“Dwoje” to powieść, która jest jak intymna rozmowa dwojga kochanków. Ożywcza i pasjonująca opowieść o miłości dojrzałej, subtelnej, ale i pełnej soczystej namiętności.


DwojeCzy miłość to szaleństwo czy sztuka dojrzałego bycia z drugą osobą? Chroni nas jak pancerz czy przeciwnie, sprawia, że jesteśmy bezbronni? Jedno jest pewne – może się zdarzyć w każdym wieku i zawsze być równie namiętna.

“Dwoje” to tajemnicza historia o miłości, na którą nigdy nie jest za późno. Opowieść o seksie, w którym można się rozsmakować po pięćdziesiątce. Pełna odważnych scen erotycznych. Zaskakująca, inteligentna i dowcipna.

Ona – marzycielka, antykwariuszka, miłośniczka książek i pełni księżyca, matka Klary, wytrwała podróżniczka. On – niespełniony aktor, pływak, rozwodnik, ojciec, mężczyzna pogrążony w życiowym kryzysie. Kobieta i mężczyzna, którym przydarza się niesłychana historia miłosna. Luna i Heliodor. Bohaterowie powieści, którą piszą Karen i Max – zakochani w sobie dziennikarze.

Luna, Heliodor, Karen i Max – dwoje we czworo lub czworo we dwoje. W tej dowcipnej, pikantnej i pełnej intrygujących, rodzinnych zagadek historii o dwóch miłosnych parach nie ma nic oczywistego. Kim jest leżący w śpiączce Wódz, którego Heliodor odwiedza w szpitalu? A Ksawery, do którego Luna pisze listy? Jakie tajemnice kryje jej rodzinna przeszłość? I wreszcie: co tak naprawdę łączy Karen i Maxa – reporterów wojennych i autorów tej historii, którzy w swej soczystej korespondencji, pełnej kubańskich cygar, rozpływających się w ustach gnocchi i wybornego wina, ujawniają kulisy powieści?

***

Ożywcza, pasjonująca opowieść o miłości dojrzałej, subtelnej, ale i pełnej soczystej namiętności. W formie – zaskakująca! Trudno uwierzyć, że to debiut.
Janusz L. Wiśniewski –

Anna Górecka – autorka ważnych publikacji na temat literatury węgierskiej, tłumaczka. Lubi podróżować, mieszkać w hotelach, patrzeć na księżyc w pełni. Nie cierpi niesprawiedliwości wszelkiego sortu. Sceptyczka, pełna wiary w wolność Kobiety. Amatorka prowincjonalnych klimatów, komedii romantycznych i śledzi w occie.

Andrzej Kopacki – autor książek eseistycznych o literaturze niemieckojęzycznej, poeta, tłumacz, nauczyciel akademicki. Potrafi w każdej chwili wygłosić zwariowany wykład pełen obcych słów. Lubi słońce, włoską kuchnię, porządek. Pływak i meloman. Nigdy się nie spóźnia. Życiowy farciarz.

Przyjaciele, którzy od dwudziestu lat pracują biurko w biurko. Powieść “Dwoje” pisali we dwoje, wymieniając tysiące maili i topiąc kartki kolejnych wersji w jeziorze. To był trudny egzamin ich przyjaźni, który świetnie zdali.

Anna Górecka, Andrzej Kopacki
Dwoje
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 10 maja 2017
 
 

