała mieć na nią oko, tyle że nie bardzo miała co pilnować. Sąsiedzi czekali cierpliwie na chwilę, gdy na posesji Brigance’ów zacznie rosnąć nowy piękny dom i powrócą właściciele.
Jake wszedł na palcach do pokoju Hanny, pocałował ją w policzek i podciągnął wyżej kołderkę. Miała siedem lat, była ich jedynym dzieckiem i następnych nie planowali. Chodziła do drugiej klasy szkoły podstawowej w Clanton, przez ścianę z przedszkolem, w którym pracowała jej mama.
Przeszedł do kiszkowatej kuchni, włączył ekspres do kawy i chwilę odczekał, aż zacznie prychać. Otworzył teczkę, musnął końcami palców tkwiącą w niej półautomatyczną dziewiątkę w kaburze i włożył kilka plików akt. Już przywykł do noszenia broni i bardzo go to martwiło. Bo jak można prowadzić normalne życie, gdy ma się stale pod ręką broń? Ale normalne czy nie, noszenie broni było koniecznością. Najpierw próbują wysadzić ci dom, potem go podpalają; przez telefon grożą twojej żonie; palą krzyż na trawniku przed domem; katują do nieprzytomności męża twojej sekretarki i robią to tak skutecznie, że wkrótce umiera; nasyłają snajpera, który próbuje cię zastrzelić, tylko że strzela niecelnie i zamiast w ciebie trafia w strażnika; próbują cię terroryzować podczas procesu i odgrażają się jeszcze długo po jego zakończeniu.
Czterech skazano i ci odsiadywali wyroki — trzech w więzieniu federalnym, jeden w Parchman. Ale tylko czterech, jak Jake wciąż sobie powtarzał. Do więzienia powinno trafić co najmniej tuzin. Tak samo uważał Ozzie i inni miejscowi czarnoskórzy liderzy. Z przyzwyczajenia i w poczuciu bezsilności Jake dzwonił do FBI co najmniej raz w tygodniu, wypytując o postępy w śledztwie. Minęły trzy lata, zaczęto więc unikać jego telefonów i nie oddzwaniać. Wtedy zaczął słać pisma. Teczki z dokumentacją sprawy zajmowały oddzielną szafkę w jego gabinecie.
Tylko czterech. Znał po nazwisku wielu innych. Wszyscy mieli status podejrzanych, w każdym razie dla Jake’a. Niektórzy się wynieśli, inni zostali, ale jedni i drudzy prowadzili zwykłe życie, jakby nic się nie stało. Dlatego wciąż trzymał pod ręką broń, na którą miał wszystkie niezbędne pozwolenia. Jeden pistolet chował w teczce, jeden w samochodzie, dwa miał w biurze i jeszcze w paru innych miejscach. Jego kolekcja broni myśliwskiej przepadła w pożarze, ale powoli ją odbudowywał.
Wyszedł na niedużą murowaną werandę i wciągnął do płuc chłodne powietrze. Na ulicy przed domem stał radiowóz z biura szeryfa okręgu Ford, z niejakim Louisem Tuckiem za kierownicą. Tuck pracował na nocnej zmianie, a do jego podstawowych zadań należało kręcenie się po okolicy przez całą noc i stanie przed domem Brigance’ów o piątej czterdzieści pięć każdego ranka, od poniedziałku do piątku. Jake Brigance co rano wychodził na werandę i machał na przywitanie, a Tuck odmachiwał, co oznaczało, że Brigance’om udało się przeżyć kolejną noc.
Dopóki Ozzie Walls będzie szeryfem okręgu Ford — czyli co najmniej jeszcze przez trzy lata, a zapewne znacznie dłużej — on i jego funkcjonariusze zamierzali robić wszystko, by chronić Jake’a i jego rodzinę. Jake zajął się sprawą Carla Lee Haileya, harował jak wół za grosze, unikał kul, nie zwracał uwagi na groźby i stracił niemal wszystko za cenę wyroku uniewinniającego, który wstrząsnął okręgiem Ford i do dziś był rozpamiętywany. Dlatego chronienie go trafiło na listę priorytetów Ozziego.
