„Kroniki z życia ptaków i ludzi” to poruszająca opowieść o ziemi, która w burzliwym okresie międzywojennym była tyglem narodów i religii, później zaś stała się świadkiem wielkiej nikczemności i poruszającego bohaterstwa.


Kroniki z życia ptaków i ludziDwie rodziny, polską i niemiecką, łączy niewidzialna nić. Sztulmowscy z Podlasia i Stuhlmacherowie z Prus Wschodnich nigdy się nie spotkali, ale ich losy w czasach wielkich wydarzeń historycznych splotły się w niezwykły sposób. Przesiedleni Sztulmowscy zajmują dom Stuhlmacherów.

Ten sam budynek, ta sama ziemia, ten sam cmentarz, cień tych samych bocianich skrzydeł nad głowami. I mały Fritz Stuhlmacher, chudy nieszczęśnik ze skrzypcami w dłoni, który staje się parobkiem we własnym domu.

„Kroniki z życia ptaków i ludzi” to poruszająca opowieść o ziemi, która w burzliwym okresie międzywojennym była tyglem narodów i religii, później zaś stała się świadkiem wielkiej nikczemności i poruszającego bohaterstwa. Stanowiła tło dla życia ludzi i ptaków, ich wędrówek, cierpienia, walki i poszukiwania szczęścia.

Aida Amer – pisarka wychowana w dwóch kulturach: polskiej i arabskiej. Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mieszka pod Krakowem. Autorka powieści „Rantis” i „Opowieści spod oliwnego drzewa”, a także opowiadań „Uwolniony” oraz „Igor i Igor”. „Kroniki z życia ptaków i ludzi” napisała po usłyszeniu poruszającej historii rodziny z Podlasia. Jej losy stały się osnową tej powieści.

Aida Amer
Kroniki z życia ptaków i ludzi
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Kroniki z życia ptaków i ludzi


Rozdział 7
Legenda
Żubrynek na Podlasiu, rok 1919

Najstarsza wnuczka Jana Putry miała na imię Apolonia. Otrzymała je po prababce, która zaraz po powstaniu styczniowym porzuciła męża oraz malutkiego Jasia i uciekła do Ameryki z przystojnym parobkiem Witkiem. Tam, jak mówiono we wsi, została „królową mydła”. Parobek, z którym uciekła, najął się do pracy w firmie mydlarskiej Procter & Gamble w Ohio i o mało nie zginął zatruty wyziewami chemicznymi. Wykradł jednak stamtąd recepturę mydła, a potem dorobił się okrągłej sumki, oszukując w pokera. Apolonia i Witold kupili niewielką manufakturę i rozpoczęli produkcję. Podobno to prababka była mózgiem tego interesu, choć trzymała się w cieniu i z wdziękiem udawała śliczną głuptaskę. Ponoć to ona wymyśliła, by dodać różany zapach do mydła i zabarwić je na różowo.
Kilka lat później parobek z Żubrynka i jego dama serca byli już bardzo bogaci. Jako że Ameryka to nie Europa, ich niskie pochodzenie nie miało wielkiego znaczenia. Góra pieniędzy wystarczała zupełnie za hrabiowskie tytuły i rodowe herby. Zapraszano ich na eleganckie przyjęcia, bywali na najgłośniejszych premierach teatralnych, a w wieczór otwierający historię nowego gmachu Metropolitan Opera w 1883 roku, gdy wystawiano Fausta według Charles’a Gounoda, siedzieli w loży naprzeciwko ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Chestera Alana Arthura. Nikt nie pytał w tym cudownym kraju, czyim mister Witold był parobkiem ani ile krów dziennie doiła niegdyś lady Pola, kiedy nie posiadała jeszcze żadnej diamentowej kolii.