Dwoje


Zima

[LISTOPADOWA PEŁNIA]
Najdroższy Ksawery,
dlaczego wysyłasz mi tylko miasta? Poproszę o morze. Tęsknię za Adriatykiem, który wtedy pokochałam, chyba z wzajemnością, bo ani razu nie chciał mnie utopić. Wiem, wiem, wyjaśniłeś, że woda w nim jest bardzo słona, więc wypycha ciało („twoje zgrabne ciało”) ku powierzchni i nie sposób utonąć. Niestety, ktoś taki jak ja potrafi pójść na dno nawet w Morzu Martwym. Ale Adriatyk naprawdę domagał się nie umiejętności pływania, tylko naszych nagich ciał. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam wody tak przesyconej słońcem i księżycem. Kąpaliśmy się, a potem leżeliśmy na ciepłych błyszczących kamieniach, jakby namaszczonych oliwą. Zerwałeś gałązkę rozmarynu. Sunęła po moich piersiach, brzuchu, udach. „Tak cudownie przyjmujesz pieszczotę”, powiedziałeś. Tęsknię za tym zdaniem. Szkoda, że nie odpowiedziałam Ci wtedy: „Tak cudownie dajesz pieszczotę”.
Nagle wróciły do mnie tamte dni, tamte noce, bo od dwóch tygodni odwiedza mnie starszy pan, właściwie starzec, i przegląda stare widokówki znad jugosłowiańskiego wybrzeża Adriatyku, bardzo uważnie, jakby szukał tej jednej. „Wie pani, byłem tam z kimś, kogo kochałem. Kąpaliśmy się w lazurze”, powiedział. Krótko mówiąc, on tęskni za swoim lazurem, ja za swoim szmaragdem. Nie – raczej szafirem, bo Adriatyk jest najpiękniejszy, gdy przybiera barwę mojego boa ze strusich piór.
Brak, strata, luka – to, czego nie ma, istnieje w nas silniej niż to, co jest. Pan Lazur (tak go nazwałam) prosił też o stare zabawki. Boję się, że mając na co dzień do czynienia z dziwakami, dostanę obłędu. Podobno to się udziela, jak ziewanie. Głównie psychiatrom, ale antykwariusze też są zagrożeni, bo w ich życiu roi się od stukniętych kolekcjonerów i duchów: przecież w każdym starym, bezpańskim przedmiocie tkwi energia po jego dawnym właścicielu. W magazynie, który nadal przypomina rupieciarnię, wyszperałam dziś drewnianego konia na biegunach i model krążownika Dresden.
– To nie zabawka, taki sam miał na swoim dębowym biurku Canaris – powiedział na jego widok pan Lazur.
– Tak, wiem, i trzy małpy.
– No właśnie. Byłem tam, gdzie go potem powiesili.
Przestraszyłam się tego zdania i szybko dałam drapaka.
– Proszę to przyjąć w prezencie. – Głupio wyszło: na co komu krążownik Dresden?
– Właściwie chodziło mi tylko o pluszowe misie. – Uśmiechnął się i zaraz wyjaśnił: – Dla wnuczki. Naprawdę.
Nie uwierzyłam.
Lubię ludzi, którzy zbierają bezużyteczne przedmioty, ale pan Lazur w tej pasji wzniósł się na szczyt bezinteresowności. Mam go już na zawsze. Wszedł do rodziny. Niestety mało w niej kobiet. Panie są praktyczne i poszukują stolików, sekretarzyków, zastawy stołowej. A z tym u mnie krucho. Kredensów i szaf nie cierpię, są ponure, złowrogie i mieszkają w nich demony.
Całuję, Luna
PS Pan Lazur ma oczy koloru gryczanego miodu. Tak jak Ty.