Tuck ruszył z miejsca. Jak zwykle zamierzał zrobić rundkę po okolicy, kilka minut po odjeździe Jake’a wrócić pod jego dom i poczekać na zapalenie się światła w kuchni, co będzie znaczyło, że Carla już wstała i się krząta.
Jake jeździł jednym z dwóch saabów zarejestrowanych w okręgu Ford. Jego był czerwony i miał ponad trzysta tysięcy kilometrów na liczniku. Jake’owi przydałoby się coś nowszego, ale nie było go na to stać. Tak nietypowym samochodem w małym miasteczku można było kiedyś nieźle poszpanować, jednak koszty napraw stawały się mordercze. Najbliższy dealer saaba znajdował się w Memphis, godzinę jazdy z Clanton, a to oznaczało, że każda wizyta w serwisie zabierała pół dnia i kosztowała tysiąc dolców. Jake dojrzał już do kupna amerykańskiego samochodu i myślał o tym co rano, gdy przekręcał kluczyk w zapłonie i wstrzymywał oddech w obawie, czy silnik zapali. Jak dotąd zawsze zapalał, ale od paru tygodni Jake słyszał, że robi to jakby niechętnie. Rozrusznik musiał kilka razy pokręcić, a to stanowiło ostrzeżenie, że szykuje się coś poważniejszego. Słuch miał obsesyjnie wyczulony na wszelkie nietypowe dźwięki i szmery. Co drugi dzień sprawdzał też stan opon, patrząc, jak bieżnik robi się coraz płytszy. Wyjechał tyłem na Culbert Street, która — choć dzieliły ją zaledwie cztery przecznice od Adams Street i ich posesji — zdecydowanie zaliczała się do biedniejszych. Sąsiedni dom też był na wynajem. Przy Adams stały starsze i okazalsze domy z charakterem. Przy Culbert ciągnął się szereg jednakowych podmiejskich klocków, które budowano w czasach, gdy w mieście nikt nie myślał jeszcze o planowej zabudowie.
Choć Carla niewiele na ten temat mówiła, Jake wiedział, że też marzy o wyrwaniu się stąd.
Jeśli rozmawiali o przeprowadzce, to raczej o wyniesieniu się z Clanton na dobre. Trzy lata, które minęły od procesu Haileya, nie przyniosły im zasadniczej zmiany statusu materialnego, na jaką liczyli i która im się należała. Skoro Jake był skazany na codzienną partaninę biurową w roli szeregowego prawnika, równie dobrze mógł to robić gdzie indziej. Carla też mogła uczyć gdziekolwiek. Przecież na pewno uda im się znaleźć jakieś miejsce, w którym będą mogli spokojnie pracować, bez ciągłego oglądania się za siebie. Jake mógł się cieszyć szacunkiem czarnoskórej społeczności okręgu Ford, ale wielu białych mieszkańców wciąż go nienawidziło. A szaleńców nie brakowało. Z drugiej strony mieszkanie wśród tak wielu przyjaciół dawało poczucie bezpieczeństwa. Ich sąsiedzi mieli oko na ruch uliczny i reagowali na wszystkie obce pojazdy. Każdy gliniarz w mieście i każdy funkcjonariusz z biura szeryfa okręgowego wiedział, że pilnowanie trzyosobowej rodziny Brigance’ów ma najwyższy priorytet.
Nie było szans, by Jake i Carla naprawdę się stąd wyprowadzili, choć czasami z przyjemnością bawili się w „gdzie byś chciał/chciała zamieszkać?”. Była to jednak tylko zabawa, Jake znał bowiem brutalną prawdę, że nigdy nie odnalazłby się w dużej firmie prawniczej w wielkim mieście oraz że w żadnym stanie nie znalazłby małego miasta, w którym nie roiłoby się od prawników walczących o klientów. Jego przyszłość była na zawsze związana z tym miastem i tak naprawdę wcale go to nie martwiło. Musiał tylko zacząć lepiej zarabiać.