(…)

Żubrynek na Podlasiu, rok 1924

Gdy dziadek Jan zniknął bez śladu po pogrzebie babki Eugenii, Pola miała siedemnaście lat. Była tak piękna, że jej uroda budziła poważne niepokoje w lokalnej społeczności. Już kilkunastu chłopców starało się o względy ślicznotki, a ich liczba wciąż rosła. Koło domu Putrów coraz częściej wybuchały bójki między samozwańczymi pretendentami do jej ręki. Rzucali się na siebie niczym jelenie na rykowisku, czerwoni na twarzach, z rozpalonymi głowami. Jakby stado byków uderzało kopytami w ziemię. Wydeptali ścieżkę, która w deszczową pogodę wypełniała się wodą i tworzyła przed domem Apolonii wielką kałużę. Wciąż, raz za razem, któryś z młodzieńców rozpaczliwie próbował przegonić konkurentów.
Ona spoglądała na ten spektakl zza koronkowej zazdrostki w oknie i nawet nie drgnęła. Niewidoczna. Może trochę znudzona. Której kobiety nie zepsułoby tak gwałtowne i niekontrolowane uwielbienie ze strony tylu mężczyzn? Po pogrzebie babci Eugenii Pola długo patrzyła na kwiaty złożone na świeżym grobie. Były piękne i cudownie pachniały. Słodkie róże, żółte chryzantemy, smutne jesienne słoneczniki. Trudno było uwierzyć, że one też umierały. Za kilka godzin opadną im główki, jakby płakały nad swoim losem i smutnym przemijaniem. Za kilka dni zostanie z nich sterta badyli. Suchych i brzydkich. Żadnych pięknych zapachów. Żadnej cudownej barwy. Tylko odpadki cuchnące śmiercią.

(…)

Rozdział 9
Felicita

(…)

Eryk Stuhlmacher urodził się w Gąskach roku Pańskiego 1892. Jego rodzice, Liza i Wilhelm, wraz z kilkorgiem młodszych dzieci wyjechali do Bochum w Zagłębiu Ruhry, gdy na początku Wielkiej Wojny w sierpniu 1914 roku wojska rosyjskie zajęły Prusy Wschodnie. Jeszcze w tym samym miesiącu dwie rosyjskie armie zostały przegonione z Prus przez wojska niemieckie, tracąc przy tym dwieście tysięcy żołnierzy, ale Wilhelm Stuhlmacher nie chciał czekać, co będzie dalej. Dla Rosjan dwieście tysięcy w jedną czy drugą to nie różnica. Nigdy się nie przejmowali takimi stratami. Wiedział już, że w tej zawierusze nikt, nawet sam cesarz, nie może mu zagwarantować, że Rosjanie znowu nie wkroczą na jego podwórko i znów nie wybiją połowy stada gęsi lub że jeszcze coś gorszego nie przyjdzie im do głowy.
Spakował więc, co mógł, sprzedał krowy, pozamykał kufry i skrzynie, posadził żonę i dzieci na wozie i ruszył w długą drogę do Bochum. Na tę podróż miał ochotę już od lat. Wielu jego znajomych i sąsiadów wyjechało znacznie wcześniej. Bieda w Prusach Wschodnich doskwierała niejednemu. A tam, w macierzy, przemysł, kopalnie, robota aż furczy. Opowieści o tym, jak wspaniale żyje się w Bochum czy Dortmundzie, krążyły po okolicy. Wilhelmowi trudno było jednak rozstać się z ziemią, nowym, pięknym murowanym domem, który wybudował na miejscu starej drewnianej chałupy, i z gołębnikiem. A gołębnik był imponujący. Nikt w okolicy takiego nie miał. Najczęściej gołębiarze stawiali drewniane budki na wysokich słupach. Wilhelm postawił dla swoich gołębi prawdziwy pałac. Murowany, piętrowy, w kształcie czworobocznej baszty. Dolna część była kamienna i przestronna, okna spore, a klatki dla ptaków suche i wygodne. Tam trzymał osobno młode samce i samice, zanim je dobierał w pary lub sprzedawał. Po drewnianych schodkach wchodziło się na piętro zbudowane misternie z czerwonej cegły, gdzie znajdowały się dziesiątki małych okienek i miejsca lęgowe dla sparowanych już gołębi.
Hodował gołębie pocztowe rasy niemieckiej. Piękne, duże i mądre. Białą odmianę. Instynkt kazał im pokonywać każdą przeszkodę i niebezpieczeństwo, by jak najprędzej wrócić do rodzinnego gniazda. Nie wracały jedynie te, które ginęły. Trafiały z powrotem do gołębnika nawet z odległości kilkuset kilometrów, ale Wilhelm trenował je wyłącznie na krótszych dystansach. Nie miał możliwości odbywania dalekich podróży, by wypróbować, czy gołębie wrócą z bardzo daleka. Kochał je ponad wszystko. Spędzał przy nich każdą wolną chwilę. Eryk, jego syn, uważał gołębie za swoich braci. Dzielił z nimi wszystko: gałęzie na pobliskich drzewach, wzruszające chwile, gdy wykluwały się młode, i miłość własnego ojca.