[GRUDNIOWA PEŁNIA]
Kochany Ksawery,
podobało mi się, że tak mało o sobie wiemy. Nie wiedziałeś na przykład, że bardzo późno, dopiero po śmierci ojca, zrozumiałam, o co chodziło z tą jego astrologiczną i astronomiczną pasją. Dzielił ludzi na słonecznych, neutralnych i księżycowych. Moją matkę i mnie zaliczał do tej ostatniej kategorii. Wierzył, że księżyc rządzi całym naszym życiem, i bał się, że tak jak ona porzucę swoje dziecko i ucieknę. I pewnie poszukiwał magicznej formuły, dzięki której mógłby sprowadzić swoją Karmenę do domu, a mnie w nim zatrzymać. Coraz bardziej wariował. Wciąż robił jakieś wykresy, stawiał horoskopy. Zachowałam je. Leżą gdzieś na pawlaczu. Kilka dni przed śmiercią chciał mi opowiedzieć o matce, ale nie zdążył. Bełkotał coś o księżycu: „Miej się na baczności” (bawił mnie ten jego staroświecki język), zażartowałam: „Tak, wiem, żeby z niego nie spadać, bo się w końcu zabiję”. Myślałam, że chce mnie uczulić na pewne moje cechy, mówiąc wprost: na szajbę, bo „potem” (nigdy nie mówił „po mojej śmierci”) sama będę musiała się przed nią bronić. Szajbę odziedziczyłam po rodzicach i daję sobie z nią radę lepiej niż oni.
Tej nocy, kiedy umarł, długo stałam na balkonie i wpatrywałam się w niebo. Była pełnia. I nagle zrozumiałam, że nie bez powodu dano mi imię Luna. W dzieciństwie wstydziłam się go. Namawiałam ojca, żeby je zmienił na Julię, Annę, na jakieś zwyczajne imię, ale w końcu dałam za wygraną. Zasługiwał na to, choćby dlatego że tak mężnie znosił moje wybryki. Czwarta klasa, wypracowanie na temat: „Jak spędziłam letnie wakacje”: „Letnie wakacje w tym roku spędziłam tak samo jak w zeszłym roku, co już wówczas opisałam”. Piąta klasa, „Jak spędziłam letnie wakacje”: „Letnie wakacje w tym roku spędziłam tak jak w zeszłym roku, które spędziłam tak jak rok wcześniej, co wówczas szczegółowo opisałam”. W szóstej klasie relację z moich letnich wakacji zdała ciocia Laura. I dostała tróję, bo za bardzo poniosła ją fantazja, co wkurzyło nauczycielkę.
A wiesz, czasem myślę, że wszystko przez to imię, które na zawsze związało mnie z księżycem. Stąd te dziwne stany niepokoju i mój somnambulizm, który, ku mojej uldze, szybko położył kres wyjazdom na letnie kolonie. Laura nazywała to sennowłóctwem. Zabrała mnie do lekarza, który wyglądał jak Quasimodo. Poradził, żeby dała mi dwa klapy w tyłek, a odechce mi się łażenia po nocach. Chyba był psychiatrą, któremu się udzieliło. Dopóki byłam wolna, czyli do przyjścia na świat Klary, koiłam niepokój koczowniczym trybem życia: wrzucałam do plecaka kilka rzeczy i ruszałam w góry, nad morze albo nad jeziora. A czasem po prostu do Lasu Kabackiego, żeby się powłóczyć. Kiedy Klara się usamodzielniła, mogłam wrócić do nomadyzmu, ale bałam się stracić antykwariat.
Á propos Klary, ona też ma włóczęgę we krwi. Ostatni SMS od niej: „Jesteśmy w Katarze. Czekamy na przesiadkę. Wszystko OK”. Liczba mnoga, a więc dzięki Bogu nie podróżuje sama. Nie martw się, na księżyc w pełni mam wypróbowane metody: likier czekoladowy, czytanie Fausta, Vivaldi albo Wagner. Ten ostatni w małych dawkach, jak lek homeopatyczny. Ale dziś nie pomogło. Nie ma go, mówił Vivaldi. Nie mogłam sobie przypomnieć Twojej twarzy, Twojego głosu. Nigdy go nie było, ogłaszał Wagner.