Gdy mijał pustą działkę przy Adams, zmełł pod nosem kilka przekleństw, myśląc o tchórzach, którzy spalili mu dom, i dorzucił parę soczystych określeń pod adresem firmy ubezpieczeniowej. Z Adams skręcił w Jefferson Street, potem w Washington Street, która przecinała miasto ze wschodu na zachód i stanowiła północną pierzeję rynku w Clanton. Jego biuro mieściło się przy Washington, obok imponującego gmachu sądu. Zaparkował na zwykłym miejscu, bo o szóstej rano wszędzie było pusto, i miał wybór. Jeszcze przez dwie godziny na rynku będzie spokój, bo dopiero wtedy zaczną się otwierać sklepy i biura oraz zacznie pracę sąd.
Natomiast w kawiarni Coffee Shop już teraz robiło się gwarno, a pomieszczenie wypełniał tłumek robotników, farmerów i funkcjonariuszy z biura szeryfa. Przeciskając się między nimi, Jake witał się na prawo i lewo ze znajomymi. Był w tym gronie jedynym bywalcem w marynarce i koszuli z krawatem. Tak zwane białe kołnierzyki spotykały się godzinę później w herbaciarni Tea Shoppe po drugiej stronie rynku, gdzie dyskutowano o stopach procentowych i polityce światowej. W kawiarni rozmawiało się o futbolu, miejscowych plotkach i łowieniu okoni. Jake był jednym z nielicznych przedstawicieli wolnych zawodów tolerowanych w Coffee Shopie, z kilku przyczyn: był powszechnie lubiany, nie zadzierał nosa i miał pogodne usposobienie, a ponadto, gdy któryś z bywalców popadł w tarapaty, mógł zawsze zwrócić się do Jake’a o szybką bezpłatną poradę prawną. Jake powiesił marynarkę na wieszaku na ścianie i usiadł na wolnym miejscu przy stoliku Prathera, pracującego w biurze szeryfa. W sobotę drużyna Ole Miss przegrała trzema przyłożeniami z Georgią i mecz stanowił główny temat rozmów. Opryskliwa i wiecznie żująca gumę kelnerka imieniem Dell nalała mu kawy, przy okazji ocierając się o niego swym wydatnym zadem, co robiła regularnie sześć razy w tygodniu, następnie zaś jak zwykle przyniosła jedzenie, którego nie zamówił: biały tost, kaszka kukurydziana i galaretka truskawkowa. Jake pokropił kaszkę sosem tabasco i usłyszał, jak Prather go pyta:
— Jake, znałeś Setha Hubbarda?
— Nigdy się nie spotkaliśmy — odrzekł Jake. — Ale trochę o nim słyszałem. Mieszkał gdzieś pod Palmyrą, nie?
— Zgadza się. — Prather wsunął do ust kawałek kiełbaski i zaczął żuć.
Jake upił łyk kawy i chwilę odczekał.
— Zakładam, że Hubbardowi coś się przydarzyło, bo użyłeś czasu przeszłego.
— Co zrobiłem? — rzucił Prather. Miał irytujący zwyczaj zadawania pytań głośnym, zaczepnym tonem i spokojnego kontynuowania śniadania. Zwykle znał odpowiedź i chodziło mu tylko o wyciągnięcie czegoś jeszcze.
— Użyłeś czasu przeszłego. Spytałeś, czy znałem Setha Hubbarda, a nie czy go znam, co by znaczyło, że jeszcze żyje. Kapujesz?
— Chyba tak.
— No więc co mu się stało?
— Powiesił się. Znaleźli go wczoraj wiszącego na drzewie — wtrącił Andy Furr, mechanik z serwisu Chevroleta.
— Zostawił list i w ogóle — dorzuciła Dell, przechodząc obok z dzbankiem kawy. Kawiarnia była czynna od godziny, więc kelnerka oczywiście zdążyła już dowiedzieć się wszystkiego o śmierci Setha Hubbarda.
— I co było w tym liście? — spytał Jake.

 
Wesprzyj nas