(…)

− Znowu? − spytał bez entuzjazmu Eryk, gdy Berta pokazała mu zaokrąglony brzuch.
− Rozwiązanie wiosną − odparła Berta.
− Już wiosną?! Przecież jest zima! − zdumiał się Eryk, gdyż musiało to oznaczać, że Berta była w ciąży od pół roku.
Berta Stuhlmacher nieustannie była w ciąży i regularnie raz do roku rodziła. Porody odbywały się najczęściej w nocy albo nad ranem, gdy mrok jeszcze spowijał Gąski oraz okoliczne pola i lasy. Z całego zastępu niemowląt, które powiła, spora grupka nie dożyła nawet swego pierwszego świtu i zasiliła niebiańskie zastępy cherubinków. Berta twierdziła, że takie duszyczki się nie liczą. Prawdziwa dusza rodzi się, gdy dziecka dotkną promienie słońca.
Pierwszy był Horst − głośny i wesoły. Następny Eryk junior, podobny do ojca jak odbicie w wodzie. Trzeci urodził się Johan − pracowity po matce. Po Johanie zaczęła się czarna seria. Kilkoro dzieci zmarło zaraz po porodzie. Tę złą passę przerwała śliczna Rut z jasnymi loczkami i jej brat bliźniak Christoph. Po nich przyszła na świat najmniejsza Lily, która dostała imię po białej gołębicy. Tej, która przeleciała tysiąc kilometrów i wróciła z Bochum z listem od jej dziadka Wilhelma. Lily, ta skrzydlata, została bohaterką i wydała na świat całe pokolenia znakomitych lotników. Jej wnuki i prawnuki wygrywały konkursy i przysporzyły Erykowi wiele radości i sporo pieniędzy. Pisklęta po Lily były w cenie.
Eryk kiwał głową zamyślony. Siódme dziecko. Mój Boże. Nic nie było widać. Berta bardzo przytyła już po pierwszej ciąży. Piersi miała potężne i wciąż pełne mleka. Karmiła bezustannie. Najczęściej dwoje dzieci. To nieco starsze i to właśnie urodzone. Tym razem karmiła jeszcze jedno z bliźniąt − Rut i małą Lily, a za kilka tygodni miało urodzić się następne. Będzie więc zmuszona odstawić Rut, bo choć mleka było dużo, to nie starczyłoby dla trojga.

(…)