Nieprawda – przecież raz na miesiąc przysyła mi widokówkę: najczęściej z Budapesztu albo Tel Awiwu, czasem z Paryża, Tokio, Nowego Jorku. Założę się, że w skrzynce jest już kolejna. Niech zgadnę skąd – znów z Budapesztu? Z widokiem na Górę Gellerta i pomnik tego biskupa, którego poganie zrzucili do Dunaju w beczce nabijanej gwoździami. Tak niewiele potrzeba, żeby zostać świętym.
Dzięki za te widokówki, które przychodzą w okolicach pełni. Zabawne – Ty też wierzyłeś w gusła. W to, że ciała niebieskie mają wpływ na człowieka. I że każdy powinien znaleźć swój sposób na zaklinanie rzeczywistości. I oboje wierzyliśmy w moc słowa pisanego.
A wiesz, że pisanie zawdzięczam Laurze? Zanim w końcu, po wielu latach symulowanego wahania, scedowała na mnie swój antykwariat, usiłowała, za pomocą szantażu, po pierwsze – wzmocnić we mnie pierwiastek kobiecy (regularne wizyty u fryzjera i kosmetyczki, makijaż i żadnych wulgaryzmów; ciekawe, skąd już w dzieciństwie znałam słowa, za które chcieli mnie relegować z przedszkola); po drugie – wymusić przysięgę, że zaprowadzę ład w swoim życiu. Oczywiście ład w życiu kobiety polega głównie na tym, że ma męża („dziecko musi mieć ojca”, „ależ ono ma ojca”, „tylko biologicznego, kochanie, a to za mało”, „nam wystarczy”) oraz etat, najlepiej w jakimś urzędzie. Skończyło się na miniszantażu, miniprzysiędze i miniładzie: że będę gotować „przyzwoite obiady”, kłaść się i wstawać o „przyzwoitej porze” i ograniczę się do jednego romansu rocznie. Biedulka nie wiedziała, że średnio mam jeden na trzy lata (najkrótszy z ojcem „biednego dziecka”), a reszta to tylko flirty, raczej niewinne. „Ciociu, jeden rocznie? To mnie wykończy” – jęknęłam. Obiecałam też, że każdego wieczoru będę notować w kalendarzu, ile papierosów wypaliłam, ile wina wypiłam („moim zdaniem to już alkoholizm”) i co robiłam przez cały dzień, oczywiście spędzony na próżniactwie albo wzniecaniu bałaganu. „Ja cię zaklinam, skończ z tym chaosem wokół siebie!” „Nie przesadzaj, przecież na początku był chaos, wszystko powstało z chaosu”. „No to nici z antykwariatu”.
Przeraziłam się, że zamiast wieść przyjemny żywot antykwariuszki, wyląduję gdzieś za biurkiem, i notowanie szybko weszło mi w krew. Notowałam kompulsywnie. Dzięki temu znam daty wszystkich ważnych i wielu błahych zdarzeń z minionych piętnastu lat. Antykwariusze nie wyrzucają kalendarzy. Przejrzałam je dzisiaj. Posłuchaj: „Wypad nad jesienne morze. Przeszliśmy brzegiem z Sopotu do Gdańska. W drodze Ksawery opowiadał nam o malarstwie marynistycznym”. „Kraków. Musieliśmy zrezygnować z teatru, bo Ksawerego rozbolał ząb”. „Weekend w Budapeszcie. Ksawery przegonił nas po muzeach. Klara wymusiła wizytę w wesołym miasteczku. Już nigdy nie wsiądę na rollercoastera”. „Ksawery zaprosił gości, musiałam obrać kilogram warzyw”.
Najdłuższe zapiski przypadają na pełnię księżyca. Umiałeś mnie uspokoić.
Luna

[GRUDNIOWY WIECZÓR]
Cześć, Wodzu,
jest ciepły grudzień, niedługo święta. Sam pewnie wiesz, jeśli w Twojej głowie czas jeszcze płynie. Dlaczego do Ciebie piszę, nagle, pierwszy raz w życiu? Jeśli kiedykolwiek otworzysz swoje indiańskie oczy i przeczytasz ten list, to się dowiesz.
Czysty przypadek: musiałem wpaść do szpitala. Dziwna rzecz, ale ilekroć mam do czynienia z białym fartuchem, przechodzi mi przez głowę myśl o Tobie. Pół myśli. Mimo że minęło tyle lat, coś około trzydziestu, wciąż mam te pół myśli o Tobie.
No więc wpadam przedwczoraj do szpitala (mężczyźni w pewnym wieku powinni badać sobie prostatę), łudząc się, że moja dziarskość przyśpieszy akcję: chcę czym prędzej mieć za sobą tę medyczną przykrość, bodaj jedyną męską przykrość z tej samej półki co medyczne przykrości kobiet. Nic z tego: jak zwykle tłum. Więc się wkurzam. Zaciskam zęby, wodzę wzrokiem jak ranny wilk, kogo by tu ucapić. Za szybką widzę dwie siostry. Jedna jak postawiony na sztorc, biały zeppelin, z plikiem papierzysk pod pachą. A druga fajna, pogryza jabłko, fartuszek jej się rozchylił od tego pogryzania i wystaje czarne ramiączko, które działa mi na wyobraźnię. Blisko ust, zalotnie obejmujących jabłko, kołysze się wężowy kosmyk włosów ciemnoblond. Łagodnieję na ten widok. Chcąc nie chcąc, słyszę, jak Zeppelin mówi: „A ten, co go przywieźli nie tak dawno, w piątek albo w sobotę, pamiętasz? Wielkolud, indiańska morda z dziurą w brodzie, ten by ci się nadał. Gdyby trochę odmłodniał. Ale on nieprędko zatańczy”.
Może to dzięki tej półmyśli, powracającej przez około trzydzieści lat, coś mnie tknęło. Właściwie chcę powiedzieć w stronę szybki, że jeśli chodzi o tańce, to możemy spróbować nawet dziś wieczorem, ale mówię coś zupełnie innego. Najpierw do siebie: to możesz być Ty. Potem bezwiednie wymieniam Twoje nazwisko. Zeppelin i Wężowy Kosmyk patrzą po sobie, a potem na mnie – ze zdumieniem. W końcu jedna kiwa głową, a druga bąka „ehe”.
Która to sala? Sto pięć, pierwsze piętro.
Ech, Wodzu. Wyglądasz jak kosmita w tych rurkach, kranikach, z jakimś dziwnym urządzeniem w ustach. Albo jak galaktyczny bóg, bo posturę masz wciąż tę samą – majestatyczną. Dowiedziałem się wszystkiego. Że rozpędziłeś się jak świr na rozbabranej autostradzie i spotkałeś maszynę do wylewania asfaltu, której nie powinno tam być. A teraz tracisz czas. Zresztą nie wiem, czy tracisz, jeśli w Twojej głowie czas przestał płynąć. Wlepiłem Kosmyczkowi swój numer telefonu, żeby zadzwoniła, gdybyś machnął – czymkolwiek. I znalazłem Twój adres mejlowy – dałeś mi go przed laty, kiedy się spotkaliśmy przypadkiem na Krakowskim, pamiętasz? Nigdy się nie odezwałem. Ty zresztą też nie. Nie wiem dlaczego. Ludzie czasem zachowują się niezrozumiale. I nie wiem też, czy adres dobry. Ale to teraz bez znaczenia.
Trzymaj się, Wodzu, zobaczymy, jakie plany co do Ciebie mają w galaktyce. Co postanowią. Albo, jak jesteś Wodzem, sam coś postanów. A ja, skoro przypadek tak chciał, jeszcze się odezwę.
Heliodor
PS „Prostata u pana jak malinka – powiedział lekarz – widzimy się za dwa lata”. Kto to może wiedzieć, co będzie za dwa lata? Co będzie jutro? Wiem, co jest dzisiaj – przytrafiłeś mi się Ty. Z innych nowości, których ostatnio nie ma w moim życiu zbyt wiele, chyba tylko to, że Kosmyczek nie pali się do tańców ze mną.

 
Wesprzyj nas