Mijały miesiące, a Fritz, choć chudy i blady, wciąż żył. Berta odstawiła od piersi Rut, by Fritz miał dość mleka. Dziewczynka płakała i nienawidziła brata. Po latach, gdy żadne z nich nie pamiętało już przepychanki do piersi matki, nadal go nie znosiła.
Błąkając się samotnie po okolicach, pięcioletni Fritz trafił pewnego dnia do domu frau Berg. Był to niewielki nieotynkowany budynek z pruskiego muru z pomalowanym na biało płotkiem, wesołymi begoniami w oknie oraz eleganckimi malwami i szlachetnymi różami przed wejściem. Pani Berg pracowała niegdyś jako nauczycielka w szkole, ale teraz prowadziła już tylko chór kościelny. Chciała uczyć gry na skrzypcach, ale w Gąskach od wielu lat nie znalazła chętnych do takiej nauki. Miała opinię niegroźnej wariatki. Co wtorek i czwartek jeździła otwartą dwukółką na stację kolejową w Kijewie. Siadała na ławce i czekała na pociąg z Lyck, czyli z Ełku. Gdy przyjechał, wstawała i uważnie przyglądała się wysiadającym. Potem powolnym krokiem i z opuszczoną głową wracała do swojej dwukółki i jechała do domu, nie zwracając uwagi na ludzkie spojrzenia i złośliwe śmiechy.
Pani Berg miała około sześćdziesiątki i wciąż smukłą sylwetkę z talią jak cesarzowa Sisi w wieku dwudziestu lat. Nosiła gorset, długie suknie z koronkami i duże kapelusze, choć moda na nie dawno przeminęła. Nie wychodziła z domu bez rękawiczek i parasolki. Długie siwe włosy upinała w fantazyjne koki, jak nakazywała moda sprzed trzydziestu paru lat, gdy pani Berg była młoda i szczęśliwa, a świat nie zaznał jeszcze grzechów dwudziestego stulecia, więc był czysty i niewinny jak nowo narodzone dziecię.

Rozdział 16
Exodus
Monachium, marzec 1945

(…)

Nad ranem do sutereny wbiegły jakieś dzieci. Troje małych, może ośmioletnich, może trochę młodszych, i dwoje starszych: chłopak miał około trzynastu lat, i jeszcze dziewczyna, najstarsza w tej grupie. Wszyscy przerażeni, odrapani i nieprawdopodobnie brudni. Śmierdzieli, jakby wyszli z kanałów, i byli strasznie rozczochrani.
– Macie trochę wody – powiedział do nich Kacper piękną niemczyzną i podał manierkę dziewczynie. Nie podziękowała, tylko podejrzliwie przyglądała się trzem mężczyznom. Wypiła trochę i podała dalej. Na drobnej buzi malowała się surowa mina żołnierza.
– A macie coś do jedzenia? – spytał nieśmiało najmłodszy chłopiec w za dużych butach, które przy każdym kroku zsuwały mu się ze stóp. Najwyraźniej ściągnął je z jakiegoś trupa i zamierzał nosić, póki nie znajdzie obuwia w swoim rozmiarze.
– Coś tam wyskrobiemy… – odpowiedział Kacper i podał im sporą pajdę chleba kupionego kilka dni wcześniej w jakieś wsi po drodze. Rzucili się na nią i rozszarpali na kawałki, popychając się nawzajem i walcząc o każdy okruszek. Bombardowanie trwało, ale jakby trochę dalej.
Potem siedzieli w kącie i zatykali sobie uszy, aż odgłosy apokalipsy umilkły. Najmłodszy chłopiec w za dużych butach wycierał nos rękawem. Płakał albo miał katar. Nie wiadomo.
Rano, gdy Jasiek po kilku przespanych godzinach otworzył oczy, dzieci już nie było. Nie pojawiły się przez cały dzień. Wróciły dopiero późną nocą. Bez słowa zjadły nadgniłe warzywa, które przyniosły ze sobą, i zasnęły na siedząco, oparte o ścianę i przytulone do siebie.
– Musimy się stąd wydostać – mówił Jan, gdy zostali sami następnego ranka.
– Nie wydostaniemy się, póki nie wejdą tu alianci. Wszędzie wokół wojska amerykańskie i brytyjskie. Mysz się nie przedrze. Jesteśmy uwięzieni w tej norze, póki nie zdobędą miasta. Póki nie wygramy tej cholernej wojny.
– A wygramy? – spytał Jasiek cicho.
– My tak, ale nasi tam, w Polsce…
Dzieci znów wróciły na noc. Nie było z nimi najmłodszego chłopca w za dużych butach.
– Gdzie mały? – spytał Kacper najstarszej dziewczyny z jasnym warkoczem.
– Nie ma – odpowiedziała lodowatym głosem.
– A gdzie jest?
– Nie ma. – Dziewczynka usiadła pod ścianą, podkurczyła nogi i objęła kolana ramionami. – Nie ma! – krzyknęła ze złością.
Kacper zamilkł. Zrozumiał, że stało się coś złego. Pozostałe dzieci się nie odzywały. Położyły się na ziemi i zawinęły w brudne szmaty. Tej nocy nic nie zjadły. Żadne też o nic nie poprosiło. Wilgotne mury cuchnęły stęchlizną. Z utęsknieniem czekały na wiosnę i słońce. Czekały mury i czekali ludzie.
Noc była zimna. Kacper rozpalił ognisko w piwnicy. Ustawił kociołek, przejrzał zapasy w koszach i workach i ugotował grochówkę z ziemniakami. Miał nawet trochę majeranku oraz czosnek, więc w całym pomieszczeniu rozszedł się smakowity zapach. Brakowało tylko boczku. Dzieci nieśmiało podniosły głowy. Już nie udawały, że śpią. Kacper nalał zupę do trzech misek. Dla dzieci znalazł naczynia na kupie śmieci na podwórku. Leżało tam mnóstwo rzeczy, które tracą rację bytu, gdy nikt ich nie potrzebuje. Dwie miski, jeden kubek i jeden blaszany garnuszek bez ucha odzyskały sens swojego istnienia. Zjedli wszyscy: głuchoniemi Jan i Jaś, Kacper, czworo dzieci i prawie niewidzialny, choć paskudny pies. Dzieci najwyraźniej nie widziały ciepłego posiłku od miesięcy. Jadły w milczeniu. Podobnie jak pies były skupione i bezgranicznie oddane wylizywaniu resztek zupy z dna naczyń.
– Gerald zginął w piwnicy – odezwała się wreszcie dziewczyna, gdy naczynia były już czyste jak nigdy dotąd. – Zawaliła się, kiedy wszedł szukać jedzenia. W niektórych piwnicach są jeszcze ziemniaki, a nawet słoiki z przetworami. Przeszukujemy je codziennie. Wszedł przez małe okienko i wtedy… padła cała ściana. Nas tylko przysypał kurz, bo byliśmy na zewnątrz. On został w środku. Tylko on mógł przejść przez tak małe okienko.
Kacper siedział nieruchomo z blaszaną miską pełną zupy. Zupa stygła. On o niej zapomniał.
– Nienawidzę ich wszystkich! – wybuchła płaczem dziewczyna i podniosła wzrok na Kacpra. Znów była dzieckiem. Przerażonym, samotnym dzieckiem na kupie gruzów, która była kiedyś jej światem. – Nienawidzę tych głupich aliantów. To oni zamordowali wszystkich. Tatę, mamę, teraz jeszcze Geralda. Już nie mam nikogo. Mama kazała mi się nim opiekować… Jak tu przyjdą, to będę ich zabijać. Po jednym. Wszystkich! Póki sama nie zginę!
– To był twój brat? – spytał cicho Kacper.
Dziewczyna skinęła głową.
– Jak masz na imię?
– Gisela.
Spędzili w piwnicy wiele dni, oczekując, aż zmieni się cokolwiek w otaczającym ich strasznym świecie. Zapasy topniały, mimo że Kacper polował na gołębie i codziennie wyruszał na poszukiwanie żywności. Miasto było otoczone i żadne chłopskie furmanki z okolicznych wsi nie przyjeżdżały z mąką, ziemniakami, kapustą i mięsem. Monachium umierało z głodu. Naloty ustały, więc Kacper uznał, że wojska lądowe są blisko. Było słychać odgłosy walk. Ile jeszcze? Dzień? Trzy dni? Miesiąc?

 
Wesprzyj nas